O potrzebie akademii literatury polskiej

Nie wygłoszone przemówienie na wieczorze literacko-artystycznym w dniu 22 czerwca [1924]

Wieczornice takie jak obecna i przez taką jak obecna wywołane konieczność najbardziej żywo uprzytomniają mi sprawę, której zaniedbanie mści się twardo na naszym życiu zbiorowym. Mówię o zaniedbaniu utworzenia instytutu poświęconego uprawie w Polsce gruntu literackiego i ułatwieniu duchowego żywota pracowników na polu literackim.

Przed sześcioma laty ogłosiłem broszurę poświęconą wykazaniu konieczności narodzin takiej instytucji literackiej — pt. Projekt Akademii Literatury Polskiej.

Pisałem to wówczas, gdy samej mowie naszej groził zalew i skażenie germańskie, gdy na jednym krańcu państwa powstającego — w Zakopanem — otrzymywało się papier urzędowy o takim brzmieniu: „Poświadczenie zapotrzebowania do odpłatnego nabywania towarów podlegających obowiązkowi poświadczenia zapotrzebowania za wykazaniem konieczności zaopatrzenia” — a na drugim krańcu, na ostatnim przylądku helskiego półwyspu, można było czytać na tablicy przydrożnej: „Nie wolno mikołajka rośniącego nad brzegiem Bałtyku i na wydmach wykopywać, ani wyrywać, ani też całkowicie lub częściowo ucinać lub też zrywać. Natrafioni będą ze &section; 34 ustawy polnej ukarani”. Między jednym a drugim oświadczeniem urzędowym o takim brzmieniu można było wówczas napotkać nie tylko w papierach publicznych, w gazetach a nawet w pismach literackich takie „mikołajki”, że sama istota bytu zbiorowego wołała o instytucję jakąś, która by „natra fionych” pociągała do odpowiedzialności przed trybunałem nieskażonej polszczyzny. W tej sprawie nie wystarcza doraźne skarcenie przez purystę językoznawcę, lecz konieczna jest stała i pilna praca około języka narodowego w mowie, piśmie i tworzywie, przedsięwzięta przez samych ludzi pióra.

Oprócz nieskazitelności języka wskazywałem w swym pisemku inne ważne zadania, nad których realizacją owa instytucja miała pracować. Być może, iż nazwa sama — „akademia” — była nieszczęśliwie wybrana, za obszerna i drażniąca. Nie chodziło jednak ani o haftowane fraki i kapelusze z kogucimi piórami, ani o rozdawnictwo paszportów do krainy nieśmiertelności, lecz o organizację i zorganizowaną pracę.

Pismo moje owoczesne nie wywołało echa i zostało jako głos donkiszota, wołającego sobie na puszczy, zapomniane nie tylko ze względu na warunki życia państwowego, nie sprzyjającego powstaniu podobnego organu, lecz także ze względu na niechęć do pracy w tym kierunku samychże piszących — poetów, dramaturgów, prozaików, estetów, historyków literatury i wszystkich innych pracowników, w sposób twórczy lub umiejętny orzących naszą jałową niwę.

Tymczasem między chwilą ogłoszenia broszury, o której mówię, a chwilą obecną zaszły okoliczności, które stanowią mój smutny tryumf. Nie mogę tutaj wymieniać nazwisk i nie wolno mi zająknąć się od przytoczenia nieszczęść, na które w życiu naszych braci, pisarzy polskich, przyszło nam patrzeć w tym czasie. Wolno mi tylko tyle powiedzieć, iż pisarz polski, choćby najpierwszy, choćby taki, którego nazwisko będzie na wieczne czasy zapisane w literaturze złotymi zgłoskami, skoro go dosięgnie postrzał losu, skoro mu przyjdzie wałęsać się po ulicach stolicy albo w najcięższej chorobie zalegać łóżko szpitalne, staje się obiektem litości publicznej. Alej trzeba wówczas złożyć przed bogaczami niewątpliwe dowody jego istotnego obłędu, nie jakiejś tam neurastenii, która do pisania jest potrzebna, albo obnażyć rany istotne, odrażające, ażeby uwierzono, iż taki „łgorz” nie „szkli” — że zasługuje w chrześcijańskich sumieniach na wzgardliwą z pańskiego stołu kość jałmużny.

W normalnym porządku rzeczy, czyli wówczas, gdyby instytut, którego założenie proponowałem, istniał rzeczywiście, pisarz w nieszczęściu powinien być właśnie ukryty przed oczyma ciekawych, zapaść się, jak kamień w wodę, w braterskie zaopatrzenie, w zaopatrzenie we wszystko, we wszystko bez wyjątku. Nie odkrywać jego ran i niedoli, lecz zakrywać je należy, zakrywać przed oczyma ciekawości — powszechnej. Dziś do kogóż to, prawdziwie, odwołujemy się w takich razach jak żebracy? Do rządu, który oczywiście ma miliony potrzeb pilniejszych niż jakaś tam literatura. Do społeczeństwa dzisiejszego, czyli do tych, którzy najobojętniej w świecie patrzą na wyniszczenie takiej instytucji, jak Kasa imienia Mianowskiego — którzy na całym obszarze Rzeczypospolitej nie mają czterdziestu tysięcy złotych, potrzebnych na sprowadzenie do kraju całego Muzeum raperswilskiego, aby dziś okazami swymi nie żebrało po odzyskaniu niepodległości u zwiedzających je rzesz cudzoziemców o wskrzeszenie niepodległości, nie „odwoływało się wciąż do sprawiedliwości Boga i świata”, nie demonstrowało swych męczeństw w chwili, gdy cudzoziemcy podpisują protesty przeciwko grasującemu jakoby we wskrzeszonej Polsce „białemu terrorowi”.

Instytut literacki możliwy jest do stworzenia, o ile chcieliby go stworzyć sami pisarze. Do tego celu potrzebny jest przede wszystkim lokal, jakiś gmach po urzędach wojskowości, usuwających się do specjalnego budynku. W takim gmachu mogłaby w bardzo krótkim czasie powstać biblioteka literacka, gdyż, o ile mi wiadomo, wielu pisarzy posiada zbiory, które chętnie przekazaliby instytutowi, czyli owej „Akademii”. W takim gmachu powinno by znaleźć pomieszczenie archiwum literackie, czyli autografy i listy po pisarzach zmarłych, które dziś rozproszone są po bibliotekach, nieraz w fatalnym zachowaniu. W takim gmachu winna by powstać pracownia poświęcona wielkiej ilości spraw, stanowiących przedmiot zainteresowań literackich, a więc pracownia do gromadzenia słowników języka, słownika gwar, gromadzenia dokumentów historii piśmiennictwa itd.

Takiego gmachu pisarze polscy mieliby prawo domagać się od rządu, i niewątpliwie by go dostali, gdyby chcieli. Ale nie chcą. Wolą pracować w odosobnieniu albo wiecować w kawiarni. Wolą odpowiedzialność za wszelkie niedomagania zbiorowego literackiego życia zwalać na urzędników państwowych, którzy do takich czynności, jak zawiązywanie stosunków z życiem literackim za granicą i z zagranicznymi pracownikami nie nadają się, gdyż nie reprezentują literatury i w ogóle wolą przepędzać czas w sposób państwowy.

Nieraz nasuwa się desperacka myśl, iż może byłoby lepiej, gdyby urzędów państwowych mniemanej opieki i mniemanej propagandy wcale nie było. Gdyby nie było tych koziołków ofiarnych, na których zwala się odpowiedzialność za fatalny stan stosunków, może obudziłaby się energia wśród samych pracowników literackich. Dziś rozmaite urzędujące politykusy albo powolne sługi partii takich czy innych, mając sobie powierzony przez abnegację i bierność pisarzy zakres niby-działania tutaj i za granicą, działają w interesie swych partii albo według swego widzimisię, nieraz na szkodę piśmiennictwa, a najczęściej siedzą sobie, napawając się rozkoszą siedzenia po długim zabieganiu i wystawaniu.

Zachodzi pytanie matematycznej natury: skądże by ta projektowana buda literacka czerpała fundusze? Odpowiedź jest natychmiastowa: Przede wszystkim z dziedziczenia po ojcach, po pisarzach zmarłych, z honorariów za nowe wydania pism autorów nieżyjących. Dziś jest sytuacja taka, iż po geniuszach lat minionych własność dziedziczą — wydawcy. Jan Lemański świetnie ten stan rzeczy sformułował w maksymie: „Geniusz poety należy do narodu, który go wydał, czyli do wydawcy”. Któż zaś jest bardziej godny pobierania honorarium za druk dzieł pisarzy zmarłych od literatów, dziś twórczo pracujących, i od pisarzów w przyszłości, którzy kiedykolwiek działać tu będą? Ani ci, ani tamci potomkowie nie chowaliby odsetka ceny za pisma przodków do kieszeni, lecz używaliby tego spadku na stypendia dla talentów niewątpliwych, na podróże dla adeptów literatury do ognisk cywilizacji, na wydawnictwa klasyków, umiejętnie opracowane, na bibliotekę arcydzieł wszechświatowych w doskonałych przekładach, na badanie literackie źródeł, na prowadzenie prac słownikarskich, gromadzenie gwar, wreszcie na czynną opiekę nad upadającymi, chorymi, bezsilnymi, nieszczęśliwymi.

Dziś literaci polscy żyją w rozsypce, nie tylko w rozterkach wzajemnych, podzieleni przez partie polityczne i przydzieleni do rozmaitych partii, ale nadto podzieleni na twórców i „geneziarzy”, czyli buchalterów literackich. W swoim gmachu zobaczyliby się nareszcie oko w oko i zaczęliby rozmawiać o swych sprawach. Jeżeliby się kłócili, to przynajmniej o to, co zasługuje na kłótnię i dąży do rozstrzygnienia, co stanowi materiał i co stanowi wykwit tej sztuki, w której usługach wszyscy trawią życie.

Do stworzenia literackiego w Polsce ośrodka przychodzi inicjatywa nawet z zewnątrz. Istnieje w Anglii międzynarodowy klub pisarzów, z którego wszelka polityka została wyeliminowana, pod nazwą „PEN Club” (Poets-Essa.Ysts-Novelists). Prezesem tego stowarzyszenia jest John Galsworthy, a członkami najgłówniejsi pisarze Anglii, Francji, Belgii, Włoch, Norwegii, Szwecji, Niemiec, Holandii, Stanów Zjednoczonych itd. Na liście członków honorowych figurują: Hardy, Yeast, Hofmannsthal, Maeterlinck, Brandes, France, Romain Rolland, Croce, Mereżkowski i Górki, Hamsun i Bojer, itd. Nie wiem, z czyjej rekomendacji zaproszony zostałem na członka honorowego tego międzynarodowego klubu, lecz to niezasłużone wyróżnienie sprowadziło mi na głowę szereg listów, żądających założenia w Polsce odłamu owego „PEN Clubu”. Jakże tu jednak założyć odłam stowarzyszenia o charakterze międzynarodowym, gdy tutaj nikt nie myśli o zorganizowaniu stowarzyszenia o charakterze narodowym? Nikt o nas nie wie na świecie i nikt nie wie, z kim by w Polsce zawrzeć literacką znajomość, do kogo się zwrócić i o czym radzić. Nikt też nie może literatury polskiej reprezentować, nie jako jej król czy prezydent, burmistrz czy wójt, lecz jako normalny i potulny prezes instytucji.

Są tacy, którzy utrzymują, iż tak, jak jest, jest najlepiej, każdy żyje na swoją rękę i pracuje oddzielnie. Po co nam jakieś tam organizacje? Prace wykonywa się w samotności.

Niewątpliwie! Lecz pracujący w samotności dowiaduje się, że w jego także imieniu ktoś idzie z czapką do rządu po pensje i zasiłki. Jakie pensje, jakie zasiłki! Kto będzie decydował o tym, komu rzucić ów rządowy zasiłek czy go obdarzyć pensją? Stronnictwa w sejmie albo urzędnik desygnowany. Gdyby istniała akademia literacka, ona jedna byłaby sądem sprawiedliwym i niewątpliwym, gdyż my jedni wiemy, kto w naszej sztuce jest majstrem, a kto fuszerem.

Są tacy, którzy się lękają, ażeby proponowana instytucja nie stała się sanhedrynem starców, Wielkich Mogołów, zaskorupiałą twierdzą literackiej reakcji. Sądzę, iż byłoby wprost przeciwnie. Ta to instytucja byłaby wieżą strażniczą sygnalizującą wiekuistą nowość. Ona to miałaby przede wszystkim książki, czasopisma i wszelkie źródła nowe. Ona przez dyskusje, odczyty, rozmowy i wpływy podnosiłaby poziom naszego życia wyżej, a co najważniejsza, przeniosłaby ogół pracowników z kawiarni, z jałowej i głuchej samotności, w której pokutuje rutyna lub snobizm, do sali obrad, na literackie agora, gdzie ścierałyby się najświetniejsze szpady krytycyzmu.

Ileż to spraw aktualnych czeka na wszczęcie, na zapoczątkowanie, na rozwiązanie! Z całego ich ogromu wyjmę dwie, najbardziej interesujące.

Pierwsza sprawa — to sprowadzenie do kraju zwłok Juliusza Słowackiego. Nie mam tutaj czasu na jej wyłuszczenie, a nawet na uprzytomnienie. Zaznaczę tylko, że przecie zebranie obywatelskie przed laty, pod przewodnictwem marszałka Badeniego, w sali rady miejskiej miasta Krakowa, zdecydowało sprowadzenie zwłok poety i złożenie ich na Wawelu. Gdy kardynał Puzyna oświadczył, że ich tam nie puści, sprawę tę w ogóle porzucono, a uchwały nie cofnięto. Gdy zaś znaczny zespół pisarzy i artystów wszelkich odcieni przekonaniowych podpisał odezwę, ażeby zwłoki wieszcza złożyć przynajmniej w ziemi rodzinnej, i zaproponował na grobowiec jedną z gór w Tatrach, to jeden z pisarzy, p. Jan Gwalbert Pawlikowski, potraktował inicjatorów tej myśli w sposób brutalny i kazał wszystkim „czekać”. Otóż i czekamy. Przyszła niepodległość, a od p. Pawlikowskiego nie doczekaliśmy się wszczęcia tej sprawy, której pozostawienie tak, jak jest, stanowi zniewagę wielkiego poety.

Druga aktualność — to Stanisław Brzozowski. Jedni go czczą jako mistrza, jako spowiednika duszy narodu, a inni twierdzą, że to ni mniej ni więcej tylko agent byłej carskiej „ochrany”. Wracają z Rosji rozmaite tajne papiery, a nikt nie pomyśli o zbadaniu tej strasznej zagadki, której zagmatwania są najboleśniejszą kartą naszych literackich dziejów, gdyż jeśli oskarżony o zbrodnię zdrady jest winien, to mamy do czynienia z fenomenem obłudy na miarę niesłychaną; a jeśli jest niewinny, to mamy do czynienia z potwornym zjawiskiem morderstwa publicznego, bezkarnego, dokonanego zbiorowo na ciele i na duszy, jakie trudno by znaleźć gdziekolwiek na świecie.

Nasuwa się pytanie najbardziej niepokojące: kto by należał do instytucji, o ile by powstała. Czy to nie będzie klika synekurzystów, związek kalek i niedołęgów duchowych, narzucający się na przewodnika „młodym, zgłodniałym i silnym” w niebosiężnych górach twórczości?

Ale rozejrzyjmy się tylko dokoła. Jak świetne prace dziś, w naszych oczach powstały, a nie otrzymują należytego nie tylko uczczenia, lecz nie znajdują czytelników. Prace profesorów Morawskiego, Witwickiego, Zielińskiego, Brucknera, Nitscha, Łosia, Rozwadowskiego, Łempickiego, ogromna praca odtwórcza Jana Kasprowicza, Miriama, Czubka, Staffa, Żegoty-Cięglewicza, Jedlicza, Wyspiańskiego, Boya, Langego, Grossekowej, Józefa Jankowskiego i tylu innych!… Młody Józef Wittlin siedem lat pracuje nad przekładem Odysei. Dlaczego nie obcujemy z tymi ludźmi, czemu nie słyszymy ich wykładów i odczytów, czemu nie widzimy żadnych grup literackich, w które ci przewodnicy rzucaliby promienie wieczyście nowego postępu, które się świecą w ich pismach? Wszyscy Wiemy doskonale, kto wśród nas jest talentem, i wszyscy wiemy, kogo należy do „akademii” powołać.

Sięgam po tom najnowszy, który się właśnie za szybą księgarską ukazał, po Różową magię Marii z Kossaków Pawlikowskiej. Oto wiersz pt. Lenartowicz:

Złotniczeńku ty na niebie,

Chcę pić życie, nie mam z czego.

Zrób mi kubek, proszę ciebie,

Z szczerozłota gwiaździstego.

Zrób mi kubek! Zrób mi kubek!

— Ale proszę, zrób mi ładnie

— wyrzeżb wszystko w nim, co lubię: ptaka, serce, gwiazdę na dnie.

Zrób mi lekki i nieduży, ale mocny zrób i trwały — niech mi całą wieczność służy!

Chcę pić z niego dla twej chwały.

Otrzyj ręce twe z pozłoty, którą złocisz świat po ciemku

— dla miłości, dla tęsknoty uczyń kubek, złotniczeńku.

Najcudniejsza i najgodniejsza pochwała tej poezji cichej, najrdzenniej polskiej, można by powiedzieć — „wiślańskiej”, tutejszej, rodzimej. Znaleziono tu określenia czarodziejsko trafne. Mówi się — „Złotniczeńku!” Jakże to będzie mianownik od tego wołacza? Nie istniał w mowie, lecz znaleziony został i tkwi w tym kubku szczerozłotym jak perła uriańska. Powiedziano tu, że tamten cichy i pokorny „złocił świat po ciemku”. O, słowo skrzydlate, piękne i prawdy pełne! Znam nie wydaną korespondencję Lenartowicza, leżącą w Raperswilu, i wiem, że to określenie jest złote. W zapomnieniu, w dalekiej Florencji, w pustej rzeźbiarskiej pracowni aż do ostatniego tchnienia „złocił świat po ciemku”. W wolnej ojczyźnie uczciło jego duszę to arcydzieło nowoczesnej poezji. Ośmielam się na jedną krótką chwilę, z deklaracją natychmiastowego zwrotu, z pokorą i czcią ująć ten kubek szczerozłoty — napełniam go tęgim winem entuzjazmu, na jaki tylko mię stać, a którym się w życiu krzepiłem, i wnieść w ręce młodej poezji i młodego pisarstwa toast na cześć skarbu, który jest najdroższym skarbem ojczyzny, na cześć wiecznej potęgi i wiecznej sławy literatury polskiej.