Przez Jego ojca, jako rękopis w 55 egzemplarzach podane do druku,
dla grona osób, które łaską miłości, przyjaźni i opieki darzyły zgasłego.
Warszawa,
MCMXIX
Nakładem Autora
Tłoczono w Drukarni Naukowej Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie, Stare Miasto 11.
Dawno już, dawno, przed wieloma laty, wybrał się Adaś, dwuletni chłopczyk, ochoczo na spacer, prowadzony za rękę przez swą niańkę, zażywną i zdrową dziewczynę spod Radomia. Szybko zbiegły jego małe nogi z krętych schodów w skrzydle starego „Błękitnego” pałacu. Umiał już sam otwierać skrzypiące, bynajmniej nie pałacowe, drzwi i „uciekać z piętami”, gdy z trzaskiem nagle „waliły”, popychane przez mechaniczny przyrząd do zamykania. Minął chodniczek z siwych i czarnych kostek marmuru, biegnący obok gmachu biblioteki i miał wejść w sklepioną bramę, która prowadziła na szeroki, widny, brukowany dziedziniec, gdy oto spotkał się z ojcem. Ojciec nie rad był, gdy tam synuś przechadzał się po hrabiowskim skwerze, przed lustrzanemi drzwiami magnackiej siedziby. Chciał zawrócić niańkę i małego spacerowicza. Ale chłopaczek uparł się, żeby przez tę bramę wędrować koniecznie. Coś tam miał specjalnie swego, co radowało, cieszyło, ciągnęło. Gdy ojciec nie pozwalał, wielkie łzy potoczyły się z jasnych oczu, wielkie, jak perły uryańskie. Biegły po różanych policzkach, po bródce, zabarwionej od chłodu. Źrenice proszące, żałosne podniosły się wysoko, aż do twardego ojcowskiego spojrzenia. Któżby się był oparł tym szczerym łzom, któżby zdołał ból zadać temu sercu? Gdy zdjęty został zakaz przekroczenia ulubionej bramy, małe piąstki poczęły forsownie wycierać krople, jeszcze z rzęs zwisające i chyże stopy pomknęły na radosny dziedziniec. Tak oto do swego radosnego dziedzińca wieczyście biegnie nowe życie, nie wiedząc, czemu tę właśnie bramę wybiera za ulubioną. Tak oto rogatka bezsilnej ojcowskiej miłości nie umie, ani iść w pląsach radosnych z nowem życiem pospołu, ani powstrzymać na granicy swego okręgu…
Na południowem zboczu „Góry Armatniej” dobrze się wiodło starym szeroko rozsiadłym drzewom. Sosny, wejmuty, świerki, klony i akacye strzelały z tłustej ziemi wysoko i nad wyraz szybko. Grube pnie czereśni zastawiły sobą dostatnią niegdyś uliczkę, czyniąc ją wąskim w ogrodzie przesmykiem. Kora ich pęka, skręca się i zwisa, a obfite, smoliste obary kapią w rany szczelin stężałemi kroplami. Bujne gałęzie rozpadają się na wszystkie strony, a rubinowy owoc obsypuje istne kopuły z prętów i witek. Orzechy włoskie rozrosły się w wielkie drzewa. Woniejące ich liście rozpostarły się po grzędach malin i bujają po za wykrzywionym parkanem, zdumiewając przechodnia wielkimi gruzłami o nieznanej, a tak smakowitej zawartości. Tam to wygrzewała się na słońcu stara winnica, z czterech krzewów rozrośnięta, tuląc w obfite liście swe trwożliwe grona przed przymrozkami października. Dorodne śliwki nadmiarem urodzaju poodłamywały od pniów najbardziej płodne gałęzie. Wielkie, zimowe jabłka wsysają całoletnie słońce w swe zimowe kule, ażeby nadać im pod jesień zachwycającą barwę zdrowego dziecięcego policzka, a wyborowe, małe gruszki żółkną przed wrześniem i bezsilnie padają w wysoką trawę. To obeschłe przed niezmiernością czasów dno morza, namuł wielometrowej grubości, zawierający w sobie mnóstwo muszelek i szkieletów zmarłego świata, zwiewna lubelska glinka, nie skalana ani jednym zewnętrznym kamieniem i jedynie kędyś w głębiach swych kryjąca żyły złotolitego piasku, hoduje te wyniosłe, bujne, obfitolistne drzewa. Poprzerzynana parowami i rozdołami, sfałdowana przez okrągłe i garbate pagórki, pełna drzew, krzewów, zbóż i traw, rozkłada się w dal płaskowzgórzami od nałęczowskiej doliny, którą wyorało przedwieczne wiślisko.
Na szczycie „Góry Armatniej” i w najwyższym kącie ogrodu wybujała kępa drzew dzikich —wielka, białolistna topola, sokora „białodrzew”, wysmukłe akacye, lipy. Ten bujny ogród przemierzały bystre nóżki małego chłopczyka. Tajemniczy to był dla niego raj. Przywieziony wczesną wiosną z ciasnego w mieście mieszkania, znalazłszy się w tym ziemskim raju, zatapiał się weń, jakoby w dziką puszczę. Podziwiał cudne jabłonie, od pniów do wierzchołka okryte białym, z lekka różowiejącym kwiatem,—grube, rozsiadłe czereśnie, które wyciągały doń swe ogromne gałęzie, jakby częstując uprzejmie zielonemi kulkami zawiązków owocu, — zielony i włochaty agrest, twardy jeszcze, jak kamień, przezierający spomiędzy prętów i liści. Czarodziejsko śpiewały wówczas wilgi, wołając małe uszko to tu, to tam, wzywając małe oczy ku górze, to w tę, to w inną stronę, niby kapryśny a przekorny duszek drzewny, który się zabawia kłopotami maciupeńkiego mieszczucha, cudzoziemca w tych zawikłanych uliczkach. Zarośnięte uliczki prowadziły w górę a w górę, aż do omszałych zrzynów sędziwego płotu, aże do owych groźnie szumiących drzew, — wieloletniej sokory, śmigłych akacyi i lip. Ciekawy nosek wścibiał się w szpary między dranicami płotu i oczy chciwie zaglądały, badając, co też to tam jest, za owym wysokaśnym, nieprzebytym parkanem. Nic szczególnego nie było: kilka drzew owocowych dumało wśród żyta, płowiejącego na słońcu. Jak okiem sięgnąć po pagórkach i równinie słały się zboża. Błękitny las za Cynkowem zniżał się w czarującą, zieloną dolinę, na przeciwległym wzgórzu bielał kościół, wychylający się z bujnych, skłębionych, starych drzew cmentarza.
Z bujnych, skłębionych, starych drzew cmentarza…
Nad falującemi zbożami rozpostarte było wiosenne niebo, w którem płynęły obłoczki białe, przejrzyste, gremplowane przez ciepły wiatr w pasemka wełny niebiańskiej. Skowronki śpiewały wpośród tych chmurek i w nieskalanych niebiosach radosne pieśni.
Wtedy to właśnie mały Adaś przeżywał „Najpiękniejszy dzień swego życia”. Ogarnięty przez nieznajomy świat drzew i roślin, owoców i kwiatów, zapachów i poszumów, przez pieśni ptasie i widok przestworu, pociągany z miejsca na miejsce przez niewiadome pragnienie dali i ruchu stawał się nie samym sobą, rzeczywistym, posłusznym, cichym chłopczykiem, — nad miarę cichym i nad miarę posłusznym, — dzieckiem, w którem krążyła krew i biło serce,— lecz jego łakomy po dziecięcemu i po dziecięcemu trawiący organizm przeistaczał się w coś innego, w coś odmiennego zgoła od samego siebie. Był-li wietrzykiem, który składa i rozkłada liście na niedościgłem białodrzewie, raz białą, raz ciemną stroną, każdą sprawiedliwie wystawiając ku słońcu, — powiewem, nachylającym zboża i nosicielem daleko — daleko zapachów rezedy z rabat przed domem, — śpiewem skowronka w niebiesiech i wilgi w gałęziach gęstych czereśni, — obłoczkiem, co, jak złoto-biały cherubin, płynął ze złożonemi skrzydłami nad nałęczowskim cmentarzem, — wonią róży samotnej, róży ciemnej, róży jedynej, kwitnącej przed oknami… Nie mógł usiedzieć na miejscu swem pod wysokiemi drzewami, na szczycie „Góry Armatniej”, gdzie czarnowąsy, milczący i zafrasowany Szczepan, tyloletni i najwierniejszy wszystkich przyjaciel, nawiózł mu do zabawy piasku, kopanego głęboko w ziemi, górę niemal tylą, co Armatnia. Ani przestroga Szczepana, ani surowy nakaz Heni, przyrodniej siostry, nie mogły powstrzymać wędrowniczka. Zdawało mu się, że skoro tylko zdoła oderwać zupełnie i podkulić pod siebie lotne nóżki od ciężkiej ziemi, rozłoży coś, jakgdyby skrzydła promieniste i poleci ponad tę piękną dolinę, gdzie błyszczą jasne wody, za daleki błękitny las, w przestwór siny, gdzie odległe, zamglone wiatraki machają śmigami, jakoby tajemnicze wielkoludy przyzywającemi rękoma.
Mały człowieczek, rosnąc w dziecińskie swe lata, zatapiał się w dociekania, nie łatwe do roztrzygnięcia dla tych, kogo bez przerwy zasypywał pytaniami o wyjaśnienie mu wszelkich zjawisk i zawiłości świata. Gdy z nim ktoś, bardzo często dobrotliwy „stary szlachcic”, czyli „dziadzio”,— Bolesław Prus, zabawiał się dyskursem, mały rozmówca, słysząc głos wychodzący z głębi człowieczej i podglądając z wielu stron rozchylające się usta, niespodzianie zapytywał:
— Nikt mi nie chce odpowiedzieć, dla czego to głosu nie widać…
W istocie, nie łatwo było znaleźć dokładnie zaspakajającą odpowiedź na to pytanie. Kiedyindziej, gdy patrzał na słońce, które oświetlało pokój i rozpytywał szczegółowo o owe „promienie”, podane mu do wierzenia, zadał pytanie:
— Jakimże sposobem te promienie umieją przechodzić przez szyby? Okno jest zamknięte, a one przechodzą przez zamknięte okno. Jak one to potrafią zrobić?
Te i tym podobne dociekania przyczyn i istoty zjawisk, dociekania, sposobem pytań bez końca przeprowadzane, nie stanowiły, oczywiście, głównej osnowy życia Adasia. Bawił się i figlował zawzięcie, co nie przeszkadzało mu znowu uczestniczyć w życiu politycznem, w sposób, coprawda, bierny, lecz dostatecznie żywy, jak na jego wiek i ledwie widzialną osobę. Gdy na przemiany to „Ziuk”, to „Edmund” zjawiał się w Warszawie owoczesnej, każdy ze swą walizką, zwaną od barwy skóry „brunetką”, albo „blondynką”, zawierającą trzeci, czwarty, piąty i szósty numer „Robotnika”, — gdy długonogi i ogromnie wysoki „Edmund” przychodził nocować do mieszkania na ulicy Żabiej, w bocznem skrzydle starego pałacu, i trzymał przy wezgłowiu polowego łóżka cały nakład rewolucyjnego pisma, nad którego wyśledzeniem i pojmaniem wszystka żandarmerya, „ochrana”, cała sfora szpiclów i cała policya łamała sobie głowę w ciągu lat, ze wściekłością, a w bezskutecznym wciąż pościgu zbijała zęby i zrywała nogi, mały polaczek wiedział, że trzeba być bardzo cicho, bo „Edmund” śpi, że pobyt w domu owego chudego gościa, to rzecz groźna nie tylko dla bezpieczeństwa wszystkich, ale dla wielkiej, bezcennej biblioteki, gdzie jego tatuś jest urzędnikiem, że tedy trzeba milczeć, jak kamień, i zachowywać spokój. To też, skoro rozlegał się znagła dzwonek, a we drzwiach stanął elegancki pan z walizką w ręku, ciekawski i wszędobylski chłopczyk wbiegał do pokoju blady, lecz spokojny, ze spiskowym na wargach szeptem:
— „Edmund”!
W zimową noc, późno, nad ranem, gdy od wielu godzin trwała w mieszkaniu pospolita wówczas w Warszawie scena, najścia gromady żandarmów moskiewskich, policyantów i jakichś cywilnych zbirów, — gdy wszystkie rzeczy uległy przetrząśnięciu, a sprzęty były przewrócone do góry nogami i dokładnie obejrzane, — i mały Adaś został wydobyty z łóżeczka rękoma dwu policyantów, a jego posłanie poddane gruntownej lustracyi i zrewidowaniu. Nic tam jednak w głębiach sienniczka i puchowego leniuszka nie znaleziono, zdaje się, coby państwu cara i jego w Polsce panowaniu zbyt bezpośrednio zagrażało. Dziecko zbudzone niespodzianie przez uzbrojony i wrogi tłum, hałas i zrujnowanie po nocy domowego ładu, nie wydało krzyku. Uważnie i spokojnie patrzyło na srogich pachołków, przetrząsających posłanie i na eleganckich oficerów w niebieskich mundurach, grzebiejących w szufladach wypielęgnowanemi rękoma.
Pewnego razu mały polaczek wystąpił zresztą z otwartością czynnie wobec przedstawicielstwa władzy moskiewskiej. Wszystkich moskali, żandarmów, sołdatów i wogóle brutalów, napastników, zbójów, wszelkie widma, zmory, strachy, obrzydliwe figury, a nawet pojęcia nazywał swem własnem słowem — „Muńka”. Prowadzony za rękę na spacer do Saskiego ogrodu, przy którego bramie wartował ogromny żandarm w pełnem uzbrojeniu i ze strzelistą kitą na okrągłej czapce, malec wyrwał rękę, stanął czupurnie przed wielkim żołnierzem, wspiął się na palce, zadarł głowę do góry i krzyknął na żandarma z nieopisaną pogardą:
— Ty! „Muńka”!
Otwock z jego górami czystego piasku i sosnowymi gajami, które, jak szczelna kopuła, tają pod sobą letni upał… Śliczny Świder, żłobiący swe łożysko w litym piasku pokładzie, modrym nurtem, pląsający ponad jasnym dnem nieskalanego podglebia… Otwock, z jego willami we własnym stylu „otwockim”, — stodoły i wozownie, zaopatrzone w strzeliste wieże i fantastyczne balkony, zwisające nad „tranzetami”… Otwock, zaopatrzony w liczne parki przy willach, gdzie karłowate i suchotnicze sosenki, otoczone sztachetami nadzłodziejskiej wysokości, noszą na swych pieńkach nacięcia i cyfry porządkowe, wypisane niezmazaną smołą: 1, 2, 3, 4, 5, 6,7… Każdy z tych chojaków przewidziany jest w budżecie przyjemności wakacyjnych posiadacza z Nalewek, lub Świętojerskiej ulicy, lecz nieliczne „wille” posiadają podwórka. Większość z nich zajmuje tyle otwockiego piasku, ile go ogarnęły przyciesi kadłuba i wieży. Śmieci, odpadki, pomyje i wszelkie brudy wylewa się i rzuca w wyboje drogi, lub w jej rowy, o ile ich jeszcze wiatr nie zasypał. Stamtąd ściekami i strumyczkami deszcz je przeprowadza do przeczystego Świdra, ażeby zarażały jego piękną i bujną wodę.
Małe nóżki przybysza z Warszawy z dziwną rozkoszą wstępowały w nurty świdrowe, a stopy pląsały w zawody z najbystrzejszą falą. Srebrzyste płotki i błękitne pręgowane okoniki mknęły zdala od tych nóżek, żeby się z nimi ścigać w głębinie. Któż mógł przewidzieć, że w głębiach czystej i zdrowej wody czyha ludzki wytwór, zaraza strasznej czerwonki na byt niewinny i rześki, zdrowym rybkom pokrewny? Długa, ciężka choroba… Śpią już w ziemi czarnej ci dobrzy, tkliwi i mądrzy lekarze, którzy ją wówczas zwalczyć zdołali — dr. Józef Brudziński i dr. Stanisław Kamieński. Drodzy przyjaciele małego chłopczyka, czujni jego dobrobytu strażnicy, którzy z Warszawy raz w raz przybiegali, ażeby walczyć z okrutną chorobą. Wielkie cierpienie ledwie zdołało pomieścić się w organizmie tak małym. Dokonał się rozrost smutku w tej duszy. Żałosny wzrok spoglądał na świat, niby zza krat więzienia, a krzyk dziecięcy stał się dziwny, własny język cierpienia, jakby pisk ptaka, postrzelonego przez zbójecki pocisk człowieczy.
Dwuletni pobyt w Zakopanem wzmocnił ciało chłopczyka i skrzepił jego duszę. Chyże saneczki, dar „sprawiedliwego sędziego” dra Zygmunta Kostkiewicza, podczas srogiej zimy migały wciąż między świerkami. Wdychanie nieskalanego powietrza wśród zasp puszystych, różowiejących lub błękitnawych zrobiło swoje, równie, jak obcowanie z lodem, zjeżdżanie z wyniosłości i wdrapywanie się na wzgórza, lepienie z podatnego śniegu po całych dniach bałwanów, „tak wielkich, jak tatuś”, o czarnych z węgla oczach, figur, palących wielką faję ze świerkowego korzenia i podpartych wielkim kosturem. Wędrówki wśród głuchych zarośli, zadętych grubą styczniową okiścią, zabawy na werandzie, wśród długich wiosennych dżdżów, ulew i siąpawic, wycieczki do głębokich dolin, ponad pieniste potoki po kwiat krokusa i gencyany, po wielobarwne maki i królewskie złotogłowie, na wzgórza, owiane ostremi wiatrami — kształtowały duszę.
W czasie wojny japońskiej drgnienia wolności, szepty, zmowy, spiski, pierwsze sięgnienia po broń. Polityczne, kostyumowe zabawy, w których uczestniczył sześcioletni „Szikiszima” w długiem kimono, w gryfy cudne malowanem przez Jego Miłość dostojnego przyjaciela, orędownika, mistrza i sławę podhalańskiej ziemi, Stanisława Witkiewicza. Długie wtedy pozowanie do portretów artystom—”bizantyńskiemu” Michajle Bojczukowi, to Leonowi Wyczółkowskiemu, który postać marzącego dziecka osnuł motylami, tańczącemi w wiosennem Tatr powietrzu… Nad łóżeczkiem „Szikiszimy” zjawiały się akwarele dla niego malowane przez Jana Stanisławskiego i Stanisława Witkiewicza, — ułany w amarantowych czapach pędzące na ognistych rumakach… Złote dni pierwszych wolności drgnień, marzeńo Polsce wolnej.
Budowa „chaty” na szczycie „Góry Armatniej” w pobliżu grupy dzikich drzew, domu, składającego się z jednej jedynej izby, wysokiej i szerokiej, jak śpichlerz, o ścianach gładkich z sosnowych drewien, do której prowadzą zamczyste drzwi, a zaopatrzonej we trzy okna ogromne. Morga nabytego gruntu zasadzona została owocowemi drzewami jabłoni i gruszek, oraz dzikim w dole „laskiem Adama”. Wrosły tam w ziemię wysmukłe modrzewie i włochate wejmuty, szereg polskich sosen, jodły świętokrzyskie i dwie cudzoziemskie tuje, niebieski świerk, ozdoba całego „lasku” i dwa leniwie rosnące cisy. Aleja gęstych lip i grabiny otoczyła kwadrat pochyłego pola. Ileż to zabiegów i kłopotu wchłonęła w swe ściany ta „chata” za ośmset rubli, pracownia, a raczej leżalnia! Gdy z opoki, łupanej w ziemi, z budowlanego „siwaka”, majster mularski i „towarzysz”, pan Krajewski wzniósł kapitalne podmurowanie, przechodzący górną drożyną rolnicy sądzili, iż to będzie jakowyś walny gmach w tej stronie. Po tem podmurowaniu, wychodzącem z ziemi, istnem marzeniu pisarskiem, hasał radośnie zdrowy i rześki dziedzic na jednej mordze i jednej w przyszłości izbie, przybrany w szyszak rycerski, zawsze w miłem towarzystwie przyjaciółki dzieciństwa, Elżuni Daniłowskiej. Świst heblów pod pracowitemi dłońmi majstra Hańskiego, kmiecia cnotliwego i sprawiedliwego, jak średniowieczny budowniczy, majstra Ratajewskiego, bywalca i mówcy — Niezgody i miłego przyjaciela Mateusza Pakuły, najuboższego z ubogich, wioskowego mistyka, który umiał na pamięć „Księgi pielgrzymstwa”… Łoskot siekier, ociosujących belki w ślad za „naostrzonym” sznurem i stuk dłót, żłobiących otwory dla „tyblów”… Łaty i gonty, góry desek i góry heblowin…Życie i radość wśród desek i heblowin.
Desek i heblowin…
W zakresie tej pracy język jej niedocieczony, tajna krynica wiecznej nowości, — i niepochwytny, wieszczący kiedyś w tem schronieniu nowe żyâ_§cie, język dziecięcy… Pod szumiącemi drzewami, wpośród pól o zbożu dojrzałem, falującem, jak oko zasięgło, wpośród ogrodów i pasiek wrzała ta praca. Skoro lubelski zrąb został „zakopiańskim” dachem nakryty, wstawione drzwi, oszklone, trzy wielkie okna i dwa w górze „wyglądy”, wprawiona podłoga z suchych i czystych i desek, miał już gdzie spać mały mieszkaniec. Słowiki śpiewały mu na wiosnę po dziesięciu i piętnastu na raz w krzewach ogrodu. Sroki, jak ciekawe kumoszki, wskakiwały cichaczem na stopnie ganku i, przekrzywiając chytre głowy z boku na bok, dla dokładniejszego zbadania miejsca i ściślejszego wyciągnięcia wniosków, zaglądały do izby, gdy przypadkiem drzwi były otwarte, żeby się przekonać, co to za budę wzniesiono tutaj w głębi sadu i czy się czego z głębi tego dziwoląga zwędzić nie da. Skoro pewnego dnia podczas rewolucyi 1906 roku, w przezornej ostrożności schowany został pod dachem na wystającym „rysiu” browning z garniturem ładunków, zawinięty szczelnie w papier, przed ciekawskimi w granatowych mundurach, którzy lada moment nowe domostwo zwiedzić mogli, sroki, objąwszy już w posiadanie dach i poddasze, z wrzaskiem, skrzeczeniem i gadaniem plotkarskiem na cały ogród, podarły dziobami papier ochronny na drobniutkie kawałeczki, a rewolwer i naboje zrzuciły z „rysia” na ziemię, właśnie, jakby nieproszone a usłużne detektywy.
Księżyc przybywał w noce czerwcowe patrzeć przez wielkie okna w głąb izby i zapełniać ją rojowiskiem sennych widziadeł. Trzy wielkie okna, jakoby tryptyk nieporównany, zawarły w ramach swych krajobraz najpiękniejszy pod słońcem. Stała w nich „Góra Poniatowskiego”, prasło wiańskie grodzisko z fosą na szczycie, szklana góra o stromych zboczach, które okrywa szkliwo twarde, przed nieskończonością lat wypalone dla obrony czyjegoś zamku na szczycie przed jakimś wrogiem. Ciągnęła się cynkowska dolina z błękitnym nad nią lasem, który zniżał się do niej, jak strofa pieśni, przepływająca w marzenie… Równina dalej lubelska, ziemia zbożem zasłana, tomaszowickie aleje, idące w dal, w świat. Bochotnicki kościół i cmentarz na wzgórzu… Na futrynie tych okien wspierał łokcie mały mieszkaniec i zatapiał w przestwór oczy. O czem śnił wówczas, nucąc samemu sobie swoją własną piosenkę?…
Gdyby człowiek ułomny wiedział, gdyby mógł przeczuć, na co wznosi ściany domu, i co to się zawrze pod jego powałą, — och, spaliłby na stosie przeklęte drewna, zanim je ręka najemnika w znoju ociosywać zaczęła toporem, zanim je ramię ludzkie dźwignęło z ziemi!…
Mały człowieczek był w tym czasie nadmiernie ruchliwy. Lubił siadywać na płotach i dachach, włazić na drzewa i grzbiety koni. Pewnego dnia stare kobylsko, skazane oddawna na wożenie beczek wody ze źródła na górę, poniosło go, jak opętaniec od dyabła, między nisko rospostarte gałęzie ogrodu, które go, na szczęście, zgarnęły dobrotliwie na trawę, bez żadnego szwanku. Kiedyindziej, wdrapawszy się na wysmukłą drzewinę śliwy, spadł nieszczęśliwie, i złamał rękę. Kość pękła w prawym łokciu na krzyż i doszczętnie. Składał ją początkowo dr. Przemysław Rudzki, później chirurg Dobrucki z Lublina. Ileż to biedny Adaś nacierpiał się przy składaniu ręki i przy jej leczeniu! Gdy się kość zrosła, przezacny przyjaciel i stały lekarz w ciągu lat dr. Kazimierz Chełchowski poradził, żeby jej zgrubienie, przeszkadzające w ruchach prawej ręki, poddać kąpielom morskim. Mały pacyent wyruszył jesienią w podróż na południe. Z Warszawy udał się do Krakowa, stąd do Wiednia, Monachium, Rapperswilu i Lozanny, gdzie przyrodnia jego siostra, Henryka, uczyła się w szkole „Ecole Supérieure de jeunes filles”. Zatrzymując się w Wiedniu, Monachium i Rapperswilu czas niejaki, poznawał rozmaite cudeńki, muzea, teatry i widowiska, z których pewne wesołe „śpasy”, jak np. w Monachium, zachował na długo w pamięci. Późną jesienią i na początku zimy w wąskich uliczkach miasta Lozanny, tej góry zastawionej szkołami, liceami, pensyonatami, przykładał się najchętniej do poznawania zabaw wigilijnych studenckich na placu St. François i ćwiczył smak przedewszystkiem w rozróżnianiu wartości czekolady Suchard i Milka. Wieczorami lubił obserwować elektryczne szyldy tych instytucyi, gdyż przypominały mu samą istotę rzeczy. Jakże to wesoło żyło mu się tam na uliczce Les Charmettes 2, w ogródku, zawalonym śniegiem, w zacisznem mieszkaniu z widokiem na dalekie zamglone jezioro i niebosiężne góry! Ale wypadło ruszyć w dalszą podróż. Przez Simplon, który pochłaniał jego uwagę i podniecał imaginacyę do najwyższego stopnia, dotarł do Medyolanu, zwiedził katedrę i inne osobliwości, żeby w kilka dni później przechadzać się po Florencyi, a wreszcie znaleźć się w Rzymie, w pensyonacie „Rosada” obok Pincio. W tym okresie swego życia zajęty był głównie i, można powiedzieć, wyjątkowo okrętami, burzami morskiemi, wyszukiwaniem i chwytaniem piratów, walką z nimi nieubłaganą, odkrywaniem nowych lądów, wysp i plemion, a nadewszystko tęsknotą do widoku… kotwicy. Trzeba było niemałej umiejętności w zakresie budowy okrętów, żeby odpowiedzieć na jego pytania co do masztów, żaglów, sterów, śrub, a nadewszystko co do kotwicy. Gdzie ona jest, jak ją się zarzuca, wyciąga, gdzie na okręcie umieszcza. Nie wystarczało pobieżne i byle jakie określenie. Domagał się wyjaśnień precyzyjnych, ścisłych, niemal fachowych. Myśl jego zajęta była wciąż okrętem, wyobraźnia, można powiedzieć, pełna wzburzonego morza, wichrów, huraganów, piorunów, katastrof, strzałów armatnich i nieustraszonego kapitana ze strzaskaną ręką wśród dymu i pian. Rzeczy i sprawy lądowe traktował z łaskawem lekceważeniem, jak prawy marynarz na urlopie. W Rzymie, skazany na długotrwałe zwiedzanie kościołów, katakumb, muzeów, ruin, placów, poddał się konieczności, jak na cichego i posłusznego chłopczyka przystało. Santa Prasseda, Santa Pudenzianna, San Clemente, Santa Saba, Santa Sabina, San’ Agnese, Forum, Palatyn, Colosseo, San Piętro, wzgórza Rzymu, nieskończone kościoły i nieskończone muzea. Zdarzało mu się utyskiwanie na nadmiar tych muzeów. Po pewnym czasie począł bawić się setnie wśród gruzów wiecznego miasta i w obrębie bezgranicznej jego piękności. W zimowe poranki, kiedy ostry mróz lutego ubielił trawniki Pincio, obchodził z ojcem mury rzymskie, gapiąc się gapieniem wielkiem na niewysłowioną ich poezyę. Wybierali się tak oto we dwu, przybysze z ubogiej północy, na wędrówkę bez planu i wskazówek, odgadywali to, co się w oczy rzucało, udzielając sobie nawzajem wiadomości, przypuszczeń i wrażeń. Patrząc na wyłomy, szczerby i zranienia w tych olbrzymich ścianach obronnych, radzili nad przyczynami tych dziur, opowiadali sobie o hordach barbarzyńców, o legiach, pułkach i batalionach bohaterów, które się krwawiły pod temi wiecznemi zasiekami, ażeby je posiąść, jako zdobycz najcenniejszą na ziemi.
Siedmioletni pielgrzym nie zawsze tylko lądowego doświadczał dyzgustu, tęskniąc za swem morzem, którego jeszcze na oczy nie widział. Zdarzały mu się w Rzymie i dnie szczerej radości. Jednego razu podpatrywał ryby w sadzawkach Frascati, pod cieniem cyprysów nieopisanej piękności, biegał wesoło po Tusculum Cycerona i ogrodach willi Mondragone, przeskakując cienie i światła w prastarej alei, jak istny motyl w swej rozwiewnej pelerynie i bereciku. Kiedyindziej swawolił i pląsał wśród grobów cmentarza protestanckiego, nad mogiłą Shelley’a i po wysokiej trawie, wśród której kryje się grobowczyk Keats’a. Bawił się w chowanego z nowopoznanymi przyjaciółmi Kazimierzem i Janem, czyli Mimi i Hansem, do czego służyły znakomicie olbrzymie kloce apostołów na frontonie dachu katedry świętego Piotra. Z namaszczeniem wstępował do cel więziennych na Zamku Anioła, żeby za chwilę z najwyższem zainteresowaniem oglądać garnki do gotowania wrzątku oliwy, którym się polewało napastników, — i ażeby słuchać nadzwyczajnych, przedziwnych bajd, skazek i legend o tem miejscu, opowieści, które sobie komunikowali starzy. Biegał po Bosco sacro i ścigał się z przyjaciółmi po Via Appia, szeptał cicho w katakumbach św. Kaliksta, bawił się w łuku Tytusa, nastawiając swą pelerynę przeciwko wiecznemu wiatrowi, który w przeciągu wieków wyświstał, wydrwił i wyszydził tyle potęgi i tyle wielkości. W kościele świętego Piotra rozpatrywał i sprawdzał niewiarogodną prawdę, iż baldachim nad grobem pierwszego z apostołów, lak na pozór niepokaźnej wysokości, jest w rzeczy samej o kilka metrów wyższy od całej w Nałęczowie szkoły, wraz z jej „łamanym” dachem i kominami, wysokiemi, „jak w piekarni”. Wdrapawszy się zaś na wewnętrzną galeryę kopuły, patrzał na maleńkie mrowie ludzkie, na dorosłych, którzy się stawali mniejszymi od niego, — jak się snuli tam w dole. Wszystko dlań w Rzymie było, jak długa, fantastyczna bajka, przedziwna na jawie klechda, gdzie teraźniejszość deptała przeszłość, zrastając się z nią w bezsens nieskończony, gdzie splatało się w jedną bezładną opowieść, życie jakichś bogów i bogiń, bohaterów i królów, wodzów i papieżów, gdzie niezmierzone budowle na skinienie wielkich artystów przez stada robotników wznoszone, zostały zburzone, zniszczone i potargane przez inne stada ludzi, jak dziecięce zabawki. Zamieć śnieżna, która łokciowym kożuchem białego puchu przykryła Neapol, złośliwie chowała morze przed stęsknionemi oczyma niedoszłego marynarza. Ale ranek odsłonił je wreszcie ze wzgórza Vomero — błękitne, dalekie, — ze skałą Capri, celem podróży; utopioną w przestrzeni. Nie wiele już teraz muzealnego bywalca zajmowały wszelakie cuda Museo Nazionale, kościoły i klasztory, z takimi nawet cudami, jak w San Gennaro. Przebywał w porcie. Tam pasł oczy i serce widokami, które mu były miłe. Świsty i wrzaski, zapach smarów, widok kominów, żagli, masztów, drabin, lin, łodzi, szalup, sieci — przejmowały go do szpiku kości, a obecność ogorzałych marynarzy, „wilków morskich” napełniała głębokiem uszanowaniem. Jeżeli co jeszcze mogło go oderwać od pasyi przebywania w porcie, — to Akwaryum. Całe dopołudnia trawił na obserwacyi życia głębin morza, rycerskich walk langustów, prac ukwiałów, leniwego snu dyabłów morskich, podstępów „stronek”, lekkomyślnych pląsów ślicznych sepii i tylu innych objawów rzeczywistego bytu, które się zdają być jedynie pięknym snem. Minęły tygodnie, nim mały obserwator nasycił się akwaryum i portem, nim wchłonął w siebie, spamiętał i uporządkował w swej wszystko ogarniającej głowinie tak różnorakie widoki. W tym czasie, w ciągu obiadów w pensyonacie, wieczystą zawarł przyjaźń z profesorem, zdaje się, fizyologii w neapolitańskim uniwersytecie, doktorem Galeottim. Ci dwaj panowie szczególnie się dobrali i porozumiewali, aczkolwiek profesor nie umiał popolsku, a mały polaczek ledwie coś niecoś powłosku. To im jednak nie przeszkadzało w głębokim, wzajemnym afekcie. Po obiedzie, gdy matka profesora uskarżać się zaczynała płaczliwym głosem: — Oh, signori, signori, com’é freddo! come freddo! — profesor i siedmioletni cudzoziemiec ujmowali się za ręce, wychodzili na słońce do małego ogródka z południowej strony willi i tam przechadzali się wśród krzewów pomarańczowych, porozumiewając się, gestykulując i „rozmawiając” z gwałtownością o czemś i w jakimś języku, którego nikt, oprócz nich, nie mógł ani zrozumieć, ani dosłyszeć, gdyż go ci dwaj na swoją tylko potrzebę wynaleźli i zażywali. Gdy wreszcie można już było opuścić Neapol, Adaś nie posiadał się z radości. Pierwszy wbiegł na statek, ledwie rzucono pomost z brzegu na pokład. Ale oto, zanim ktokolwiek mógł na tym pokładzie nogę postawić, wskutek jakiegoś powodu odsunięto pomost. Adaś znalazł się sam jeden na tym statku, tyle upragnionym. Mina mu cokolwiek zrzedła, gdy jeszcze wszyscy swoi byli na brzegu, a on sam jeden na pokładzie. Jak to bywa zazwyczaj z zaspokojeniem najgorętszych pragnień, roskosz oczekiwana w przykrość i strach się obróciła… Ale mały wnet ochłonął i mężnie zniósł doświadczenie, gdy w ciągu kwadransa sam jeden był na tajemniczym okręcie. Za to, gdy parowiec „Principessa Mafalda”, załatwiwszy swe sprawy, wydobył się z portu i wyruszył na mocno tego dnia wzburzoną zatokę Neapolu, mały zażywał istnych rozkoszy. Zaglądał wszędzie, wszystko lustrował, obserwował, badał i, oczywiście, rzucał tysiące pytań. Po paru godzinach awanturniczego wznoszenia się na fale i spadania w ich głębiny, statek dotarł do portu Capri i stanął zdala od brzegu, u południowego wejścia do zatoki neapolitańskiej, kołysząc się, huśtając i przechylając z boku na bok. Należało skakać z drabiny w łódź, miotającą się na wysokości fali, a dobrze trafiać, żeby się na dnie nie znaleźć. Pierwszy to uczynił Adam, jak na dzielnego marynarza przystało, ani dbając o tłomoki i kuferki miotane w łódź ze statku, które trzeba było chwytać w powietrzu. Gdy ojciec skoczył również w głąb łodzi, biegnącej już to wysoko, niemal do poziomu pokładu, już opadającej pod kadłub okrętowy, synek pochwycił go za rękę i uszczęśliwionym głosem, na nikogo i na nic nie zważając, wołał wielokrotnie:
— Widziałem ją! Już ją widziałem! Widziałem! Własnemi oczami!
— Kogo widziałeś? Gdzie? Co?
— Kotwicę! O, tam jest! Tam! W takiem wyżłobieniu! Tam! Szczęśliwy dla niego pobyt na Capri trwał parę miesięcy. Przyjaźń, zawarta z Marylą Wolską i małym Carlo Pagano, zabawy w gaju pomarańczowym, wycieczki na Punta Tragara w Towarzystwie Maksyma Gorki’ego i Ellen Key, do willi Tyberyusza, po ważkich zaułkach i stromemi drogami do Anacapri, codzienne z ojcem spacery w dół do Faraglinów, gdzie zielone fale morza, uderzając o twarde dno, skręcają się w kłęby, wzdymają w okrągłe banie, tarzają się, wiją w krąg i kipią, jak ukrop a w czarownych korowodach po tysiąckroć obiegają śliskie labirynty, progi, zatoki, ostoje i sienie. Kąpiele z ogrzanej wody morskiej w ogromnej glinianej amforze greckiego kształtu wracały władzę i sprawność złamanej ręce, a ruch, ostre powietrze i obfitość owoców przedziwnie dobrze wpływały na zdrowie. Ileż to radości, jakie szczęście dawało małemu turyście opływanie wyspy w łodzi, od skały do skały, zwiedzanie grot Verde, Rossa, Mitromania! W grocie czerwonej nie mógł się napatrzeć, nadziwić oszlifowanym kamieniom kredowego wapienia, które morze w głębi pieczary złożyło, jakoby swój skarbiec tajemny, — duszącemu gorącu jodowych waporów, kroplom ukropu, kapiącym ze sklepienia. Badawczemi oczyma przypatrywał się rubinowemu szlakowi korali na zewnętrznych skałach i ciemnogranatowemu z jeżów morskich, co na wysokości zalewu morza zdobią je, niby dwa gzemsy prześliczne. Chwytał rękoma piękne meduzy i w zachwycie patrzał na zaloty, skoki i tańce fal między złomami skalnemi. W grocie Mitromania słuchał legendy o kulcie Mitry, który tam, pono, miał swą świątynię… Wypłynąwszy zaś na pełne morze, obejmował zachwyconemi oczyma wyśniony żywioł swój, cudne ziszczenie dziecięcych marzeń, nieogarniony obszar rycerstwa swej duszy…
W drodze powrotnej, wysiadłszy na brzeg w zatoce Neapolu, po wielu zabawnych przygodach w czasie wsiadania na statek, mały podróżnik doświadczył dziwnego przypadku. Koń fiakra, pospolita siwa szkapa, poniósł powozik i przez całą długość Via Partenope pędził, jak oszalały, co tylko było w nim siły. Staruszek vetturino wypuścił z rąk lejce i, zrozpaczony, krzyczał bezradnie, w niebogłosy i tak przejmująco, że poruszył całą ulicę. Koń w szalonym pędzie biegł na żelazne sztachety skweru, widniejącego w oddali. Dwaj policjanci puścili się za nim w pogoń i, uwiesiwszy się z dwu stron przy uździe, wlokąc się po ziemi, ledwie zdołali powstrzymać znarowione zwierzę w odległości kilku kroków od ogrodu. Adaś, prawdę powiedziawszy, nie bardzo martwił się tą awanturą, lekce sobie ważąc niebezpieczeństwo życia, które wszystkim zagrażało. Zachwycony był nadewszystko jednym z policyantów, który nie chciał przyjąć żadną miarą ofiarowanych pieniędzy, a za całą nagrodę prosił o ogłoszenie opisu wypadku z wymienieniem jego nazwiska w brukowym dzienniku neapolitańskim. Po wielotygodniowym pobycie w Neapolu, w Rzymie, (mieszkanie na rogu ulicy Cola Rienzo), w Wenecyi, Peszcie i Krakowie podróżnik w doskonałem zdrowiu i ze sprawną już ręką wrócił do Nałęczowa. Trafił tam na apogeum i likwidacyę rewolucyi. Patrzał i słuchał, gdy odbywały się raz wraz demonstracyjne pochody, ze śpiewaniem na drogach publicznych pieśni rewolucyjnych, zawieszanie sztandarów na wszystkich drzewach Alei Lipowej, zebrania, wiece ludowe pod otwarłem niebem, spiskowe schadzki w parowach, coniedzielne odczyty w szopie „na Pałubach”, wykłady w ledwie wykończonej szkole dla nauczycieli ludowych, — strajk rolny, sądy ludowe, teatry, koncerty na przeróżne cele w nałęczowskim „pałacu”. O małe jego łóżko odbijały się szeptane wiadomości, iż tej nocy Grześ Wójcik zakopuje w polu dla czasowego ukrycia broń przywiezioną z Lublina, — że dziesięciu rewolucjonistów uciekło lochem kloacznym z lubelskiego zamku, — że dwu z nich przechowuje się na strychu „Pałub”, że jeden w przebraniu kryje się w Niezabitowie, — że aresztowano nałęczowiaków i powleczono ich w kajdanach do Puław,— że ktoś zdradza… Oto Grześ Wójcik, wódz młodzieży chłopskiej na daleką okolicę, który wydał hasło, że nikt z poborowych nie da się wziąć do wojska, porwany w nocy przez kozaków, otruł się w puławskich koszarach. Kozacy sotniami poczęli jeździć po „nałęczowskiej republice”. Żandarmi poczęli otaczać szopę „na Pałubach” przed każdym niedzielnym odczytem, a policmajster zjawił się w asyście swych drabów u drzwi sali. Wreszcie pełen wóz żandarmów i zbirów zajechał do szkoły „na Pałubach” i w biały dzień porwana została nauczycielka, panna Faustyna Morzycka, — której imię niech będzie zawsze we czci!
Bawi się wesoło na balkonie domu żywy chłopczyk w jasny, jesienny dzień. Słychać na błotnistym gościńcu tupot licznych kopyt i rozgwar ludzki. Przed bramą obejścia zatrzymuje się pierwszy szereg tabunu kożaków. Nie wiadomo, czy tutaj zajadą w gości, żeby kogoś w gości poprosić ze sobą, czy ruszą dalej. Dziecko niemieje, blednie i czeka z zapartym oddechem. Tutaj, czy nie? Ale „sotnia” brnie dalej szerokim gościńcem, do kogoś innego w gościnę.
Panna Faustyna raz wraz daje znać z więzienia, żeby z Nałęczowa wyjeżdżać, uciekać co tchu zagranicę. Daje znać raz, drugi, trzeci, że ją wciąż pytają i cytują szczegóły. Niema dnia, żeby ktoś z Lublina nie przybiegał z ostrzeżeniem. Zdradził jeden z owych rewolucyonistów, którzy się kryli na strychu. Wszystko wydał, opowiedział. Dnie i noce są „czekane”, a wszyscy i wszystko w pogotowiu. Każdy tętent na drodze, każdy po nocy krzyk dźwiga z poduszek wszystkie głowy. Mijają tak tygodnie tej jesieni. Szkoła jest skończona i pełna dzieci, nauki, śpiewów, tańców w ogrodzie. Mur, opasujący szkołę, nakryty dachówką i położony napis nade drzwiami. Wierzby nade drogą szkolną zasadzone i wygracowane ścieżki. Czas jechać… Smutne oczy małego Adasia żegnają się z każdem drzewem i ścieżką, z każdym zielonym wzgórkiem i parowem, które ubarwił więdnący liść dębów, lip i jarzębin. Smutna w opustoszałym dziedzińcu zostaje „Łyska”, odchowane żrebiątko, zrodzone z „Karej”, pracownicy ogrodowej, woziwody „góry Armatniej”. Nieme, żałosne stoją wokół drzewa willi. Liść złoty i rudawy z nich spływa. Małe nóżki brodzą w szelestach złotolistnego kobierca, które zdają się wołać z ziemi: — nie chodź, ach, nie chodź!.. Wszystkiego żal. Żegnajcie, piękne, nałęczowskie pagórki i doliny, szumiące drzewa w parku, ukochane krzewy i ty, niewymowna swobodo dziecięcych dni!…
Po nowych rewizyach i aresztowaniu w Warszawie, po ratuszowem więzieniu i ciężkiej chorobie udało się ojcu Adasia wydostać za granicę. Przebywszy jakiś czas w Krakowie i Zakopanem, dziewięcioletni wychodźca, we wrześniu 1909 roku ruszył do Paryża. Z mieszkania przy uliczce Ernest Cresson pod Nr. 22 począł uczęszczać do Licée Montaigne przy ulicy Auguste Comte Nr. 17, obok Luxemburskiego ogrodu. Po francusku nie umiał mówić, dopiero uczył się forsownie tego języka i nie bardzo był zaawansowany naogół we wszystkich umiejętnościach. To też z wielką w sercu trwogą, blady i przybity na duchu szedł na egzamin do liceum, a po złożeniu tego egzaminu został sam jeden po raz pierwszy wśród dwudziestu czterech obcych chłopców jego wieku w dużej sali klasy, zwanej deuxiéme année préparatoire, pod okiem nauczyciela, pana Barot. Blady, smutny i dziko odosobniony stał pod murem, gdy po trzech kwadransach lekcyi chłopcy wybiegli na dziedziniec i z hałaśliwą radością rzucali się do zabawy pod okiem „cenzora” liceum. Bał się śmieszności, która zagrażała jego wrodzonej dumie, a na co nic przecie nie mógł poradzić. Przewidywał krzywdy i drwiny ze strony kolegów. Łamał się w sobie, żeby jakimś cudem nie dać się pognębić, nie pokpić sprawy, wyjść z honorem z sytuacji tak rozpaczliwej. Miał przed sobą zadanie tak trudne, iż łamał ręce z rozpaczą, wstępując pierwszy raz w progi wielkiego gmachu. Ale nie doznał w tym gmachu błogosławionym ani cienia przykrości. Ani jednego razu ze strony kogokolwiek nie był przedmiotem drwin, czy pośmiewiska. Nikt go nie dotknął, nie uraził. Widząc go samotnego i biednego pod murem, zatrwożonego i w tak wielkiej rozterce, zarówno nauczyciel klasy, jak sam Proviseur liceum, mr. Favre wzięli w opiekę cudzoziemca. Chłopcy zaś z własnej inicyatywy jeden po drugim podbiegali do niego z najłatwiejszem do zrozumienia wezwaniem, w ruchu ucieczki ukazując znaczenie wyrazu:
— Attrape moi! Attrape moi!
Najżyczliwiej i najpierw — Fernand Paillet, serdeczny odtąd przyjaciel, wierny i wytrwały kolega, którego rzewne wspomnienie i miłe imię przetrwało wszystek czas, wielkość oddalenia i morze cierpień. Wielka, odwieczna, głęboka i pierwsza na ziemi cywilizacya narodu odmalowała się w prostem wśród dzieci przyjęciu cudzoziemca. Któraż na świecie gromada odmówiłaby sobie gratki, nie ośmieszyłaby obcego za wymowę, krój ubrania, ruchy, obyczaj? Nie zraniła drwinami przychodnia, nie skrzywdziła za samotność samotnika?
Na dziedzińcu i w salach liceum Montaigne’a ten przybysz już po tygodniu czuł się, jak w domu. Chwytał, połykał i wszystkiemi porami wchłaniał język. We wszystkiem doznał opieki i wskazówki od tych wykształconych i wytwornych ludzi, istotnych pedagogów, nauczycieli reguł myślenia i form obyczajności, oraz przyjaźni od współtowarzyszów.
O Francyo! Matko wolności, kolebko kultury, szkoło rozumu, nauczycielko towarzyskiego współżycia ludzi, — bądź pozdrowiona z głębi duszy, bądź pochwalona, bądź szczęśliwa na wieki za uszanowanie i przygarnięcie cichej, nieśmiałej łagodnej duszy polskiego dziecka!
Z mieszkania na czwartem piętrze przy ulicy Ernest Cresson widać było nowozabudowaną dzielnicę, a nad nią wieżę kościoła Mont Rouge. We mgłach późnej jesieni i dżdżystej zimy paryskiej ta wieża stawała się podobną do ciemnej między obłokami szczeliny. Mały licealista, podparłszy głowę rękami, pracowicie wyuczał się lekcyi zadanej, powtarzając głośno po sto razy jakąś bajkę Lafontaine’a:
„Le compere Thomas et son ami Lubin
Allerent tous deux ensembłe á la ville prochaine…”
Usta wytrwale powtarzały wyrazy utworu, lecz zamglone oczy widziały w tej stronie Mont Rouge obszerny plac, gdzie się odbywa gwarliwa „foire”, jarmark wędrowny. Tłum otacza huśtawki, młyny dyabelskie, karuzele, a nadewszystko strzelnice, w których na odległość dziesięciu metrów do celu, mającego ośm cali obwodu, na piętnaście razy sześć razy trafić mu się udało. Tam gdzieś, za murami i ulicami był Jardin des Plantes, z ulubionym słoniem i mnóstwem zwierząt, ptaków, wężów, gdzie można było spotkać „prawdziwych” murzynów i najrzeczywistszych arabów. Rano w dnie świąteczne oddawał się kultowi Napoleona, któremu był wierny niezmiennie. W towarzystwie rzeźbiarza Włodzimierza Koniecznego zwiedzał wszelkie instytucye, gdzie można było zobaczyć „coś z Napoleona”: grobowiec i muzeum u Inwalidów, Louvre, muzeum Carnavalet i t.p.
Tam to te dwie przeczyste dusze, głęboko ze sobą zaprzyjaźnione, znakomitego artysty i entuzyastycznego chłopca, jak na skrzydłach się unosiły, marząc o wielkości i o sławie, śniąc swój krótki sen przed samotracką Nike. Zarówno dziesięcioletni Fernand Paillet, jak równy mu co do wieku przychodzień z Polski, — byli zawziętymi militarystami. Rozmowy ich na spacerach, podczas zabaw, a nawet w czasie lekcyi obracały się wciąż około Napoleona, spraw wojskowych współczesnych, rodzajów broni, konnicy, artyleryi, amunicyi, aeroplanów i łodzi podwodnych. Znali się na tem, jak nikt ze starych. Obadwaj z Pailletem nienawidzili niemców i forsownie parli do wojny. Jeżeli ich było obserwować z daleka, gdy wracali z liceum do domu, zawzięcie gestykulując i dysputując, to można było być pewnym, że na ulicy Denfert-Rochereau staną na pół godziny przed pewnym sklepem z bronią i że tam dopiero zacznie się dyskusya seryo, poparta najwymowniejszą gestykulacyą. Gdy na skutek otrzymania za dobre sprawowanie się i postęp w nauce, zielonej lub białej kartki — Temoignage de satisfaction de premier ordre — mieli wolne popołudnie, udawali się na wrotki. Wylane asfaltem ulice Auguste Comte i przyległe aż do pomnika Neya brzmiały wówczas od wesołego gwaru szkolarzy. Popołudnia niedzielne mały polak spędzał zazwyczaj w domu przezacnych doktorowstwa Zielińskich na Place de la Nation. Tam w jego młodociane uszy wpadały najnowsze, najbardziej sprawiedliwe ideje, których ziszczeniu ci wytrwali i szlachetni ludzie poświęcili swe życie. Nauka w liceum i po za jego murami, lekcye prywatne, pobierane od jednego z nauczycieli i od matematyka, p. Zapolskiego, podówczas studenta Sorbony, umożliwiły licealiście otrzymanie dwu Tableau d’honneur za pierwszy i drugi trimestre roku szkolnego 1909—1910, oraz przejście do klasy ósmej, — lecz zmęczyły go porządnie. To też, skoro się tylko lekcye skończyły, wyjechał do Bretanii, nad morze, do miejscowości Plumanach w departamencie Côte du Nord. Podróż koleją do Lannion, a później końmi odbył w najmilszem towarzystwie panny Jadwigi Sienkiewiczówny, która tę miejscowość Plumanach znała bardzo dobrze, od czasów dzieciństwa, gdyż jej przyjaciółka, pani Pstrokońska, miała tam swą posiadłość. Zmierzch zapadał, gdy ze wzgórz nadmorskich éléve zobaczył zatoki, przesmyki i zacisza morskie w skałach Plumanach.
Zamieszkał w hoteliku mr. Padela, miejscowego oberżysty, i tegoż jeszcze dnia bujał w parku, założonym niegdyś nad morzem przez polskiego wynalazcę, inżyniera Abakanowicza, oraz wdrapywał się na skały i głazy okrągłe ślicznego wybrzeża. Park, otoczony wysokim murem, który chronił młode jeszcze drzewa od straszliwości zimowych wichrów tego dzikiego kąta Bretanii, zawierał w sobie czarujące ustronia, olbrzymie bryły i bulwy skał, otoczone młodemi gąszczami, alejami i dzikim lasem, tak rzadkim w tej bezdrzewnej krainie, gdzie wiatr morski wyniszcza wszystko, oprócz genét — żarnowca, jedynego materyału opałowego mieszkańców, oprócz ślicznie pachnącego ajonc, janowca kolącego, o jasnożółtych kwiatach, który ze wzgórków słonecznych Bretanii dostał się na tarczę herbową Plantagenetów, — i tamaryszku. W głębi tego parku rosły piękne kwiaty, a za kwiatami młody groch strączkowy, nadzwyczajnie smakowity…
Strome wybrzeża parku we dwu miejscach posiadały dogodne i mocno cementowane tamy, do których łatwo było przybijać łodzią i łatwo odpływać na wyspę, gdzie wznosił się zameczek państwa Pstrokońskich. Tam zamieszkała panna Sienkiewiczówna, lecz codziennym była gościem w pensyonacie Padela, tudzież przewodnikiem Adasia po okolicach Plumanach, po wonnych łąkach, dolinach, zarosłych wzgórzach, po wsiach bretońskich w stronie Perros-Guirec, po prastarych kościołach z nadmorskiego granitu, jak w Clarté, Perros-Guirec i Tregastel.
Dzikie morze wdziera się w zatokę Plumanach wąskiemi szyjami, otoczonemi przez strome skały, i dwakroć dziennie zalewa niskie wybrzeża. Na trzęsawisku alg, podlegającem zalewowi, stoi na wysokiem podmurowaniu odwieczna kapliczka świętego Guirec’a, patrona okolicy. Dziewczęta, pragnące, żeby umiłowany rybak powrócił z morza, razem ze słowem modlitwy wbijają w drewnianą postać świętego trzy szpilki. Po upływie wieków niewiele już całego miejsca zostało z drewnianego świątka, tyle już szpilek ma na sobie. Rybacy małej wiosczyny Plumanach wysuwają się z przesmyków między skałami na czarnych łodziach, pod wydętemi, czarnemi żaglami, w skórzanych kopicach, płaszczach, nasyconych tranem i grubych butach na połów codzienny. Od nieustannego żeglowania, a wskutek braku ruchów nóg stają się podobni do krabów skalnych. Świszczące wichry niosą ich w odmęty wiecznie wzburzone, pod Siedm wysp — Sept iles, — które widnieją na horyzoncie, połyskując blaskami morskich latarni.
Jakże chciwemi oczyma wypatrywał przygody rybaków na pełnem morzu niedoszły wojownik i marynarz, przyczajony w skałach wybrzeża! Obserwował tajemnicze manewry, gdy łodzie ich szły posłusznie pod wiatr, przedziwnie manewrując żaglami czarnemi, — wszystkie sposoby przybijania do tamy — cale — inżyniera Abakanowicza, zalanej wodą. Towarzyszył czarâ_§nym krabom oczyma, gdy przemoczeni do suchej nitki, zgłodniali i zziębnięci biegli na wódkę do szynku na wierzchołku wysokiej skały, do jaskini wszechwładnego „kułaka”, który wszystek połów ryb i raków zabierał za owe ciepłodajne i ożywcze — gouttes.
W głębszym porcie Plumanach, obok tam i śluz, które niegdyś urządził „mr. Abdank” (Abakanowicz), zużywając do obracania młynów przypływ i odpływ morza, leżała na suszy duża, trzymasztowa łódź, nosząca miano „Dzinia”, od zdrobniałego imienia panny Jadwigi Sienkiewiczówny. Marynarz Jean Marie miał łódź w stałej opiece. On to dokonywał szparowania, zabijania szczelin i zalewania smołą wszelakich otworów w dnie stateczku.
Jean Marie miał pilnego asystenta w osobie małego paryżanina. Po długich korowodach wstępnych, reparacyi masztów i żagli „Dzinia” zakołysała się na falach rannego przypływu. Majestatycznie nastawiwszy przeciwko wiatrom swój żagiel przedni, czyli Voile de misaine, i dając wydąć trójkątny boczny — foc, — wyruszyła w wąską, skalną szyję i stanęła u tamy. Obowiązki moassea, chłopca okrętowego, pełnił pod rozkazami „kapitana” Jean Marie, uszczęśliwiony licealista. Zbiegał do dolnej kajuty, ciągnął i zwijał liny, wdrapywał się na maszt środkowy i pilnował ulubionej kotwicy. Mając do obsługi żagli trzech marynarzy i dobrowolnego mousse’a, „Dzinia” wypłynęła z wąskich cieśnin, zakrętasów i przesmyków na pełne fale La Manche w kierunku Siedmiu wysp. Na widowni morza leżą jedna za drugą skaliste, puste, nieurodzajne wysepki. Pierwsza z nich była celem wyprawy. W łodzi było siedm osób wraz z „załogą”. Skoro wychylono się za ostatni cypel lądu, zadął od zachodu podmuch gwałtowny.
Fale były bardzo wysokie, pokryte grzywami żółtawemi. Wnet „Dzinia” przechyliła się na bok i poszła za wiatrem, chyżo, jak strzała. Zielone bryły fal szły wysoko ponad jej prawym banc de romeurs, a żagle muskały spienione czuby, leżąc niemal na powierzchni odmętu. Marynarze na bosaka biegali wokół łodzi po szerokiej burtnicy, z cudną sprawnością i niezrównaną wiedzą manewrując żaglami, przerzucając z rąk do rąk liny, żeby łódź sprostować i nie dać jej wiatrom wywrócić. Ich bretońskie okrzyki, dzikie, srogie, wiatrom morskim podobne rozkazy, bo wśród wichru i burzy wyhodowane, przerzynały powietrze. Jean Marie stał się istotnym kapitanem, a jego skinieniom byli teraz wszyscy podlegli i zupełnie posłuszni.
„Mousse” znalazł się w swoim żywiole: ukazywał się na ławach burtów, znikał w kajucie… Cóżby był dał za to, żeby mu było pozwolić zdjąć buty i ganiać wokół łodzi, imać w powietrzu liny, ciskać je z rąk do rąk i wykręcać huczące żagle! Wzrok jego był rozogniony, szczęśliwy i tak mężny nieświadomie, jak pewno u żadnej z osób na łodzi, którym mróz chodził po kościach na widok rozwierającej się zieleni odmętu i poziomego schylenia żagli. Gdy „Dzinia” przybiła do kamiennych osypisk w małej zatoczce pierwszej ze „Siedmiu wysp”, wszyscy doznali ulgi, wydostając się na brzeg. Na szczycie wyspy wznosi się latarnia morska i stoi domek strażnika. Z drugiej strony wyniosłego cypla pustej wyspy sterczą gruzy fortu, zbudowanego ongi za czasów Vaubana, strażnicy do pilnowania i pościgu piratów. Gruzy te zespoliły się ze skałą i stały jej częścią nierozdzielną. Wyrwami okien patrzą złowieszczo w bezbrzeżne wody i w śmiercionośne burze zachodu. Wicher w nie siecze, a krzaki tamaryszku bujają na szczycie ruiny, jak pióropusz na rdzach chełmu. Niema na tej wyspie ani jednego drzewa. Krzaki żarnowca porastają w miejscach, osypiskami zasłoniętych od wiatru. Spod każdego niemal krzaka wyskakiwał strwożony królik, jedyny, poza dwunogim strażnikiem, mieszkaniec pustkowia.
Powrót do Plumanach był jeszcze bardziej urozmaicony, niż droga na wyspę. Wiatr się wzmógł. Noc nadchodziła. Fale były daleko większe i łódź w nich nosiło z pieca na łeb. Gdy „Dzinia” dotarła wreszcie do ostoi Plumanach, miało się pojęcie o pobycie na morzu. Można było podziwiać manewry marynarzy, którzy umieją nastawieniem żagli zmusić łódź do pędzenia prosto na wiatr, albo wchodzić z nim niejako w kompromis, mknąc w zakosy z dziwną szybkością.
Gdy przybył z kraju w gościnę do państwa Pstrokońskich znakomity pisarz Henryk Sienkiewicz z żoną i synem, wycieczki łodzią powtarzały się coraz częściej. „Dzinia” raz wraz zdążała to do Perros-Guirec, do Port Blane, do Treguier z katedrą świętego Yve’a, przedmiotu walki dwu Joann z domu Penthievre, — to znowu powtórnie do fortu Vauban’a na pierwszej z siedmiu wysp. Wielki pisarz nadzwyczaj lubił te wyprawy. Czasami całe towarzystwo udawało się do danego punktu końmi, a powracano łodzią, którą sami marynarze dostawiali na miejsce wskazane.
Adaś przypadł nadzwyczajnie do serca Henrykowi Sienkiewiczowi. Pasya do przygód, poszukiwanie niebezpieczeństw, marzenie o wielkich wyprawach podobały się w młodzieńczyku znakomitemu narratorowi, który wtedy właśnie na wyspie Plumanach pisał swój świetny utwór dla młodzieży p. t. „W pustyni i w puszczy”. Bohater nowej powieści tak się zespalał w umyśle pisarza z żywym chłopcem, iż często żywego Adasia Henryk Sienkiewicz nazywał przez pomyłkę — „Stasiem”. W czasie powtórnej na Siedm Wysp wyprawy wsiadło do „Dzini” dziewięć osób, nie licząc załogi. Dzień był spokojniejszy, to też nikt w czasie tej wycieczki nie chorował na morską chorobę. W przerwach między jedną a drugą wyprawą morską odbywały się wędrówki piesze po okolicach, do odległych parafii na odpusty, czyli „pardon’y, gdzie podczas chłopskiej procesyi niosą las chorągwi białych z burbońskiemi liliami, do zapadłych wiosczyn z kamiennemi domami i samotnych „manoir’ów”, budowanych z bretońskiego granitu. Mały „pony”, konik hotelarza Padela, dobrze nieraz musiał się napracować, ciągnąc liczne towarzystwo po wyboistych bocznych drogach.
Po upływie paru tygodni panna Jadwiga Sienkiewiczówna, niezrównana przewodniczka tych wypraw, odjechała z rodzicami na Litwę. „Mousse” pozostał jeszcze przez czas pewien w Plumanach, uczęszczając co ranka do miejscowej szkoły ludowej dla pobierania od nauczyciela lekcyi języka francuskiego i odrabiania calcul’ów. Musiał nawet podczas wakacyi dopędzać kolegów, rodowitych francuzów. Należała mu się za tę pracowitość nagroda. Pojechał do Londynu. Końmi do pięknego Lannion, zabudowanego starożytnemi domami, pamiętającemi zapewne świetne czasy Armoryki, władców z domu Plantagenetów i Penthievre’ów, — z Lannion niewiarogodnie starożytną koleją, pamiętającą niewątpliwie urządzenia i zaopatrzenie wagonowe czasów Fultona, dziwnemi lokomotywami i jeszcze dziwniejszemi wozami, gdzie kuferki zawiesza się na haczyku pod niskim sufitem, a na parasole trzeba baczyć pilnie, żeby nie powypadały przez wielkie, jak na tak małe wagony, dziury w podłodze, — dobrnął szczęśliwie po całodziennem terkotaniu kół do Saint-Malo. Tu nareszcie zobaczył prawdziwy port francuski, wielką plażą, obmurowane doki, angielskich „wilków morskich”, wałęsających się w ciasnych uliczkach, a nadewszystko katedrę, którą już znał oddawna z „Roku 93” Wiktora Hugo, a teraz mógł ją zobaczyć na własne oczy. Podziwiał na targu wielkie, niewidziane ostrygi, które zaciekli smakosze zajadali tamże, na miejscu, zwiedził Grand-Bey, wysepkę, na której znajduje się grobowiec Chateaubriand’a, a nadewszystko czynił obserwacye nad metodami wprowadzania statków do basenów i wypuszczania ich na morze. Było to normalniejsze i spokojniejsze, niż z owym wielkim żaglowcem, naładowanym węglem, który burza przez kilkanaście dni nosiła w morzu, aż go rzuciła na brzeg w Treguier, pod bokiem świętego Yve’a. Wspominał tamtych czarnych, zmordowanych marynarzy, gdy opowiadali swe przygody w łamanym angielsko-celtyckim języku.
Pod wieczór jednego z następnych dni wyjechał z Saint-Malo do Southampton. Pierwszy raz w życiu miał być na morzu czternaście godzin. To też nie chciał zasypiać w swej kajucie, żeby, — broń Boże! — czegoś ważnego nie prześlepić. W łagodnej mgle nocnej, a przy cudnem świetle księżyca, przez okrągłe okno kajuty, widział zarysy wyspy Jersey, około której statek szedł w swoją drogę. Mógł się napatrzeć morza w nocy, nasycić oczy widokiem fal, oświetlonych przez księżyc, pojąć w dziecięcą swą duszę nieśmiertelnie piękny urok samotni morskiej, pustki w obszarze wód i jej cudnego obcowania ze światłem księżyca. Gdy rano wyszedł na pokład, zobaczył w morskiem lazurze niewiarogodny cud świata, śnieżnobiałą skałę, wystającą z odmętu: czarodziejską wyspę Wight. Wkrótce potem, wyminąwszy to śliczne zjawisko, wpłynął do zatoki i do samego portu Southampton, w środowisko, rozbrzmiewające na przestrzeń daleką od straszliwego łoskotu pracy, huku młotów, ruchu, gwałtu, pośpiechu, świstu i wrzawy. Zobaczył olbrzymie cielska pancerników, śniące leniwie w dokach, jak słonie na łące, — i pierwsze w życiu miasto angielskie. Przesiadłszy ze statku wprost do wygodnego wagonu kolejowego, pomknął do Londynu. Nie zatrzymując się ani razu, pociąg z Soushampton był we dwie godziny na stacyi Waterloo.
Pierwszy, szczęśliwie przeprowadzony dyalog z fiakrem, i oto Adaś jechał przez Londyn, widział zdała Westminster i pałac Buckingham, oraz czerwonego gwardzistę, w olbrzymiej, futrzanej czapie, maszerującego, jak lalka na sprężynach, przed drzwiami króla Anglii. Przebywszy ogromną przestrzeń parków, znalazł się na placu Sheperds Bush Green, na trzeciem piętrze boarding-house’u i mógł się położyć do wygodnego łóżka. Wkrótce nachyliła się nad nim najmilsza, najweselsza, wiecznym ozłocona uśmiechem twarz Bronisława Piłsudskiego, który w tymże hotelu oddawna rezydował. Hotel pełen był japończyków, którzy wielkim tłumem przybyli na wystawę japońsko-angielską. To też przy porannych śniadaniach nie brakowało paryżaninowi obserwacyi nad wszelkim gatunkiem japońskich potworków. „Broniś” Piłsudski mówił językiem długozębych gryzoniów, jak rodowitym polskim. Zaczęło się zwiedzanie Londynu, wystawy japońskiej, nieustanna jazda wygodnym tabem, trzęsącemi bassami i dymiącą koleją podziemną do najrozmaitszych punktów niezmiernego miasta. Tower, Westminster, Kew-Garden, Zoo-Garden, British-Museum, Konsington, Muzeum Indyjskie i Kolonii, galerya narodowa, Tate, Wallace, — wstępowanie na wieżę Monument, ażeby obejrzeć z wysoka horyzont, zajęty przez miasto, — wycieczki Tamizą do Richmond, gdzie Adaś zażywał rozkoszy wiosłowania, — zwiedzanie zamku królewskiego w Windsorze, wycieczka do ślicznego Hampton-Court z niezrównanym ogrodem kwiatowym, cisowemi alejami i pustkowiem, gdzie błądzą stada jeleni, — nadewszystko jednak posiedzenie parlamentu i wsłuchiwanie się w mowy Asquith’a i Lloyda George’a, podówczas ministra skarbu. Widok speakera w peruce, który ją sobie, jak czapką niedogodną, przekrzywiał z ucha na ucho, nadewszystko z angielskiego parlamentu został w pamięci wesołego chłopca. Na wystawie japońsko-angielskiej wśród mnóstwa najrozmaitszych cudeńków, wyprodukowanych przez dwie wyspiarskie kultury, była również rodzina ajnosów z Sachalinu.
Bronisław Piłsudski, niegdyś „król ajnosów”, a opiekun wszystkich „uciśnionych plemion”, był, oczywiście, ojcem, dobrodziejem, obrońcą i sędzią ajnosów w Londynie, mówił bowiem ich językiem równie płynnie, jak po japońsku, po angielsku, po francusku, po rosyjsku i po polsku. Wśród brodatych ajnosów i ajnosek z zawiesistemi wąsami, wytatuowanemi na górnej wardze, na policzkach, aż do uszu, było również kilkoro dzieci, a jeden chłopczyk w wieku Adasia. Z tym ajnoskiem pan Bronisław zapoznał paryskiego licealistę i dwaj młodzi ludzie chodzili ze sobą, „rozmawiali”, doręczali sobie nawzajem różne podarunki, bawili się, ścigali, grali w namiocie w jakąś ajnoską grę, podobną do szachów. Anglicy i angielki, które pod wpływem agitacyi Bronisława Piłsudskiego, popadły już w zachwyt dla ajnosów i zawiązały towarzystwo specyalne dla badania tego plemienia i opieki nad niem, zwiedzając obozowisko i zaglądając do namiotu, gdzie malcy grali zawzięcie, jęli pokazywać ich sobie, jako „chłopców ajnoskich”, grających w grę narodową. Byt nawet fotograf, który tę scenę schalińską gotów był uwiecznić. Wówczas ajnos mniej zupełny uciekł na drugi koniec wystawy.
Największą przyjemność sprawiło małemu wędrownikowi zwiedzenie wielkich doków w Trillby-Dock. Mógł dokładnie obejrzeć ogromny transportowiec, który za parę dni miał wyruszyć do Australii. Napasł tu oczy kształtem całego statku, mógł wleźć pod jego spód, gdyż potwór stał w doku na suchym lądzie, obejrzeć jego niewidzialne dno, kotwice, śruby, maszyny, schody, urządzenie niezrównanych kajut jednej tylko klasy, sale wszelkiego rodzaju, kuchnie i maszty. Widział tam również przedstawicieli rozmaitych ludów południa indyjskiego, syngalezów, australczyków, malajów i „najprawdziwszych” murzynów. Nieprawdopodobnego znowu murzyna słyszał przemawiającego do tłumu przy Marblearch w „rogu” Hyde-Parku — o konieczności ateizmu. Ta mowa murzyńskiego inteligenta miała za akompaniament psalmy, śpiewane fałszywemi głosy przez starego jakiegoś sekciarza, dwie damy wiekowe i pewnego młodzieńca o suchotniczym wyglądzie. W dnie świąteczne przypatrywał się nabożeństwu w rozmaitych kościołach i zborach — u anglików, anabaptystów, baptystów i t. p. Zarówno w dnie powszednie, jak świąteczne wyrywał się do „warjatek”, czyli teatrów variety, gdzie sztuki klownów i rozmaite dziwowiska, jak latające pianina, rekordy, tresowane zwierzęta i inne nadzwyczajności zajmowały jego uwagę.
Znaczna część wakacyi już upłynęła i trzeba było mieć się ku Paryżowi. Ruszono tedy w drogę powrotną, znowu ku Southampton koleją i statkiem do Saint-Malo, a stamtąd kolejami na Rennes do małej miejscowości Foret pod Fouenant nad zatoką Concarneau. Pokoik małego podróżnika mieścił się teraz we dworze, zwanym szumnie „chateau” pana de S. szlachcica lotaryńskiego, którego przodkom król Stanisław Leszczyński nadał dyplom szlachectwa. Dyplom ów, oprawiony w odpowiednie ramy, wisiał w parterowym salonie, nigdy nie przewietrzanym i rzadko otwieranym, gdzie stały meble w pokrowcach i krążyły mole.
Dwór ów stał w głębi owocowego ogrodu, który oddzielony był od ulicy grubym i wysokim, niemal fortecznym murem. Zamczysta brama prowadziła do tego ogrodu, a każde otwarcie i zamknięcie fórtki poruszało dzwon, który, w razie potrzeby, mógłby wisieć i obsługiwiać parafię na kościelnej dzwonnicy. Szlachcic lotaryński grunta rozprzedał, część mieszkania wydzierżawiał letnikom, a z dawnych praw, czy zajęć feodalnych utrzymał się jedynie przy wyrobie cidru z niedojrzałych jabłek. Względem polaków, dzięki nigdy niewygasłej wdzięczności dla króla Stanisława Leszczyńskiego, żywił szacunek tak dalece wpędzający w zakłopotanie, jakby każdy przedstawiciel nieszczęsnego plemiania z nad Wisły był kandydatem na tron, conajmniej lotaryński. Z okien na pięterku widać było ogromną zatokę Concarneau, wiecznie upstrzoną niezliczonemi łodziami poławiaczów sardynek, — miasteczko Foret, z jego domami, z których każdy mieścił w sobie, jeżeli nie jawną, to skrytą buvette’kę, — liczne zatoki, odnogi i szyje morskie, głęboko w ląd sięgające, — liściaste gaje, aleje i drogi, obrośnięte żywopłotami z jeżyn, wille po wzgórzach, a nadewszystko rozległe pola pszeniczne. Ten południowy zakątek Bretanii, zasłonięty od wichrów północnych półwyspem Finisterre, miał klimat ciepły, niemal południowy. Znalazło się tam liczne towarzystwo polskie z Paryża i z kraju. Byli dwaj bracia Jarkowscy, dr. Jan, lekarz paryski, i inżynier Witold, później profesor aeronautyki w politechnice petersburskiej, zamordowany wreszcie, jako zakładnik, przez bolszewików. Podówczas inżynier Witold ukończył w Paryżu swe ponowne studya i, jako pierwszy elew kursu awiatyki w Sorbonie, wykańczał w Foret swe czterotomowe dzieło, teoryę i praktykę nowoczesnego lotnictwa. Adaś znalazł w Foret liczną kolonię młodzieży z kraju i z Paryża. Codziennie otwierały się perspektywy wypraw wielkiemi i małemi łodziami do czarodziejsko pięknych dolin w stronie Rosporden, obrosłych bukami i dębami, lipą i klonem, wąskich szczelin między wzgórzami, zalewanych dwakroć dziennie przez przypływ. Można było z przypływem wkraczać daleko w głąb lądu, bawić się na odległych wybrzeżach, a gdy odpływ nastawał, dać się mu unosić aż do mielizn pod Foret. Owe mielizny, zdziary i wysypiska dawały tam i sam doskonałe miejsca do kąpieli, to też Adaś kąpał się i uczył pływać. Gdy inżynier Witold, poufale zwany „Tolem” przez młodzież, której był niezrównanym przyjacielem i towarzyszem zabaw, siedział kamieniem nad swem dziełem, dr. Jan zabierał trzyletniego synka Jasia, braci Lasotów, braci Pomagalâ_§skich, pana Mieczysława Grtinbauma, przechrzczonego na pana „Miodka Drymbała”, — i wyruszał z całą czeredą to tu, to tam, łodzią do którejkolwiek z zatok, lub pieszo do prześlicznego, starego, gotyckiego zamku na wzgórzu, który posiadł chłop zbogacony i zamienił na skład gnoju i siana. W czasie jednej z wycieczek łodzią, gdy po kąpieli używano setnie na zabawie gry w piłkę, strzelania do celu, wyścigów i igrzysk na plaży pod Fouenant, spostrzeżono zapóżno, iż morze odchodzi, a uwiązana łódź, kołysząca się powabnie na bujnej fali, osiadła najspokojniej na kupie piasku. Wieczór zapadał. Trzeba było ze wszystkiemi dziećmi, chłopcami i dziewczynkami, albo wbród przebywać mielizny i błota zatoki, co mogło być niebezpieczne, gdyż głębia nie była znaną, albo obchodzić długą szyję zalewiska w dwumilowym conajmniej pochodzie. Próbowano gonić uchodzące wody morza, niosąc dużą łódź na ramionach. To jednak było nad siły młodzieńców, a nawet mężów dojrzałych. Wówczas Adaś wpadł na dowcipny pomysł, żeby okrągłe drzewca grubych tamtejszych wioseł, podkładać pod płaskie dno łodzi i kolejno je zmieniając, popychać, jakby na walcach. Dojrzali mężowie posłuchali tej rady i oto ciężka łódź, spychana siłą zbiorową, szybko pomknęła po przemokłych piaskach i błotach, niczem na kołach. Udało się dogonić odpływ, dotrzeć do głębi, odepchnąć łódź wiosłami od mielizny i, brodząc w wodzie, wsiąść ze wszystkiemi dziećmi do wnętrza.
Niestety! I tutaj uczeń, liceum Montaigne’a musiał uczęszczać na lekcye do nauczyciela miejscowej szkoły, a nawet, zdążając do kąpieli pod cienistemi alejami Foret, albo na spacer z ojcem w okolice, ćwiczyć się w sztuce szybkiego liczenia, uprawiać francuski „calcul mental”. Za to, gdy odrobił swe lekcye, z jakąż to radością wiosłował z towarzyszami, albo sam, wyrtając wiosłem na tyle łodzi — „en godillant”! Gdy zżęto zboża i zaczęły się zabawy wiejskie, tańce na placu przed merostwem, przypominające zarówno kontredans, jak, poniekąd, mazura, przy dźwiękach kobzy i piszczałek, igrzyska bretońskie w strojach narodowych, przestrzeganych ściśle, walki najsilniejszych parobków, odpusty i fety rybackie na morzu, Adaś miał codziennie coś nowego do obserwacyi. Po kilkakrotnem zwiedzeniu Concarneau z jego staremi bastyonami i murami, które niegdyś pilnowały wejścia do miasta, — gdy ta zatoka chłodem już tchnęła, Adaś udał się dla zażycia jeszcze kąpieli morskich bardziej na południe, na półwysep Quiberon, do miasteczka tegoż nazwiska. Tu, w hotelu „France”, przy wspól