O walącym się domie

Zbudowałem sobie dom i już się wali.

O mój walący się domie!

Trochę za prędko zmieniasz się w ruinę, prędzej, niż mógłby się spodziewać człowiek, który ma powieki otwarte na śmierć.

Wszystkiem obchodził pustkowia, wszystkie ugory i bezpłodne wydmy, kamienie–m wyrywał spod gęstwi zielsk i rów wykopawszy głęboki, że starczyłby mi za grób, rzucałem je tą ręką na fundamenty dla ciebie.

Raz, kiedym pobiegł w pole, szukając czworogrannych głazów na narożniki, obsiadły mnie psy: omal ze śmiechu–m nie zginął, jak te zajadłe bestie szczerzyły kły do mych pięt i jakie musiałem wyprawiać młyńce, aby nie zadąć kłamu nauce, iż pragnienie życia silniejszym jest od żądzy skonu.

A kiedy indziej takem się podźwigał, że leżąc w gorączce, urosłem w swych oczach na owego potulnika, który na Trupiej Górze pomagał Panu wyzwalać świat…

O mój walący się domie!
* *

Widzę, że zbytnich dostępujesz honorów,

ty mój walący się domie!

że zaczynam mówić o tobie, jako o czymś, co wartością przewyższa wór mąki albo statek, wiozący z dalekich krajów nici jedwabne na pończochy dla dam, albo godność człowieka, który na wielkim zgromadzeniu wdrapał się na stół i śród oklasków Raj obiecuje tłumowi.

A przecież zbudowałem cię na odludziu, na pograniczu spraw, w których najprzenikliwszy mędrzec nie znajdzie związku z dukatem płaconym dziewce ulicznej,

albo z chorągwianą, gromniczną ekshumacją zwłok zapomnianego artysty,

albo z niecierpliwością narzeczonej, umierającej z tęsknoty do podróży poślubnej w wygodnym, samotnym wagonie,

albo z tryumfalnym ogłoszeniem Rzeczypospolitej na gruzach monarchii,

albo z rozpaczą mamki, tracącej pokarm!

Nie dostrzeże związku:

z bohaterskim wodzem, z majakiem wstęgi orderowej w duszy prowadzącym żołnierzy w bój za ojczyznę,

ani z zadowoleniem wołu wyprzęgniętego z pługa,

ani z dziennikarską reklamą dla konstruktorów nowej odmiany rytmu i dla wynalazców nowych sposobów czyszczenia kloak miejskich,

ani też z skowytem psa, co się wyśliznął z pętlicy rakarza.

A może…

Ogromne, zielone płomienie jaworu nad moją głową.

Potok przewala po głazach roztopy seledynu.

Krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie.

Mże sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom…

a wzrok mój osłabł…

A na pół ślepy będąc, straciłem miarę rzeczywistości: wyglądasz mi w słońcu na pałac, w księżycu na zamknięte, pełne widm zamczysko, a jesteś tylko przenędzną lepianką, ty mój walący się domie!
* *

Wzniosłem ci portal,

o mój walący się domie!

W blokach z czarnego marmuru wyrzeźbiwszy święte, stawiałem je na skrzydlatych gryfach, jeden nad drugim, iżby tworzyli chór, niebiosom kamienne podający pieśni, wyśpiewane Duszy, która się zmogła ze Złem.

I mając przed sobą kosz jabłek z dzikich jabłoni, rosnących po miedzach, i garść fioletowych jagód z kęp leśnych, wyczekiwałem od rana do zmierzchu i od zmierzchu do rana, zali nie wejdzie do wnętrza twojego Ten, co serce ma z ognia i jednym tylko przemawia wyrazem: Wieczność.

I raz mi się zdało, że wszedł.

Padłem na ziemię z wyciągniętymi rękoma, a potem, zerwawszy się, szalony z radości, pobiegłem na drogi rozstajne, na ulice i place, przed kościoły i ratusze i jąłem krzyczeć:

Jest!…

I to był mój śmiertelny grzech.

Albowiem znalazłszy skarb, trzeba go chować przed ludźmi.

Pytali się: kto?

Spieszcie zobaczyć, odrzekłem: Świątynię–m zbudował na pustkowiu; sfinksy jej strzegą, po piersi zanurzone w piasku, który je obsypuje od niepamiętnych dni; nie u was, lecz u mnie zamieszkał Bóg!

Roześmiali się, jednak, ciekawi, poszli.

Lecz przybywszy na miejsce, spostrzegli od razu,

o mój walący się domie! –

że próg twój, wyciosany z pnia sosny, zgnił od deszczów,

że okna, wybite kamieniami złośliwych wyrostków, pozaklejano papierem,

że na ścianach, nie bielonych od lat, zwiesza się brudna pajęczyna,

że stół się chwieje na spróchniałych nogach,

że zamiast krzesła położono deskę na czterech kołkach wbitych w ziemię,

że nawet figura Chrystusa, zapewne skradziona z przydrożnej Bożej Męki lub z opuszczonego klasztoru, w nienależytym poszanowaniu: tak ją popstrzyły muchy.

– A któż wy, że tak mi śmiecie urągać? – zawołam. –

Ty pierwszy lepszy z brzegu, znam cię! masz minę pospolitego fałszerza weksli!

Ty okradałbyś pryncypała, ale się boisz, by cię nie zamknięto.

O tobie, moja pani, wiem, żeś – do wyboru – siebie lub córkę ofiarowała staremu rozpustnikowi, panu X, z ulicy Y. Ma kilka kamienic i wieś – nieprawda?

A pani gaszek już wyjechał, czeka w Florencji, trzeba okłamać małżonka i za nim…

Ty ściskasz rękę i bywasz na kolacjach przyjaciela, któremu uwodzisz żonę, a ta, znieprawiona twymi karesami, mizdrzy się już do innych…

Ty lichwiarskie bierzesz procenty!

Ty szachrujesz z sobotnimi wypłatami!

Pani szeleścisz jedwabiem za krwawicę nędzarzy!

Ty kupiłeś utrzymance bransoletę, a dzieci twoje chodzą obdarte i głodne!

Ty za hojnym porękawicznym sławisz po gazetach narodowe zasługi pospolitych wydrwigroszów.

A ty – –

O mój walący się domie!…
* *

Nie wywyższam się nad innych; nie jestem ani lepszy, ani gorszy od tamtych i dlatego też płakać nie będę nad tobą,

o mój walący się domie!

Lecz z Marginy lub Folies–Bergere zabiorę dziewkę, pyszniącą się w przechodzonym płaszczu jakiejś bogatej damy, albo – szczerzej i otwarciej – najlichszego Cabaret au Coq w tandetnej, wełnianej spódnicy, oplotę ją resztkami bluszczu, który tak bujnie i smutnie piął się wczoraj aż pod twój dach, a dzisiaj padł ofiarą krów i pastuchów, i każę jej tańczyć kankana…

Niech tam jawor w zielonych stoi płomieniach!

Niech potok przewala po głazach roztopy seledynu!

Niech krzewy głogu krwawią się na czarnej, łupkowej, prostopadłej ścianie!

Niech mże sierpniowego południa snują się po łąkach i owsach ku niebotycznym górom:

Ja klaskać będę w dłonie, że mocą byka wiedzionego na arenę, obramowaną strusimi pióry, lśnistymi skrzydły krasek i połyskującymi cylindrami, zgniotłem w sobie już wszystko, co by mi przypominało procesję świętych, rytych w czarnym marmurze na portal dla ciebie,

o mój walący się domie!

Nie dam żebrakowi jałmużny i bez skrupułów zjem suty obiad; kosztownym upiję się winem i przy akompaniamencie dzwonów, w tej właśnie chwili witających jakiś kondukt, z omyłki wyprowadzać będę przyjaciół i towarzyszy, którym się zdaje, że wdowa w grubej żałobie, wiodąca dzieci na grób męża, nigdy go nie zdradzała, że w pomiętej, zblakłej twarzy tego młodzieńca nie znamię wenerii widać, lecz klątwę światozbawczych zmagań z nędzą i upodleniem, że znany nasz filantrop w sposób uczciwy zdobył środki na publiczne ocieranie łez, że Duch zapanuje nad chlebem, że Bóg zamieszka w człowieku…
* *

O mój walący się domie!…