Byłem królem!
Bezkresne było państwo moje, a bez granic potęga moja.
Dziś siedzę na złomach skał, patrzę na morze i myślę o Tobie.
Morze się pieni, u nóg mych łamią się z głuchym łoskotem olbrzymie fale, a noc tak ciemna i dżdżysta.
Zamykam oczy i słucham.
I słyszę tajemny szum – wzmaga się i opada; chwilami słyszę go gdyby zbłąkane echo z nieskończonych oddali, to znowu wre mi w uszach gdyby kipiący war zatorów. I nie wiem, czy to we mnie, czy poza mną ten straszny głos burzy?
I czuję, jak szum ten staje się czarnym jękiem mej duszy. Czuję, jak zapuszcza korzenie w najtajniejsze głębie mego serca, jak rośnie, jak naraz rozkwita w wielki kwiat boleści. A śmieje się dziko, śmieje się zgrzytem upiorów, rozgałęzia się w krzew, wrasta w każdy mój nerw, ssie rozkosz z mego bólu, kipi radością nad mą niemocą, rozdziera światło mych oczu, tak że cały świat migoce gdyby krwawy szmat purpury i w ognistych łzach się rozkrapla.
Sam jestem na świecie. Sam jedyny. Sam, bo stoję ponad wszelką burzą i bólem. Na szczycie najwyższych gór stoję w odwiecznym śniegu, odziany w najtajniejsze dale życia, i widzę, jak się przestrzenie rozszerzają, a cisza wokół mnie jako jedyny wir, który wszystko pochłania i moje dziś i moje jutro, moją rozpacz i… i… Ale otóż słyszę głuchy rozgwar; jak czarna chmura kłębi się pode mną gniew i grzech życia, a lejąc się gdyby strumień roztopionego złota spadła pierwsza błyskawica… I widzę, jak się olbrzymie skały lodu rozluźniają i z przestrachem sądu ostatecznego staczają się w dół. A trzask i łoskot i grzmot stał się ciałem, rozerwał powietrze od góry do dołu, bo nie mógł znaleźć dość miejsca. Tylko ja, ja sam stoję niewzruszony w tym strachu i gniewie i burzy, ja sam panuję nad zniszczeniem, bo nie ma bólu większego nad ten, który mi serce szarpie i nie ma strachu nad ten, co mi jadem trucizny mózg przegryza.
Ucichło…
Dwa krwawe światła na morzu. Dwa krwawe słońca, w których dwie wieczności się stopiły: – to Twoje oczy…
Piękno, niespożyte piękno jesiennej nocy nad morzem: – to Twoja piękność pra-początku, co czas i przestrzeń i mnie i Ciebie ze siebie wyłonił, piękność przedstworzenia, gdyśmy oboje w rozkosznym spowiciu spoczywali.
Cisza w mym sercu, cisza bólu, co przestał już być bólem: – to cisza smutku Twej duszy, który kiedyś promieniłaś w parne noce mej ojczyzny.
…Bo byłaś piękną i czystą i jasną, jak dusza dziecka, w której się święta ofiara chrztu dopełniła.
Bo byłaś tak przezroczystą i powiewną, jak kłosy złotych zbóż w drgającym żarze południa.
Bo byłaś tak cichą i bladą, jak oddech nocy letniej, gdy miękką rozkoszą kwitnącego bzu w rosie się rozpływa.
Siedzę na skałach i myślę o Tobie, choć obłęd me myśli chłonie…
Chciałbym Cię widzieć, jak idziesz w mrocznym blasku przez moje ciemne komnaty, jak nikniesz w lesie olbrzymich filarów mego pałacu. Och, widzieć tylko jaśnienie Twych włosów, słyszeć najdalsze, najtajniesze echo Twego głosu, czuć niepojętą pieszczotę Twej dłoni, oddychać powietrzem, przez które spłynęłaś, pić tchnienie Twego ciała…
Z całego świata spędziłem czarowników i magów, by mi tylko Twój cień wywołali, ale na próżno kreślili czarodziejskie znaki, na próżno palili perły i myrhę w olbrzymich kadziach. Patrzałem w metalowe zwierciadła, zaklęte przez najpotężniejszych magów, patrzałem dniami całymi, aż oczy krwią mi zachodziły, by tylko ujrzeć mgłę Twoich oczu – popełniałem zbrodnie, od których mi dusza przegniła, by ubłagać króla podziemia i śmierci – wszystko, wszystko na próżno.
Szatanie! Wykreśl mnie z księgi żywota, wpisz mnie w księgę śmierci i hańby wiecznej, ale pozwól, że raz jeszcze uczuję tę rozkosz nad wszelkie rozkosze, jak pierś jej się w moją wpala, jak usta jej się w moje wpijają, jak ręce jej dyszą na mej szyi w bolesnym upojeniu.
Przepotężny władco, Słońce Szatanie, pozwól bodaj, że śledzie u łoża mego, że tylko dłoń swą na me czoło położy, że tylko jej uśmiech przez jedną sekundę w krew moją się wświeci, a dam Ci całe moje państwo, rozniosę pomór i pożogę po całym świecie, wyniszczę całe plemię ludzkie…
Ha, ha… Patrz, Ja król, Ja wielki mocarz żebrzę łaski u Ciebie, i wiem, że na próżno…
Na próżno! Tam poza mną trawią ognie moje racje.
A byłem przecież królem!
Bezkresne było państwo moje, a bez granic potęga moja. Panowałem nad pustynią i rajem, święte rzeki przerzynały sinymi bruzdami moje kraje, a trzy morza oblewały ich granice.
Miliony niewolników rzucały się przede mną na kolana i w niemej trwodze korzyły się przed synem słońca i światła.
Gdym zapragnął, to wprowadzono rzeki w nowe koryta, a pustynie zamieniono w rozkoszne raje. Gdym zapragnął, to w jednej nocy powstawały czarowne ogrody w krąg mych pałaców, a zanim miesiąc dwa razy swój bieg ukończył, sterczały groźną pychą ku niebu groby, którem dla ojców mych budował.
Najpotężniejszych mocarzy tej ziemi rzuciłem pod me stopy, bogom się odgrażałem, strącałem ich ze świętych piedestałów, bo nie było mocy, która by się mojej porównać dała i nie było potęgi, która by się z moją mierzyć mogła.
Bo byłem synem światła i słońca, a przed mym majestatem blakł wszelki blask i wszelka moc w proch się kruszyła.
Co dzień trzy razy modliłem się do słońca, bom kochał słońce, kolebkę moją, matkę moją, moje święte łono.
Bezgraniczne szczęście i bogactwa bez miary sypało szczodrą dłonią na syna swego.
Po wszystkich morzach dęły się białe żagle mych okrętów, a często, gdym z tarasu mego pałacu patrzał na morze, przesuwały się okręty przed moimi oczami, gdyby niezliczone stado białych albatrosów.
Po wszystkich krajach stali bojownicy moi, których słońce w pustyni wylęgło, czarne plemię olbrzymów, wykarmionych mlekiem lwic, a gdy przed tarasem mego pałacu zagrzmiały trąby niezliczonych hufców, to ziemia uginała się pod ich ciężarem, a na ich srebrnych tarczach i hełmach wykrzykiwało słońce radosne hejnały.
I nic nie było pod słońcem, co by się nie korzyło przed moją potęgą.
Aż jednego dnia, gdy szeregi wojsk moich wróciły z dalekich wypraw, przystąpił najstarszy wódz przed mój tron i rzekł:
Panie! poszliśmy daleko poza granice Twojego państwa. Daleko poza trzy morza, które kraje Twoje oblewają, powiozły nas Twe okręty, aż dotarliśmy do granic świata. I tu na zrębie świata, gdzie ziemia się kończy, wkroczyliśmy w jakiś dziwny kraj.
Blask słońca tam nie grzeje, a słońce stoi nieruchomo na niebie gdyby olbrzymi topaz. Dzień zda się być wiecznym mrokiem, a z niewidzialnych źródeł promieni ziemia mętne światło, co niechętnie się wgryza w mroczny cień.
Łupu nie znaleźliśmy żadnego, bo to jest kraj cieni i mroku. Ziemia nie przynosi owoców, a lud ten nie z naszego świata.
Alem bał się, o Panie, stanąć przed Twoim majestatem z próżnymi rękoma.
Więc wziąłem na okręt dziewicę z tego kraju, bladą, jak nasze noce księżycowe; jej głowa tak jasna, jak gdyby słońce się na niej stopiło, a głos jej tak cichy, jak pieśń, którą wiatr w wieczornym zmroku przez morze przewieje, i tak tajemniczy, jak najskrytsze uczucie, które się jeszcze myślą nie skalało.
Widzę Cię, jak idziesz wolnym i cichym krokiem przez rozstępu jacy się szereg moich wodzów.
Pomnę: było to, jak gdyby listki z róży opadały, gdy ją wiatr muśnie – było, jak gdyby ciche perły deszczu jesiennego w ciemnej nocy łkały – było, jak gdyby się cała wieczność głębokim westchnieniem po niebie prześlizgła.
A stała się cisza w sali, cisza niebieskiej godziny, gdy całe przestworze wsłuchuje się z zapartym oddechem oczekiwania w przepotężne zapasy świtu ze zmrokiem.
I szłaś coraz wolniej i coraz ciszej, płynęłaś jak najskrytsze echo wieczności, i coraz bliżej… Czułem, jak się cofałem w tajemnej trwodze, jak cała sala w tył uciekać się zdawała, jak mglisty blask zapełniał komnatę…
Naraz stanęłaś.
A teraz widzę Twoje oczy we mnie wpatrzone, ciemne jak otchłanie niebieskie, smutne jak poszum wiatru jesiennego w nagim parku, a słodkie jak jaśnienie morza w ciemnych nocach.
Zapomniałem o mej potędze, zapomniałem o mej mocy, którą światło porodziło; widziałem słońce stojące na niebie gdyby olbrzymi topaz, a na ścianach zdawały się wyrastać olbrzymie martwe paprocie. Całe moje bezgraniczne państwo stopiło się w spowiciu naszych oczu w jeden marny pył słoneczny, padłem przed Tobą na twarz, a Ty, niewolnico moja, stałaś się panią i królową moją.
Przyszłaś z mrocznych oddali, gdzie słońce świeci smutnym blaskiem rozstania, czerwone jak szafran. Pod Twoim niebiem szłaś w tej wiecznej pomroce, jak się idzie w dziewiczych lasach moich krajów pod gęstymi splotami lian i rozłożystymi liśćmi tysiącletnich palm, co wszelkie światło głuszą.
Z kraju wiecznych cieni przyszłaś do mnie, z kraju, co przypomina dawno już zapadłe światy. Twoje morza od dawna zamarły i lśnią posępną barwą zielonego opalu. Twoje góry, pełne zmor i upiorów, zapadają w dziwnie poplątanych łańcuchach w morze, a zieleń Twych lasów, to omszała patyna, jaka miedziane kopuły moich lasów pokrywa.
Przyszłaś jak promień, co się z miliona lat odległej gwiazdy na ziemię zabłąka.
Spłynęłaś, jak sny spływają na serce, syte bólu i rozkoszy.
Wiatr Cię przewiał przez morze, jak przewiewa „Anioł Pański” dalekich dzwonów w śniegiem jaśniejących wieczorach zimowych. Nie słyszy się wtedy dźwięku, ale czuje się dzwony w sercu, jak łopot skrzydeł przebłyskujących wspomnień.
O pani moja – przyszłaś do mnie w słoneczne cuda mojego państwa, w straszne żary do biała rozpalonego słońca, co rzeki wysusza, przyszłaś do mnie tak cicho i tak smutnie, jak noc, gdy na zbolałe serca krwawym smutkiem spływa.
O pani moja – przyszłaś w moje kraje, gdzie nawet w nocy parny upał ogniem przesyconej ziemi dech w piersiach zapiera, a gwiazdy płoną jak krwawe rumieńce febry, które rozwścieklone serce wszechświata na niebie wypieka.
Twoje oczy patrzały z pytaniem, pełnym lęku i przestrachu, w te słoneczne odmęty ojczyzny mojej.
Krwią zachodziły od pożaru słońca. Twe ciało paliło się jak w gorączce, a na skroniach nabrzmiała sieć żył, jak gdyby Ci je rozerwać chciała.
I skryłaś się w najdalszych głębiach mego pałacu, ciężkim jedwabiem zasłoniłaś okna, a wszelki odgłos głuszyłaś dywanami, w których nogi tonęły.
Jeszcze Cię widzę, jak idziesz cichym krokiem lęku przez szeregi ciemnych komnat, jeszcze słyszę odgłos Twych kroków jak gasnące akordy harfy, jeszcze gra muzyka Twych ruchów niespożytą piękność w mym sercu.
A w Twych jasnych włosach chwieje się czarna róża. Smutkiem Twego czoła trawiona, chwieje się w bladym jaśnieniu Twych włosów.
I kochałem Cię jako wspomnienie czegoś, com dawno zapomniał, com kiedyś przeżył, gdym razem z Tobą w prałonie pił wieczność.
Kochałem Cię – Ciebie jedyną – i w strasznej trwodze czuwałem nad Tobą, by mi Cię słońce nie zabiło.
I zapragnąłem mieć taką moc, by zakląć niebo w chwili, gdy zmrok się coraz wyżej na nim piętrzy, a ziemia parną miłość słońca z powrotem ku niebu promieni. – Och, tę godzinę, niebieską godzinę zadumy i tęsknych upojeń przykuć na niebie, gdy w sercu błędne sny się rozmajaczą, a jego tęsknota wybiega daleko poza wszelkie dale, daleko poza góry, co dziwnie rozwichrzonymi szczytami w niebo krzyczą, daleko poza morza, co się same w siebie zapadają, daleko poza upiorne cuda słońcem przeżartych stepów mego kraju.
I zapragnąłem mieć taką moc, by móc poślubić wit ze zmrokiem, niepojęte barwy rozlać po sklepieniu niebieskim; nowe niebo pragnąłem rozesłać nad ziemią, by Ci żaden dzień białym światłem duszy nie mącił, a żadna noc nie kiełznała Twego tęsknotą rozpalonego wzroku.
Och, niebo, nowe niebo bez słońca, niebo jaśniejące zielonym światłem nocy polarnej, tajemnicze niebo z mrocznych świtów i zmroków spowite.
Począłem przeklinać słońce!
W ciemnych komnatach siedziałem przy Tobie, widziałem, jak oczy Twe w przeczuciu śmierci coraz szerzej się rozwierały, jak twarz Twa przezroczyściała i stała się jasną, tak jasną, jak twarz dziewicy, konającej w upojeniu miłosnym.
Aż wreszcie po długich dniach trwającej rozpaczy znalazłem słońce, które by Ci słońce Twego kraju przypominało i unicestwiło chytrą moc mego słońca.
I wysłałem posłańców na wszystkie strony świata, by szukali kosztownych kamieni, z których Ci to nowe słońce stworzyć miałem.
Z Indii przywiozły moje okręty olbrzymie diamenty, pyszne i czarne jak skamieniałe światło, chłodne jak ręce umierających dziewic, a kojące jak szerokie liście nenufarów.
Z Grecji przysłano niebieskie szafiry, które kiedyś zdobiły półksiężyc Artemidy, czyste i słodkie jak Twoje serce.
Kapłankom Galów wydarto ich święte szmaragdy, z których przyszłość czytały, szmaragdy, co w sercu płomienie miłości niecą, a przed upojonym wzrokiem przesuwają niepojęte rozkosze raju.
Asyryjskim Hakumim odebrano podstępem i przemocą chryzolity, co szały koją, rozpędzają nocne widma, a rozpasane burze w przedwieczne cisze kołyszą.
Z nieznanych krajów przy wlekli niewolnicy moi nieprzebrane skarby: czarne agaty z białymi żyłkami, zielone hiacynty z czerwonymi pręgami i ciemne jak otchłań jantary, co moc nad ziemią, a nawet nad bogami dają.
Całą ziemię poszarpano w kawały, by znaleźć rzadkie a drogie kamienie, wszystkie morza przeszukano, by znaleźć perły i korale, a w ciemnych Twych komnatach gromadziły się niesłychane skarby: kamienie, na których się kleiła jeszcze krew kapłanów i czarowników, beryle, co umarłych wskrzeszają, oryty, co w sercu nędzarza jad rozkoszy szczepią, głuche chalcedony, co wieczną młodością śmiertelnych darzą.
A potem znowu kamienie ziejące zniszczeniem i wściekłością jak oczy głodnych tygrysów: czarny onyks, który wszelkie otchłanie bólu i rozpaczy otwiera, mętny opal, co wokół mózgu białe mgły obłędu roztacza.
A było jakby się tysiącznobarwne, zastygłe gwiazdy zlały w jedno olbrzymie martwe słońce.
Z posępnym lśnieniem agatów i orytów zlewała się smętna a bolesna toń światła fioletowych ametystów. W pyszne świetlane dytyramby diamentów wślizgiwał się ostrym promieniem wilgotny chłód onyksów, zielonawa roztęcz topazów tańczyła z hiacyntami rozpasane fanfary światła, o obcych gwiazdach śniły szmaragdy, a w niebieskim świetle mroku promieniały szafiry swą dziewiczą czystość.
A w rozszalałym rozmęcie światła, w dzikim rozgwarze blasku, w płomiennym zgiełku diamentów, w tym krzyku i wirze rozwścieczonego słońca szłaś ku mnie z głęboko na piersi spuszczoną głową, stanęłaś – i cichy smutek rozlał się na Twym czole:
Panie! nie tego słońca mi potrzeba. Daj mi Twoje słońce. Przeklnij Twoje słońce, matkę Twoją, Twoje święte prałono, a straci moc nade mną.
Drgnąłem. Zdawało mi się, że ziemia mi się pod nogami usuwa, że posady mego pałacu się zatrzęsły, że ciężka posowa się nad moją głową zarywa.
Było, jakby całe niebo na mnie spadło. Tylko lśniące powodzie światła kamieni pryskały tysiącznobarwną pianą w moich oczach.
A wciąż czułem oczy Twe nieruchomo we mnie wpite z ciężkim milczeniem, co jak olbrzymia błyskawica po ścianach się rozlewało.
A milczenie zapełniło cały pałac, pochłonęło światło i blask, kamienie zagasły, a w głuchej ciszy słyszałem bicie Twego serca jak kołatanie u bram wieczności.
Czułem, że muszę coś odpowiedzieć, a jak obce echo odbił się o zimne ściany mój własny głos:
Przeklinam słońce. Nigdy go już ujrzeć nie chcę!
I wzięłaś moją głowę w Twoje ręce, słowa nie rzekłaś, czułem tylko gorący pocałunek, co w drżącym pragnieniu po mej twarzy błądził.
I znowu płonęło milczenie wokół zimnych ścian, aż naraz dziki kwiat w radosnym krzyku wytrysnął rozwartym łonem w niebo:
Jam Twoja! Weź, przytul, zabij!
Od tego czasu kochałaś mnie.
Miłość Twa była biała i czysta i miękka jak skrzydła mewy polarnej.
Czułem Twe serce, jak żarem mego słońca namiętnie na mej piersi oddychało, a w krew moją wśpiewałaś mi dzikie raje, wśpiewałaś obce czary, słowa obłędu i upojenia, słowa, które serce moje pieściło, całowało i tuliło, słowa, których nie rozumiałem, ale które dusza moja widziała nagie i żyjące, które raz już kiedyś przeżyła, gdy wszechistnienia śniła początek.
I byłem szczęśliwy. Byłem szczęśliwy, chociaż czułem, że zagłada nade mną wisi, że zbliżają się chmury, pełne czerwonych błyskawic, zniszczeniem brzemiennych.
Nieskończone godziny spędziłem u Twych stóp. Czasami krzyk strachu wdzierał się w krtań, czasami rozpacz żłobiła długą, upiorną ręką głębokie bruzdy w mej duszy, ale byłem szczęśliwy.
A słońce czekało na mnie, czekało. Od rana do późnej nocy czekało na swego syna.
I szło wolniej jak zwykle, około południa zdawało się stać nieruchomo, a tylko niechętnie zapadało w morze, by niezadługo znowu wypalać zemstę na mojej ziemi.
Co dzień stało nad moim pałacem i czekało, czy nie wyjdę, czy się do niego modlić nie będę, czy nie będę żebrać łaski i przebaczenia.
Ale na próżno czekało. Co dzień silniej nienawidziłem je i co dzień silniej bałem się jego zemsty.
Rok cały spędziłem w ciemnym grobie pałacu.
Nigdy nie mówiłaś o Twej ojczyźnie, ale czułem ją wokół mnie, nade mną, w sobie, boś odtąd się stała ojczyzną moją.
Twoje spojrzenie wcałowało w serce moje upiorną godzinę Twych gór gdyby obezwładniającą truciznę, Twoje ręce wczarowały w me myśli zwiędły smutek Twego kraju cienia i śmierci, a głos Twój przyświecał w mych snach barwą roztopionego opalu, barwą Twych martwych mórz.
Szedłem przy Tobie, to zdawało mi się, że noga moja zapada się w odwiecznych mchach, a ze wszech stron słyszałem Twoje lasy, jak szeleściły w zielonawym blasku omszałej patyny.
A gdy noce przyszły, noce krótkie i jasne jak wzrok tygrysa, co swą klatkę rozszarpał, gdy ręce Twe w błędnej zadumie błądziły po strunach harfy, a tony spływały gdyby niebieskie nitki topniejącego śniegu po bezmiernych obszarach lodu, wtedy rozwinęła tęsknota moja swe spętane skrzydła, mój wzrok błąkał się po księżycem oblanych dachach mego olbrzymiego miasta, wybiegał na morze, rwał się daleko poza krańce nieba, targał się ku słońcu, ku słońcu, co za morzem zemstę knuło.
Och, jak wtedy za słońcem tęskniłem!
Tylko raz je jeszcze zobaczyć, raz jeszcze, gdy pod zachód czerwoną łuną nad morzem się krwawi, raz jeszcze, kiedy pożarem światła się pali na dachach mego miasta, raz jeszcze, gdy w dzikim triumfie zapory nocy rozrywa.
A coś rwało mnie i szarpało, moje serce wykradało się poza morze, chłonęło słońce, którego tak dawno nie widziałem, i w błędnym szale poiło się jego cudem i w krzyczącym uniesieniu witałem słońce, matkę moją.
Ale wciąż od nowa tłumiłem rozpacz mej duszy, a w ciemnej otchłani Twej żądzy konała tęsknota.
Bo czułaś walkę w mym sercu. Za każdym razem, gdyśmy przed świtem wracali do naszych komnat, to czułem, jak ręce Twe mocniej mnie kochały, jak oczy Twe głębiej i goręcej się w me serce wchłaniały, jak co noc ciało Twe płomienniej się przy piersi mojej pieniło.
Ale przyszedł czas, gdy serce me stężało w krzyku za słońcem.
Wzrok mój błądził w mrocznej sali po kryształowych kwiatach, którem Ci na ścianach kazał wyżłobić, a chorzał od zimnego blasku kosztownych kamieni, co w żyły moje lśnieniem pleśni się wświecały.
Ręce moje stały się przezroczyste, a głos mój brzmiał obco i głucho, coraz silniejszym płomieniem buchała tęsknota za dniem, za drgającym żarem słońca, za słońcem południa, kiedy całe państwo moje w jedną pustynię światła się stapia.
A z bolesnym smutkiem nurtował wzrok Twój mą duszę, ręce Twe stały się obce i dumały o innych światach, oczy Twe zbladły i zwróciły się ku duszy, wsłuchane w jej straszną gędźbę.
Nad miastem stało nieruchomo słońce i lęgło mór, głód i zagładę w państwie moim.
Wypalało zboże na polach, suszyło rzeki i jeziora, bujne pastwiska czerwieniały spalone gdyby jedna zgangrenowana rana, ciało ludu mego odpadło, strawione ogniem, w ropiących się ochłapach od kości, a przed moim pałacem słyszałem lud mój nieszczęsny, jak ryczał z głodu i .rozpaczy, gdyby krwi chciwa hiena, słyszałem jego przekleństwa, co jako ogień siarczany na duszę moją się lały.
Alem nie wyszedł na taras, choć wiedziałem, że słońce dałoby się przebłagać. Nie szedłem się modlić do słońca, bom wiedział, że Ciebie jego zemście poświęcić muszę.
A Ty siedziałaś w najciemniejszym kącie komnaty, drżąc z przestrachu i lęku, a dźwięki Twej harfy krwawiły fioletową roztęcz łkających ametystów.
Wiedziałaś wszystko. I padłaś do nóg mych i jękłaś:
Idź, idź w słońce! Pozwól, niech mnie zabije!
Nie poszedłem. Dusza moja stępiała w nadmiarze bólu.
Aż jednego dnia rozbiło wściekłe plemię ludu mego w spienionym szale bramy pałacu mego i przyczołgało się przed mój tron.
Zadrżałem.
Co się stało z moim ludem!
To obrzydliwe robactwo, obciągnięte ropiącą się skórą, to lud mój?!
Zakryłem oczy i krzyknąłem w strasznym gniewie: Precz z moich oczu, precz!
Ale lud mój z miejsca się nie ruszył.
I jak na dany znak padł krzyżem cały mój lud przed moim tronem i w dzikim przerażeniu patrzałem na olbrzymi cmentarz szkieletów na krzyż rozciągniętych.
Potem już nic nie widziałem.
Czułem tylko, jak mnie wynoszono na taras, oczy moje błąkały się w błędnym przerażeniu po głowach trupich mego ludu, obciągniętych obrzydliwą skórą, po sterczących kościach rąk, z których ciało odpadło, rąk rozpaczą i błaganiem krzyczących. Widziałem oczy płomieniejące wściekłością zdychających jaguarów, żądnych msty i mordu, a w krwiożerczym szale ryczał mój lud:
Daj nam białą niewolnicę! Na krzyż z nią! Na krzyż! Słońcu w ofierze!
Tak nie szaleje Taifun, kiedy morze z najgłębszych czeluści pod niebo rzuca, a największe moje okręty gdyby słabo sklejone pudełka gruchoce, tak nie szaleje Samum, kiedy góry piasku na moje karawany ciska lub całe piaskiem zalewa, tak nawet nie szalało słońce, kiedy mór i głód w moim państwie lęgło.
A naraz stała się cisza.
Jak gdyby niewidzialna kosa cały naród gdyby snop zboża jednym zamachem podcięła.
Na taras w żar pomorem ziejącego słońca wyszła wolnym i cichym krokiem moja biała niewolnica. Oczy jej były zamknięte, a twarz bólem skrzywiona.
Z rękoma na krzyż szła wolno ku mnie.
Chciałem krzyczeć, chciałem ją porwać w me ramiona, ale jak gdyby wszystko życie we mnie zamarło, stałem nieruchomo i patrzałem.
Teraz staje, teraz błądzi niepewną nogą pc ogniem rozpalonych płytach, jeszcze jeden gwałtowny wysiłek: stała się tak białą, że się w słońcu rozpływać zdawała, jeszcze jeden krok, jeden krzyk straszliwy:
U nóg mych padła bez życia…
Straszna była zemsta moja.
Całymi miesiącami pastwiłem się w dzikim obłędzie nad moim ludem.
Tysiące kazałem wbić na krzyż i poiłem się rozkoszą wściekłego tygrysa nad mękami konania, tysiące poszarpał w kawały święty wóz, na~ jeżony brzytwami, paliłem stosami wokół miasta moich niewolników, ale z radością znosił naród wszystkie chłosty, plagi i męczarnie, bo otóż otworzyło się niebo nad mym państwem, chłodne wiatry przewiały pomór daleko poza trzy morza, a w jednej nocy rozkwitła ziemia w pysznym bogactwie.
Zemsta moja stępiała, a dusza, co tak długo z krwiożerczym pragnieniem pastwiła się nad moim ludem, obezwładniała bezsilną rozpaczą.
Raz jeszcze przekląłem słońce, raz jeszcze przekląłem to niewolnicze plemię, co się zwie moim ludem, a potem zamknąłem się w najtajniejszych głębiach pałacu, gdzie jeszcze niedawno Twe blade ręce moje serce do snu kołysały.
I słyszę, jak Twa harfa jęczy, widzę jaśniejące mgły, któreś jeszcze niedawno w gęsty mrok promieniła, i słyszę Twe serce, jak kołacze, puka, wabi mnie i woła do Ciebie, do Twej ojczyzny, gdzie słońce w zmroku rozpływa czerwone jak szafran, gdzie morza lśnią posępnym blaskiem roztopionego opalu, a lasy przebłyskują omszałym lśnieniem patyny. Za czym raz jeszcze księżyc swój bieg ukończy, rozepnie mój okręt swoje białe skrzydła i powiezie mnie daleko poza trzy morza, w mą nową ojczyznę księżycową, do Ciebie, moja biała królewno, do Ciebie…