Ogniwa

Zaledwie śnieg okrywający dachy i ulice szarzeć zaczął we wczesnym zmroku zimowym, okna dużego i ozdobnego domu zajaśniały rzęsistym światłem. Na ich tle złotym zarysowały się bogate festony firanek, wysmukłe postumenty lamp, grupy roślin i niestałe cienie postaci ludzkich. Gdy na ulicy ustawał turkot kół, dolatywały stamtąd przez podwójne szyby słabe dźwięki muzyki fortepianowej. Łatwo było zgadnąć, że ludzie się tam bawią; że powstawszy od stołu obiadowego muzyką i rozmowami uprzyjemniają sobie chwile ulatujące tak szybko…

Przed bramą stało kilka powozów z pięknymi zaprzęgami 3 stangretami w liberiach, którzy zwiesiwszy głowy drzemali lub uderzali się zziębłymi ramionami po plecach i bokach. Ale z bramy wybiegł lokaj we fraku i wydał stangretom rozkaz odjechania do domów. Koła zaskrzypiały na śniegu, karety, porwane przez spragnione już ruchu konie, sznurem potoczyły się w głąb ulicy, nad którą teraz właśnie pomiędzy śniegiem szarzejącym a niebem jeszcze błękitnawym zapalać się poczęły dwa rzędy latarni. Potem ulica przycichła; czasem tylko jednokonne sanki przelatywały ze słabym dzwonieniem; na białe chodniki padały z okien magazynów nieruchome płachty świateł, w których pojedynczo lub rojnie przesuwały się profile przechodniów.

Wówczas z bramy oświetlonego domu wyszedł mężczyzna, którego broda siwa wydawała się płatkiem śniegu położonym mu na piersi. Paltot futrzany z kosztownym kołnierzem szczelnie okrywał postać dość wysoką, z plecami trochę przygarbionymi; brzeg czapki futrzanej dotykał złotej oprawy okularów.

Ubranie, ruchy, sam sposób, w jaki naciągał rękawiczki, znamionowały człowieka należącego do wyższych warstw społecznych. Miał brodę siwą, plecy przygarbione i okulary na oczach, ale z tymi oznakami starości nie zgadzał się krok przyśpieszony, jakim szedł po białym chodniku. W tym kroku, jako też w paru gestach, które uczulił, malowało się zniecierpliwienie, coś na kształt chęci zostawienia za sobą jak najdalej domu, który opuścił.

Bo też ilekroć salony jego córki napełniały się gwarem rozmów błyskotliwych, lekkich, pustych, a w apartamencie zięcia rozkładano stoliki kartowe, uczuwał on zawsze niesmak, smutek, nudę i o ile było podobnym, opuszczał dom ich, będący także jego domem. Czy postarzawszy stracił serce do świata albo świat odwrócił się od niego? W obu zarazem przypuszczeniach było wiele prawdy. Dla niego, dziadka wnuków dorosłych, nawet ojcowie i matki rodzin byli młodzieżą. To bardzo dobrze; można przecież kochać młodzież i być przez nią kochanym. Tylko że on niedobrze już rozumie życie tych pokoleń młodych.

Miał niegdyś ideały ukochane, które były mu miarą sądu o ludziach i rzeczach. Do, tej miary przyłożeni: córka, zięć, wnuki objawiają wzrost nadzwyczaj mały. Nie chce być niesprawiedliwym i odzywa się w nim przywiązanie ojcowskie. Ani córka i zięć, ani wnuczki i wnukowie nie są znowu — plamami atramentu. Mają swoje zalety, wdzięki, zdolności, tylko że on rzadko może zgodzić się z nimi w czymkolwiek. Inne zdania i upodobania, inne wspomnienia.. Pousypialiby ze znudzenia, gdyby zaczął im prawić o tym, co dniem. i nocą napełnia jego pamięć. Mieszka przy córce i zięciu w zbytku i blasku, a dnie spycha z życia, jak z pleców wory jałowego żwiru, i wlecze się ku końcowi tak prawie powoli, jak teraz idzie chodnikiem ulicy. Bo wyszedłszy z bramy domu krokiem pośpiesznym, teraz zaledwie porusza stopami.

Kiedy przebywa miejsca, na które pada z okien magazynów światło rozpłomienione, u szyi jego połyskuje kołnierz bobrowy, u oczu złota oprawa okularów, w ręku rzeźbiona gałka od laski. Lecz kiedy wchodzi na przestrzenie pogrążone w półzmroku, nie ma już na sobie połysków żadnych i rozmija się z przechodniami wyprostowanymi, jak cień przygarbiony, z płatkiem śniegu położonym na piersi i drugim dobywającym się spod czapki, nad karkiem zwieszonym.

Lecz miejsca oświetlone stają się coraz rzadszymi, a zanurzone w półzmroku coraz obszerniejszymi. Ruch uliczny słabnie, turkotu kół nie słychać wcale i dzwonki u sanek ożywają się tylko kiedy niekiedy. Nawet latarnie zdają się płonąć słabiej za szkłam— mętniejszymi; chodniki też węższe, pustsze, mniej gładkie, u ścian niższych, za których oknami są wprawdzie światła, ale nieduże i nieliczne, a nie ma wcale lamp wysmukłych,, waz wspaniałych ani dźwięków muzycznych. Jest to dzieln’ca miasta znacznie uboższa od tej, w której znajduje się wspaniałe mieszkanie jego dzieci i jego.

Nie nędza tu jeszcze mieszka, lecz ubóstwo bardzo jej bliskie, i jeżeli dostatek, to bardzo skromny. Skromne też sklepiki zastąpiły magazyny z wystawami świetnymi, szyldy jaskrawe migocą w słabym świetle u bram starych i okien niewielkich; niektóre z nich kołysząc się z powiewem wiatru, skrzypią nad głowami przechodniów. Kołysze się niekiedy i poskrzypuje deska z tłem ciemnym i wymalowaną na nim tarczą zegara, wielką, białą, podobną do twarzy starej i zapłakanej. Spłowiałe cyfry i wskaźniki wyglądają jak zmarszczki przez czas wyryte, a kurzawy letnie i deszcze jesienne złożyły na nią mnóstwo czarnych kropek, jak zeschłych łez.

Wzrok starego pana w futrze bobrowym wypadkiem spotkał się z malowaną twarzą zegara, która w powiewie wiatru z lekka zakołysała się i zaskrzypiała. Było to coś na kształt zaproszenia wymówionego tonem żałosnym. Zegar na szyldzie!

Zegarmistrz! to bardzo dobrze! Właśnie zegarek jego potrzebuje naprawy. Od pewnego czasu opóźnia się wciąż i opóźnia, po parę minut co dzień. Sam go już ciągle nastawia, naprawia, posuwa, cofa — nic nie pomaga. A przecież zna się na zegarkach wyśmienicie i wszystkie, jakie są w domu, zostają pod jego dozorem wyłącznym i bezpośrednim. Upokarza go trochę, że temu samodzielnie rady dać nie może. Skoro przecież tak jest, trzeba dla przyjaciela starego wezwać porady lekarza. Wstąpił na parę starych wschodków, otworzył niskie drzwi sklepiku, lecz gdy zamknął je za sobą, nie od razu oddalił się od progu; przez minut parę stał słuchając i patrząc.

Izdebka była mała, niska, od sufitu do podłogi napełniona szmerem dziwnym, zgiełkliwym, stukotliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, spiesznym. Nie był to hałas, tylko szmer gwarliwy, nie wzdymający się ani opadający nigdy, lecz ciągle jednostajnie, bez sekundy przerwy napełniający izbę od dołu do góry. Nic tu więcej słychać nie było: ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dźwięku ze świata żyjących. Nic, tylko od sufitu do podłogi i od ściany do ściany ta rozmowa czy narada zegarów wiszących na ścianach i mówiących jeden za drugim, jeden za drugim, wielu głosami suchymi i stukotliwymi: „Tak-tak…” „Tak-to-tak ..” „Tak-to-tak…” A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się lampa z długim kominkiem, nad mnóstwem błyszczących kółek, sprężynek, haczyków siedział człowiek w ubraniu długim i wyszarzanym, z dwoma płatami śnieżnymi, jednym na piersiach, drugim nad karkiem zgiętym.

Była to broda siwa i siwe włosy dobywające się spod jarmułki aksamitnej. W wielkich okularach, z narzędziem delikatnym w ręku siedział i pracował około błyszczących drobiazgów. Czoło miał zmarszczone, wargi odęte i uwagę głęboką w oczach, połyskujących iskrą srebrną spod brwi siwych i powiek zaczerwienionych. Może ucho jego tak przywykło do stukotliwej rozmowy zegarów i tak się z nią zżyło, że dźwięki inne przebijały się doń z trudnością; nie słyszał otworzenia się drzwi i wejścia człowieka obcego. Ale w minutę po tym wejściu ze szmeru tej rozmowy wytrysnął głos donośny, dźwięczny, dziwnie żywy i świeży, który na całą izbę zawołał: „Ku-ku!” i potem już dalej miarowo powtarzał: „Ku-ku! ku–ku!”, aż za ósmym razem umilkł, a izdebkę napełniła znowu gwarliwa i pomimo miarowości doskonałej spieszna, niespokojna narada zegarów. Stary Żyd z dwoma płatami śniegu starości podniósł głowę, wydęte od skupienia wielkiego wargi jego rozciągnęły się w błogim uśmiechu, spojrzeniem pełnym zadowolenia powiódł dokoła i spotkał się nim z twarzą przybysza, na której także rozlewał się uśmiech. Powstał nieco ze stołka, jarmułki palcami dotknął i zaczął:

— Czego wielmożny pan…

Ale spostrzegłszy futro kosztowne, złotą oprawę okularów, postawę przygarbioną, lecz jeszcze wyniosłą, poprawił się:

— Czego jasny pan żąda?

Ale jasny pan zamiast odpowiedzieć na zapytanie szedł wprost ku ścianie z szemrzącymi zegarkami i stanął przed tym, który wydał był z siebie głos kukawki.

— Skąd masz ten zegar? Staroświecki… śliczny… cyferblat osobliwy!… Skąd go masz? Czyj on jest?

Żyda jakby sprężyna podrzuciła znad stołka, zerwał się i dwoma spiesznymi krokami stanął obok starego pana przed szafką hebanową, wysoką, z otworem, przez który wyglądało na świat oblicze zegara z kukułką.

— Czyj ten zegar? A czyj ma być? On mój! Jak syn jest swego ojca, jak przyjaciel jest swego przyjaciela, tak on mój! A jasny pan myślał, że może ten zegar jest u mnie w reperacji? że zaraz kto przyjdzie i jego stąd zabierze? Aj, aj! Ja by kijem tego, kto by mnie ten zegar zabrać chciał!

Żeby mnie kto jego zabierał, to ja by takiego hałasu narobił, że ludzie by zbiegli się i musieli przepędzić tego, kto by mnie ten zegar zabierał.. . bo on jest mój …

Mówił z żywością ogromną, z zapałem i razem ze śmiechem filuternym, lecz nagle przerwał mówienie i uważnie wpatrzył się w gościa, który przecież na niego uwagi nie zwracając, z głową podniesioną, z ustami trochę otwartymi, przypatrywał się zegarowi, aż zawołał:

— Daj no stołek i lampę, bo nie mogę dojrzeć pejzażu na cyferblacie. Widzę, że jest, ale nie mogę dojrzeć jaki…

Przy ostatnich wyrazach wstąpił na stołek podsunięty mu przez Żyda, a uczynił to tak sprężyście, jak gdyby nigdy dotąd nie powłóczył nogami.

— Lampę dawaj! — zawołał.

— Zaraz, zaraz, jasny panie!

I słowa te mówiąc stary Żyd z lampą w ręku znalazł się obok gościa na drugim przysuniętym stołku.

— Genewa! — zawołał stary pan — tak, tak! fabryka szwajcarska, nie wiesz jaka?

— Dlaczego nie mam wiedzieć? Czy ja mogę czego o nim nie wiedzieć?

Z tryumfem wymienił nazwę fabryki już od dawna nie istniejącej.

— To była taka fabryka, jakiej już na świecie nie ma…

Stary pan, ożywiony ogromnie, przytakiwał:

— To prawda, ach, jaka to prawda, że takiej fabryki już na świecie nie ma! A jak on się nakręca?

Stary Żyd, jakby z rękawa klucz wytrząsł, już go trzymał w palcach. W rzeczy samej wyjął go ze skrytki znajdującej się w szafce.

— Ot, jak on się nakręca! Widzi jasny pan! A jak to dobrze, że ja go dziś jeszcze nie nakręcał, to mogę jasnemu panu pokazać. Aj, fajn, taki stary klucz, a jak po oliwie chodzi!

— Tak! Aha! — mówił tamten. — A ja myślałem, że on, — się nakręca z tamtej strony, bo takie zegarki…

— Jasny pan ma omyłkę.. . takie zegarki nie nakręcają się nigdy z tamtej strony… to są wcale inne, które się nakręcają z tamtej strony.. . A teraz ja pokażę jasnemu panu te gzymsiki… Widzi jasny pan, jaka to delikatna robota jest i jakie to rzeźbienie i złocenie fajn…

— Empire! — szepnął stary pan.

— Ampir! cha, cha, cha! Na moje sumienie, jasny pan zna się na zegarkach jak, za pozwoleniem, zegarmistrz! Czyste ampir! Już blisko sto lat ma. . .

Poczekaj! poczekaj! a toż co za sprężynka?

— Nu, to jest taka sprężyna, że jak ja ją pocisnę, to zaraz z zegara wyleci ptak, skrzydłami załomocze i krzyczeć zacznie.

— Aha! prawda! widziałem raz taką maszynerię…

— Kiedy jasny pan raz widzał, to ja jaśnie panu drugi raz ją pokażę…

Stali na stołkach obok siebie, postawą różni, bo gospodarz był szczuplejszym i niższym od gościa. Światło lampy, którą Żyd trzymał w wysoko podniesionym ręku, padało na dwie twarze z rysami niepodobnymi, ale okryte jednostajnie wielką ilością zmarszczek. Obaj mieli okulary na oczach wlepionych w zegar z błogością jednostajną. Wtem nad ich głowami siwymi i twarzami pomarszczonymi, wysadzony z wnętrza zegara przez sprężynę przyciśniętą, wyleciał ptak metalowy, kilka razy załopotał skrzydłami i dźwięcznie, świeżo, na całą izbę wołać zaczął: „Ku— ku”, „Ku— ku”. Żyd pierwszy zstąpił ze stołka na ziemię i pomógł gościowi to uczynić, po czym, zapominając o postawieniu lampy na stole, znowu na niego patrzał.

— Za pozwoleniem jasnego pana — szepnął nieśmiało — może ja mam omyłkę, ale mnie zdaje się, że moje stare oczy jaśnie pana poznały. . .

— Poczekaj, poczekaj — z żywością przemówił stary pan — mnie także coś się przypomina. Czy ja cię znałem kiedy?

— Jasny pan graf Ksawery ze Strumienicy…

— No, a ty? bo nie mogę przypomnieć sobie…

— Ja Berek, syn Szymszela, co w Strumienicy pacht trzymał.

— Berek! Czy być może? Ależ pamiętam wybornie! Siostra moja brała cię za model do jakiegoś obrazka…

Żyd głową trząsł potakująco; lampę postawił na stole, bo ręce drżeć mu zaczęły. Wyciągał z kąta stare krzesło z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną, zapraszając gościa, aby usiadł. Cmokał wargami, śmiał się, czerwone powieki mrugały pod siwymi brwiami bardzo prędko, jak od olśnienia.

Usiadł na koniec, wpatrzył się w gościa i głową trzęsąc wydawał dźwięki niewyraźne, w których przecież słychać było radość i zdziwienie. Ale i stary pan przypatrywał mu się z podziwem.

— Czy być może? Ty Berek! … ty… ten Berek z kręcącymi się włosami złotymi, z twarzą rumianą jak u dziewczyny, z oczami jak turkusy? Siostra moja wzięła cię za model do jakiejś figury w obrazie, potem często przychodziłeś do pałacu… Więc to ty jesteś? …

— Ja… ja sam, jasny panie! A jasny pan jest tym paniczem, co na schody strumienieckiego pałacu nigdy inaczej nie wchodził, jak po cztery przeskakując. Kiedy mnie jasna panna hrabianka malowała, a jasny graf Ksawery do tego pokoju, w którym my byli, wchodził, to jakby słońce wschodziło… Aj, czy ja nie pamiętam, jak jasny graf Ksawery konno jeździł i jak z panienkami tańczył! … Żeby nie wiem wielu paniczów na koniach jechało, to on wszystkich wyprzedził, i żeby nie wiem, wiele panienek było, to one wszystkie tylko z nim chciały tańczyć… Ja to wszystko widział, choć przy płocie albo to za oknem pałacu stojąc…

— Ależ właśnie, właśnie — podchwycił hrabia — ja cię też najlepiej pamiętam stojącego przy sztachetach, na dziedzińcu lub w ogrodzie, i przypatrującego się wszystkiemu oczyma, które posiadały dziwnie naiwny wyraz ciekawości i uciechy… Nieraz mówiliśmy z siostrą o tobie, że wyglądasz, jakbyś cieszył się całym światem i nigdy dosyć nacieszyć nie mógł… Żyd śmiał się z cicha:

— A jasny pan czy nie cieszył się wtedy całym światem?

Hrabia zamyślił się i westchnął.

— Naturalnie — odpowiedział — młodość! … Razem byliśmy młodzi, mój Berku!

Nie spuszczając z niego oczu Żyd znowu zapytał z cicha:

— A teraz?

— Teraz! cóż? Jesteśmy razem starzy…

Żyd oparł dłonie na kolanach, wzrok wlepił w ziemię, zgarbił się, zmalał.

— Cy! cy! — cmokał — czemu my nie mieli razem zestarzeć, kiedy my razem młodzi byli? Każdy człowiek na świecie, czy żyd, czy chrześcijanin, czy wielki, czy maleńki, ma młodość i ma starość.. . i dla każdego młodość to radość, a starość to taki smutek, co jego już aż do grobu nie można z siebie zdjąć… Każdy to ma…

Umilkł. Hrabia milczał także i tylko zegary na ścianach gwarzyły szmerem suchym, niespokojnym: „Tak— tak”, „Tak— to— tak”, „Tak— tak”, „Tak— tak”, „Tak— tak”, „Tak— tak”. Jeden z nich głębokim basem zaczął uderzać godzinę:

„Raz, dwa, trzy! ” Lecz zaledwie trzy razy uderzył, odezwał się drugi, bardzo cienki, i wydzwonił: „Raz, dwa! ” Przy szóstym uderzeniu dzwoniły już trzy głosy a przy siódmym było ich ze sześć. Siedem, osiem dziewięć wydzwoniły chórem, który potem stopił się we trzy i we dwa głosy, kończące ogłaszać godzinę dziewiątą. Hrabia z uśmiechem oglądał się dokoła.

— Koncert! — szepnął, a potem z zamyśleniem dodał:

— Mój Berku, ile to już godzin czas wybił dla ciebie i dla mnie!

— Nu — odpowiedział Żyd — dlaczego on nie miał ich wybijać? My byli daleko od siebie, i nie widzieli się nigdy, i zapomnieli o sobie, a czas na zegarkach bił godziny i co którą wybił, to i dla jasnego pana, i dla mnie, bo on dla wszystkich godziny bije…

Chwilę milczał, potem podnosząc wzrok na gościa, nieśmiało zaczął:

— Czy jasny pan graf wie, że ja rodziców jasnego pana pamiętam, jakbym ich wczoraj widział? Pan graf ojciec był małego wzrostu, ale taki sobie dumny na twarzy, a pani grafini miała takie ręce, co ja zawsze myślał, że to są białe kwiaty… te, co w ogrodzie rosły, i ogrodnik mówił, że nazywają się lile… może ja źle pamiętam… lile… lile… takie białe, piękne kwiaty, co bardzo pachną… Pani grafini miała ręce podobne do tych lilów… Niech jasny pan nie rozgniewa się, że ja zapytam: czy jasny tatko i jasna mama jeszcze żyją?

Tym razem w uśmiechu hrabiego była gorycz, gdy odpowiedział:

— Gdzież tam, mój Berku! Czyż podobna, abym ja posiadał jeszcze rodziców przy życiu? Te białe lilie, o których mówisz, od dawna już — w ziemi.

Głos mu drgnął, ale hamując wzruszenie, życzliwym głosem zapytał:

— A twoi rodzice? Ojca prawie nie pamiętam, ale matkę przypominam sobie bardzo dobrze. Szczupła, nieduża kobiecina, spracowana, z twarzą zwiędłą, ale z pięknymi jeszcze oczyma, czarnymi i ognistymi jak płomienie…

Żyd milczał chwilę, po czym zwracając ku podłodze palec suchy i ciemny rzekł z cicha:

— Te płomienie, co Ich jasny pan pamięta, dawno już — w ziemi!

Zegary szemrały: „Tak— tak”, „Tak— tak”, „Tak— to— tak— tak”; dwaj ludzie milczeli z duszami zatopionymi w szmerze czasu. Żyd pierwszy obudził się z zamyślenia i przemówił:

— A czemu ja winien tę wielką łaskę Pana Boga, że do mnie takiego starego znajomego przyprowadził?

Hrabia wyjął z kieszeni staroświecki zegarek i położył go na stole. Żyd z przyjemnością wziął go w palce i oglądając g uśmiechem zapytywał:

— A jaka na niego skarga? Czym on zgrzeszył? On późni się? Jasny pan próbował jego naprawiać i nic nie pomogło! Cy, cy! ja już widzę, że z nim niedobrze, on jest bardzo chory. Jego trzeba rozebrać i leczyć…

Hrabiemu oczy błysnęły zza okularów. Zaniepokoił się i ucieszył.

— Czy możesz to zrobić zaraz?

— Czemu nie? Ja będę bardzo kontent, jeżeli jasny pan troszkę u mnie posiedzi i sam będzie widział, że ja temu choremu nic złego nie zrobię.

Tylko ja sobie większą lampę zapalę, bo do takiej roboty przy takiej małej lampie moje oczy za słabe…

Hrabia w coraz lepszym humorze zawołał:

— Dobrze ci, że możesz sobie większą lampę zapalić, a ja nie mam przy sobie tych okularów, których używam do naprawiania zegarków. . .

— Aj, aj! co to za bieda? U mnie jest kilka par różnych okularów; niech jasny pan dobierze sobie, która będzie najlepsza. Czy jasnego pana oczy tak samo proszą, żeby ich ze służby odpuścić?

— Oj, tak, mój Berku, bardzo nawet proszą… i diabelnie mi to dokucza. Bez okularów ani rusz, a i przez okulary czasem trudno…

Żyd wyjmując z szuflady kilka par okularów zauważył:

— To rychtyg jak mnie. Nasze oczy razem postarzały…

Po paru minutach obydwaj siedzieli pochyleni nad stolikiem, zatopieni w pracy rozbierania zegarka i oglądania różnych jego części. Rogowa oprawa okularów przerzynała liniami ciemnymi ich pomarszczone czoła, policzki, skronie i ginęła nad — uszami w siwych włosach. Za wielkimi szkłami oczy nabierały coraz większego skupienia, a światło lampy zapalało w nich srebrne połyski. Pracując rozmawiali, ale już tylko o przedmiocie zajęcia swojego, bo w tej chwili wszystko, co nim nie było, uleciało bez śladu z ich pamięci.

Czasem milkli i przypatrując się, próbując, majstrując, od wielkiego natężenia uwagi zaczynali oddychać przeciągle i głośno. Czasem zamieniali się urywanymi zdaniami:

— Widzisz, widzisz, ot, gdzie bieda!

— Jeżeli ona tu, to my ją stąd wypędzim! Ale mnie zdaje się, że ona gdzie indziej.

Ale czasem zaczynali się sprzeczać.

— Co ty robisz? to nie tak trzeba robić! — niespokojnie mówił hrabia.

Żyd odpowiadał uspokajająco.

— Niech jasny pan nie lęka się… jasny pan zaraz zobaczy, co z tego będzie…

— Ależ nic z tego nie będzie… tu pociśnij… stamtąd wyjm …

Wtedy Żyd głos podnosił i prawie krzyczał:

— Jasny pan ma omyłkę… tu jest takie delikatne sprężynki, ze jasny pan ich nie widzi…

A hrabia także podniesionym głosem wołał:

— A to mi się podoba! Ja miałbym czegokolwiek nie dostrzegąc w tym zegarku…

Ale zobaczywszy, że Żyd po swojemu, lecz dobrze zrobił, mruczał z cicha:

— A prawda… prawda! miałeś rację! …

Tamten także, już uspokojony, pomrukiwał:

— Kiedy idzie o moją robotę, to ja zawsze mam rację…

Znowu umilkli, przyglądali się, majstrowali, przybliżali ku sobie czoła poprzerżynane zmarszczkami i ciemnymi liniami okularów, mieszali nad stołem ręce zwiędłe z delikatnymi ruchami palców suchych; oddechy ich głośne i przeciągłe łączyły się ze sznurem zegarów, płynącym dokoła falą nieustanną.

Wtem z tej fali szmeru suchego i spiesznego wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: „Raz, dwa, trzy! ” Za czwartym uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: „Raz, dwa! ” A za trzecim uderzeniem swoim dostał wtór głosów innych, którym wnet przybiegły z pomocą jeszcze inne, aż chór cały, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i ‚dwóch głosów, kończących ogłaszać godzinę dziesiątą.

Dwaj ludzie podnieśli znad stołu głowy i opuścili na kolana ręce. Żyd mówił z uśmiechem:

— Nu, jasny pan dobrze zna się na zegarkach… Już ja widzę, że jasny pan ma do zegarków takie upodobanie, jak kiedyściś do bystrych koni i pięknych panienek…

Hrabia wesoło też odpowiedział:

— To prawda, mój Berku, to prawda, że nabrałem tego zamiłowania, nie wiedzieć jak i dlaczego. Ot, różne dziwactwa czepiają się starości…

Żyd skrzywił się nieco i z niezadowoleniem zaczął mruczeć:

— Dziwactwo! jakie to dziwactwo? Dlaczego to ma być dziwactwo? Zegarek to jest piękna maszyna i temu rozumowi ludzkiemu, co ją wymyślił, honor robi.

Czy ona kogo zabija, jak nie tu wspominając, fuzja albo armata? Czy ona kogo truje, tak jak te maszyny, co w wielkich fabrykach różne paskudztwa ludziom w nosy i gęby sypią? Zegarek to dla człowieka przyjaciel; on z nim jest, kiedy wesoło i kiedy smutno, on jemu pokazuje, co trzeba o której porze robić, on gada, kiedy nikt do człowieka nie gada, on jego uczy, że czas płynie l że on na tym czasie, jak na wielkiej rzece, też płynie do ogromnego morza…

Machnął ręką i dokończył:

— Wie jasny pan co? On dla człowieka. czasem lepszy przyjaciel jak drugi człowiek, bo on nigdy — nie kąsa! Chi, chi, chi!

Zaśmiał się z cicha, ale hrabia z zamyśleniem słuchał mowy jego i potakująco wstrząsając głową odpowiedział:

— Rozumną rzecz powiedziałeś: ta gadająca maszyna jest z człowiekiem, kiedy wesoło i kiedy smutno… Czy wiesz, za ten mój zegarek był ze mną już wtedy, kiedy to, jak powiadasz, miałem zamiłowanie do bystrych koni i pięknych panienek…

— Aj, aj! — cmoknął Żyd — taki młody panicz miał już taki drogi zegarek!

Hrabia uśmiechnął się.

— Nigdy nie brakowało mi drogich rzeczy, ale zabrakło nieraz osób drogich…

Nigdy nie zapomnę przedśmiertnych godzin mojej matki… Doktor powiedział, że śmierć zbliżać się będzie wtedy, gdy puls słabnąć zacznie, i poszedł spocząć, bo był strasznie znużony i niewyspany. Sam jeden zostałem przy jej łóżku i często, z zegarkiem w jednym ręku, a z jej ręką w drugim, badałem… czy już się zbliża? … Im więcej zbliżała się, tym rzadszym było uderzenie pulsu i zdawało mi się, że tym szybciej posuwa się wskazówka zegarka.

Posuwała się, a w tej lilii, którą pamiętasz, puls ustawał, ustawał… aż ustał. To, co zbliżało się, przyszło. Na zegarku było pięć minut i trzy sekundy po północy…

Żyd z wilgotnymi oczyma głową trząsł potakująco i zegary na ścianach szemrały chórem: „Tak— tak”, „Tak— to— tak”; „Tak— to— tak”, „Tak— to— tak”.

Otrząsając się ze wzruszenia hrabia zażartował:

— A nie uwierzysz, mój Berku, jaka na niego żywość czasem napadała! Kiedy raz kochałem się na zabój w pewnej pani, a mogłem z nią bywać zawsze bardzo krótko, ile razy ukradkiem na niego spojrzałem, złość mię porywała taka, że gdyby tylko wypadało, byłbym go cisnął o ziemię. W myśli łajałem go: „Nie leczę tak, głupcze! Postój sobie, wypocznij i niech razem z tobą czas się zatrzyma! ” Ale on nie słuchał; leciał i szczęście moje… odleciało! …

Żyd z cicha zapytał:

— A czy jasny pan zawsze spał dobrze w nocy? …

Hrabia uczynił ręką gest ironiczny.

— A kiedy jasny pan nie spał, to czy myśli jasnego pana były zawsze wesołe?

Nu, ja sam wiem, że one musiały bywać niewesołe. A kiedy jasny pan leżał w ciemności z niewesołymi myślami w głowie, to może on wtedy bardzo pomału szedł?

— Jednak szedł — odpowiedział hrabia — i noce czarne przeciągały…

— A kiedy one przeciągały, wszyscy spali, tylko on jeden do jaśnie pana gadał… A co on gadał? On jasnego pana pocieszał, że i ta czarność przejdzie…

— Jak wszystko przechodzi — dokończył hrabia i na parę minut zamyślił się głęboko. Czuł się zdziwionym. Po co on tak długo tu siedzi i tak poufale rozmawia z tym tepserdakiem? Znał go niegdyś! Cóż stąd? Wspólnych wspomnień przecież mieć nie mogą ani w ogóle wspólności żadnej. Nie był dumnym i miał wrodzoną życzliwość dla ludzi; niemniej wiedział, jaka przepaść różnic rozmaitych dzieli go od Berka, niegdyś syna pachciarza, a obecnie zegarmistrza z podrzędnej ulicy miasta. Po prostu różnili się wszystkim i nie było pomiędzy nimi podobieństwa żadnego. Wszedł tu, aby oddać zegarek do naprawy, i zasiadł na długie godziny. Co więcej, wcale nie chciało się mu odchodzić i prawie niespodziewanie dla samego siebie zapytał:

— Jakże ci się powodziło, mój Berku? Jak powodzi się teraz? Czy masz rodzinę i dostateczne środki do życia?

Żyd z wyrazem uciechy na twarzy podziękował za te pytania życzliwe i dość obszernie odpowiadać zaczął. Bogatym nie był, kapitałów nie zebrał, ale środki do życia posiadał jakie takie i nędzy nie cierpiał. Pracował jeszcze i zarabiał tyle, ile potrzeba na życie — a wiele mu potrzeba teraz, kiedy jest już sam i ma przy sobie jedną tylko wnuczkę, która go dogląda i także szyciem trochę zarabia? Rodzinę ma liczną, kilkoro dzieci, kilkanaścioro wnuków, ale to wszystko… Machnął ręką.

— Wie jasny pan co? Jest taka zagadka, i ja bardzo ciekawy czy jasny pan zna ją, czy nie zna… Jakim sposobem to muza być, żeby człowiek miał familię i razem nie miał familii?

Mówiąc to zatapiał w twarzy hrabiego wzrok badawczy i trochę filuterny.

— Nu, czy pan tę zagadkę zna?

Po ustach hrabiego przewinął się uśmiech ironiczny.

— Znam tę zagadkę, Berku, znam bardzo dobrze…

Żyd obu dłońmi uderzył się o kolana i z frasunkiem zawołał:

— Aj, po co jasny pan ją zna? Jej lepiej nie znać! Nu, ala kiedy my obydwa ją znamy, to już ja nie bęaę jaśnie panu o mojej familii opowiadać. Oni porządne ludzie, i poczciwe ludzie, i niektóre to nawet edukowane i bogate, ale oni nie moje… oni swoje i świata, nie moje…

Miał kilka córek, ale jedna tylko nie przestawała nigdy należeć do niego.

Kochała go i pielęgnowała, była światłem i rozkoszą jego oczu; ale dawno już jej nie widział i nigdy już nią zobaczy. Spotkały ją w handlu niepowodzenia i nieszczęścia. Z mężem i dziećmi wyjechała do Ameryki, aby szukać lepszego losu… Miewa niekiedy listy od niej, ale co to listy? On jej nigdy już nie zobaczy i jest to taki wielki smutek, który można znosić spokojnie i cierpliwie tylko dlatego, że on z Boskiej ręki pochodzi, a z Boskiej ręki trzeba wszystko przyjąć spokojnie i cierpliwie… Co robić?

ÂŹrenice jego, o których hrabia mówił, że były niegdyś błękitne jak turkusy, teraz szare i zamglone, pod czerwoną powieką zaświeciły łzami. Lecz wkrótce otrząsł się ze wzruszenia i wywdzięczając się za życzliwe pytania przemówił nieśmiało:

— Niech jasny pan nie rozgniewa się, za ja zapytam o siostrę jaśnie pana, o tę jasną panienkę hrabiankę, co kiedyście mnie, biednego Żydka, na obrazie malowała. Aj, jaka to była śliczna panienka! Ja ją pamiętam. Czemu ja nie mam jej pamiętać, kiedy ja takiej ślicznej panienki nigdy już potem nią widział! To był anioł. Ona była taka piękna i taka dobra, i taka sobie cicha i delikatna, jak anioł! Ja pamiętam, że jaśnie pan żył z nią w wielkiej przyjaźni. Czemu ja nie mam tego pamiętać, kiedy ja potem takiej przyjaźni już nigdy nie widział! Czy, ona żyje? Gdzie ona żyje? Co ona robi? Czy jej dobrze powodzi się?

Po chwili milczenia, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, hrabia odpowiedział:

— Miałem trzy siostry, ale z tą, o którą pytasz, kochaliśmy się najwięcej.

Żyje, powodzi się jej dobrze, ale dawno jej nie widziałem i może nigdy już nie zobaczę. Wyszła za Anglika, mieszka w Anglii; nie przyjeżdża tu nigdy, a mnie, bliskiemu podróży największej, trudno już puszczać się choćby w niewielkie… Ona dla mnie umarła, chociaż żyje… Cóż robić?

Żyd słuchał uważnie i głową trząsł smutnie.

— Jasny pan ma taki smutek jak i ja. Jasny pan prawdziwą rzecz powiedział: ona umarła, choć żyje. Ja tak samo o swojej Małce myślę. Ja myślę, że ludzie różnie umierają: jedne przez chorobę, drugie przez oddalenie, trzecie przez to, że odmieniają się, czwarte… Ale po co ja to jasnemu panu gadam, kiedy jasny pan sam wie…

Machnął ręką i zamilkł, a hrabia, ciągle wpatrując się w podłogę, krótko odpowiedział: — Wiem.

Obaj umilkli, a dokoła zegary mówiły szmerem nieustannym: „Tak— tak”, „Tak— to— tak”, „Tak— to— tak”, „Tak— tak”, aż naglą wytrysnął ze szmeru głos donośny, na całą izbę wołający: „Ku— ku! ku— ku! ” Hrabia wstał i zbliżywszy się do zegara stanął przed nim. Futro miał rozpięte, bo mu się gorąco zrobiło w dusznej izbie i na oczach swoje już okulary w złotej oprawie. Z głową podniesioną długo patrzał przez te okulary na zegar staroświecki, aż przemówił:

— Ile żądałbyś za ten zegar?

Żyd siedzący przy stole głowę podniósł i uśmiechając się odpowiedział:

— Co ja mam za niego żądać? ja za niego nic nie żądam.

— Jak to? przecież handlujesz zegarami!

— Jasny pan powiedział prawdę. Ja zegarami handluję, ale ten zegar do handlu nie należy.

Hrabia ze zdziwieniem obrócił się ku niemu.

— Dlaczego? To przedmiot mający cenę znaczną. Sam nabyłbym go chętnie.

Żyd wstrząsał głową potakująco.

— Ja wiem, że to jest drogi zegarek i że ja bym za niego dostał dobrą cenę, ale ja jego nie sprzedam. Czy jasny pan słyszał kiedy, żeby przyjaciel sprzedawał przyjaciela?

Hrabia patrzał na mówiącego prawie z osłupieniem.

— Czy być może? — zawołał — nie jesteś przecie bogaczem i jesteś Żydem, a Żydzi tylko grosz cenią!

Żyd z cicha odpowiedział:

— Jasny pan ma omyłkę.

A hrabia trochę ze śmiechem mówił:

— Jakąż ja mam omyłkę? Co ty tak wysoko cenisz w tym zegarku, że sprzedać go nie chcesz? Masz przecie tyle innych! Przez cóż ten może być dla ciebie takim ważnym czy drogim?

Był tak zaciekawionym czy zdziwionym, że usiadł znowu przy stole, na krześle z materacem wklęsłym i poręczą nadłamaną. Żyd zaś powoli mówić zaczął:

— Jeżeli jasny pan posłucha mojego gadania, to ja wszystko opowiem. Prędko już będzie czterdzieści lat, jak ja ten zegar mam. Ja jego za tanie pieniądze kupił i dlatego kupił, żeby za większe sprzedać. A wtenczas mój Mosze, który teraz kupcem jest i wielkie interesy ze zbożem prowadzi, był takim małym chłopcem, co do chederu chodził, ja jeszcze więcej synów nie miał, bardzo lękał się, że Pan Bóg mnie więcej nie da, i bardzo jego kochał.

Aj, jakie to było dziecko, ten mój Mosze! Żeby jasny pan jego znał, to sam dziwiłby się, że takie dziecko może na świecie być. A kiedy ja ten zegar kupił, to tego samego dnia mój Mosze powrócił z chederu taki słaby, taki smutny i taki mizerny, że mnie strach wziął, żeby on nie zachorował i żeby mnie Pan Bóg tego jednego syna nie odebrał. Przyszedł mój Mosze z chederu, siadł w kącie, jeść nic nie chce, na ziemię tylko patrzy i mówi, że jego głowa bardzo boli i że on w chederze bardzo zmęczył się, że mełamed bardzo srogi i że on żyć już nie chce. Aj, aj! żeby takie dziecko żyć nie chciało! to jest dziwne, to jest straszne i to jest wielki grzech! Kiedy on to powiedział, ja za głowę schwycił się i jego matka za głowę schwyciła się, a jego siostry zaczęły płakać od tego, że Mosze żyć nie chce i że my siedzim trzymając się za głowy i kiwając się z wielkiego żalu… Wtenczas, raptem, ten zegar zakukał. A była wtedy godzina dziesiąta, to on długo kukał, aż dziesięć razy. Za pierwszym razem Mosze podniósł głowę i zdziwił się, za drugim on już nie na ziemię patrzał, ale na niego, za trzecim razem oczy u niego zaświeciły i on krzyknął: „Aj, aj! tatę, co to jest? skąd ty to wziął! ” I zaczął śmiać się do zegara, tak jak nie przymierzając człowiek, co jego długo w ciemności trzymają, śmieje się, kiedy zobaczy słońce. Ja bardzo był kontent, że on śmieje się, skoczył na stołek i tę sprężynkę, co jasny pan wie, przycisnął, a jak ja ją przycisnął, to z zegara wyleciał ptak i zaczął skrzydłami łomotać i jeszcze mocniej kukać. Nu, jak on tego ptaka zobaczył, ten mój Mosze, to on już całkiem z kąta wyleciał, starszą siostrę obydwoma rękami porwał i zaczął z nią przed zegarem tańczyć, a jak on ze starszą siostrą tańczył, to i dwie młodsze, takie maleńkie, że ledwie od ziemi odrosły, schwyciły się za obydwie ręce i także zaczęły tańczyć. Oni nie tylko tańczyli, ale z wielkiej radości, że takiego pięknego ptaka zobaczyli, śmieli się na całą izbę, a jak oni śmieli się, to i matka, co przy ogniu obiad gotowała, zaczęła śmiać się. Ja ze stołka nie złaził i patrzał, jak oni wszyscy tańczyli i śmieli się. Ptak kukał, a ja przy tym zegarze na stołku stojąc w myślach Panu Bogu dziękował, że Mosze już nie chory i że on już żyć chce, i że w moim domu taki wielki smutek przemienił się w taką wielką wesołość.

Musiała to być istotnie wesołość wielka, bo jeszcze teraz, po latach czterdziestu, odblask jej padł na gęste zmarszczki jego twarzy, a echo ozwało się w śmiechu cichym i przeciągłym. Rozweselony, z oczyma błyszczącymi i rękoma rozłożonymi, mówił dalej:

— Nu, czy ja mógł wtenczas ten zegar sprzedać, kiedy mnie Pan Bóg przez niego swoją łaskę okazał? Ja jego troszkę bał się sprzedawać, żeby swego szczęścia od siebie nie odwrócić, a troszkę żałował dzieci, dla których ten ptak, co w nim śpiewa, był całą zabawą i taką radością, że jak on zaczynał kukać, to oni zaraz zaczynali przed nim tańczyć… Kupców ja na niego miał, ale zawsze myślał sobie: „Niech to będzie potem! Niech on sobie jeszcze trochę u nas pobędzie! ” Aż Pan Bóg na mnie ciężką chorobę przysłał…

Odetchnął głęboko, oczy wzniósł ku sufitowi i mówił dalej:

— Kiedy Pan Bóg na mnie tę chorobę przysłał, to ja może przez cały miesiąc ani jednej nocy nie spał. Czy jasny pan wie, co to jest, kiedy człowiek mający we wnętrznościach wielkie boleści, a w głowie czarne myśli, przez całą noc leży z otwartymi oczyma i w ciemność patrzy? Ja w tej ciemności wiele rzeczy widział, co ich żeby żaden dobry człowiek nigdy nie widział! Ja widział swoją śmierć i swoje dzieci, co beze mnie w wielkiej nędzy będą, i swoje grzechy, którymi Pana Boga obraził, i wielki strach, co mnie za nich na tamtym świecie czeka… A kiedy ja tak leżał i na takie rzeczy otwartymi oczami patrzył, to jak tylko w tym zegarze ten ptak zakuka, zaraz te obrazy, co w ciemności zawieszone, zmieniają się na inne. Czy jasny pan domyśli się, co ja wtedy widział w ciemności, jak ten ptak kukał? Ja wtedy widział Strumienicę i samego siebie, jak przy płocie od dziedzińca stoję i patrzę sobie na ten las, co tam zaraz za dworem był… Aj, jakie piękne lato! Ten ogród, co na nim biały pałac odbija się, taki zielony, i od niego bardzo przyjemne zapachy przylatują… Nad pałacem, na takim wysokim drzewie, taki wielki ptak, z długim dziobem, stoi na takim wielkim gnieździe i żabami co ich z łąki przyniósł swoje dzieci karmi… a w tym lesie, co ja na niego patrzę, takim zielonym, drugi ptak kuka… całkiem tak kuka jak ten zegar…

To ja na te obrazy patrzał, śmiał się do nich jak dziecko, kiedy jemu pokażą cacko, i dziękował Panu Bogu, że mnie dał taką nieżywą rzecz, co mnie na ciemnościach maluje takie światłości…

Umilkł i dość długo siedział z dłońmi złożonymi na kolanach i z głową zwieszoną. Hrabia, z czołem na dłoni, uważny i zasłuchany, milczał także, a obie głowy ich, siwe i pochylone, oblewał dokoła szmer czasu potakujący, nieustanny: „Tak— tak”, „Tak— to— tak”, „Tak— to— tak”, „Tak— to— tak”.

Po chwili ze szmeru tego wyłonił się znowu głos Żyda zniżony, prawie szepcący:

— Ja by jaśnie panu przez cały tydzień opowiadał różne rzeczy o tym zegarze i jeszcze bym wszystkich nie opowiedział. Ale jedną jeszcze opowiem. Niech jasny pan jeszcze tej jednej rzeczy cierpliwie posłucha.

Opowiedział, że kiedy jego najmilsza Małka do Ameryki wyjeżdżała, on nie przeprowadzał jej na dworzec kolei, ponieważ czuł, że nie powstrzyma się od płaczu, a nie chciał, aby ludzie litowali się nad jego starymi oczyma, które jeszcze tak płakać muszą. Więc córka i dzieci jej pożegnały go tu, w tej samej izbie, i poszły sobie, a on jak nieżywy siadł na ziemi w kącie, ot, w tym kącie, i schwyciwszy się obydwoma rękoma za głowę, kiwał się i płakał, i jęczał do Pana Boga. za co On na niego takie wielkie nieszczęście przysłał.

Lecz nagle on sobie pomyślał, że tu słychać ten świst taki długi i ostry, z którym pociągi oddalają się od dworca, i zachciało się mu ogromnie ten świst usłyszeć. „Niech ja jego posłyszę — myślał — niech ja wiem, kiedy moja Małka i jej dzieci już tu przestaną być, kiedy oni dla mnie całkiem przepadną… „

Wiedział, o której godzinie i mi— nucie ten świst rozlega się zazwyczaj, i siedząc w kącie na ziemi, z głową w rękach, zaczął patrzeć na zegarek, na ten zegarek z ptakiem. Patrzał i myślał: za kwadrans, za dziesięć minut, za — pięć, za trzy minuty… Wtem rozległ się świst długi i taki ostry, że całkiem przeszył mu serce. Już jego Małka przestała tu być, już ona, choć żyje, dla niego umarła…

— Czy jasny pan uwierzy? Ja pamiętam, że było wtedy dwadzieścia trzy minuty po dziesiątej…

Hrabia wstał zamyślony.

— Mój Berku — rzekł — rozumiem dobrze, dlaczego nie chcesz sprzedać tego zegara. Czytasz ty na nim, tak jak ja na swoim — przeszłość.

Żyd głową potrząsł z zadowoleniem wielkim.

— Jasny pan prawdę powiedział. Jasny pan na swoim zegarku, tak samo jak ja na swoim — czyta przeszłość. Ją każdy ma.

Stali teraz naprzeciw siebie, bliscy już rozstania, lecz ociągający się z pożegnaniem, czując kowala niewidzialnego, który kuł pomiędzy nimi ogniwa niespodziane, a dokoła postaci ich przygarbionych i zwątlałych fala czasu płynęła ze szmerem nieustannym, stukotliwym: „Tak— tak”, „Tak— to— tak”,

„Tak— to— tak”; „Tak— tak”. Hrabia usiadł znowu i nawet rozsiadł się na krześle jak do gawędy długiej, a ze szmeru napełniającego izbę wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: „Raz, dwa, trzy! ” Za czwartym uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: „Raz, dwa! ” A za trzecim uderzeniem swoim dostał wtór głosów innych, którym wnet z pomocą przybiegły jeszcze inne, aż cały chór, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i do dwóch głosów, kończących ogłaszać godzinę jedenastą.

Kilka miesięcy upłynęło. Wiosna była wczesna jeszcze, pogodna, słoneczna.

Stary Berek wyszedł z izby napełnionej wieczcznym szmerem zegarów i przed drzwiami stanął na dwu wschodkach, które rozdzielały je z chodnikiem. Wnet oblało go światło słoneczne, na którego tle złotym uwypukliła się postać jego, mała, wątła, trochę przygarbiona, w odzieniu długim i wyszarzanym, w czapce spłaszczonej, z wykrzywionym daszkiem. Pod daszkiem czapki uwypukliła się także w złetym blasku twarz okrągła, zwiędła, z małymi rumieńcami na policzkach pomarszczonych, w okularach, których rogowa oprawa przerzynała czarnymi liniami czoło, skronie i gubiła się za uszyma we włosach siwych.

Siwa broda połyskiwała na piersi jak kądziel z wyprzedzonego srebra.

Stał w świetle i cieple słonecznym, rozgrzany, rozweselony, spoglądający przez wielkie szkła okularów na ulicę wąską, pełną światła, ustrojoną u góry w pas błękitnego nieba. Godzina była południowa, ludność miejska ruszała się żwawo; z ulic pobliskich, od tej ludniejszych, dochodził dobrze znany gwar i turkot, w którym ucho Żyda niebawem rozróżniać zaczęło odgłos mniej zwyczajny. Był to śpiew basowy, to wzdymający się, to milknący, to znowu płynący w gwarze gminnym nutą uroczystą. Berek wsłuchiwał się przez chwilę, po czym głową kiwną} w znak, że zrozumiał znaczenie tego śpiewu. Orszak pogrzebowy przeciągał niedaleko i wciąż się przybliżał. Na wąskiej ulicy zrobił się ruch taki, jaki bywa zazwyczaj, gdy ludność śpieszy do oglądania rzeczy ciekawej. Na chodnikach zatętniały stopy śpieszące, zaszumiał gwar głosów podniesionych. Berko spokojnie stał na dwu wschodach wznoszących się nad chodnikiem i patrzał w stronę, od której przybliżał się śpiew uroczysty.

Przestrzeń paruset kroków dzieliła go od końca ulicy, za którym przeciągały zazwyczaj pochody żałobne. Ten także ukazał się wkrótce. Zza wysokiej ściany kamienicy wysunęło się naprzód kilka postaci w bieli, czarny krzyż wzniósł się w złotym powietrzu, chorągwie powiały czerwienią i szafirem ; pochodnie zapalone błysnęły łańcuchem płomieni żółtych, martwych, smutnych. Śpiew żałoby wzdął się i połączył z turkotem kół powolnym i głuchym. Zaczerniały grube kiry. Wóz pogrzebowy, zaprzężony sześciu końmi i otoczony ludźmi okapturzonymi żałobą, wiózł na szczycie trumnę ociekającą srebrem.

Potem znowu, przy zwolna oddalającym się śpiewie, chorągwie, pochodnie i za wozem wspaniałym długi szereg par ludzkich postępujących powoli, w żałobie grubej, ale strojnej. Ciężkie srknie wlokące się po bruku ulicznym, krepy czarne, ściekające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, w rękach ociągniętych czernią książki z modlitwami, jaśniejące na oprawach kością słoniową i złotem. Takich par szereg długi ciągnął pośród dwu rzędów pochodni zapalonych i dwu sznurów ludności tłumliwej, cisnącej się na. chodnikach i brzegach ulicy. Był to jeden z najwspanialszych i najbogatszych pogrzebów, jakie w tym mieście odbywały się kiedykolwiek.

Przez duże szkła okularów i perspektywę wąskiej ulicy Berek spokojnie patrzał na orszak przeciągający i czasem tylko w zamyśleniu potrząsa} głową.

Lecz gdy parę wyrazów wypadło z tłumu ulicznego i o słuch jego potrąciło, drgnął, wyprostował się i zaczął zapytywać, sam nie wiedząc kogo.

— Wos? wos? wer? Kto taki? graf! jaki graf? co to jest? kto to umarł? czyj to pogrzeb?

Z tymi pytaniami tłoczącymi się na wargi bezkrwiste znalazł się na chodniki i przechodniowi jakiemuś zagrodził drogę.

— No, cóż? Nie zatrzymuj mię. Żydzie Czyj to pogrzeb? Hrabiego Strumienieckiego pogrzeb. Więc cóż? czego trzymasz mię jeszcze za połę?

Którego Strumienieckiego? Ojca… ojca… starego hrabiego Ksawerego…

Puszczajże. bo mi pilno!

Puścił połę przechodnia, głowę w tył przechylił i patrząc na błękitny pasek nieba mówił, prawie krzyczał:

— Aj, aj! on umarł? pan graf Ksawery umarł? Jak to moża być? Dlaczego on umarł? on był całkiem zdrów, kiedy do mnie przychodził! On kiedyściś taki młody był, i taki piękny, i taki wesoły, a teraz on umarł? Skąd to wzięło się, że on umarł?

Przechodnie śpieszący dla ujrzenia pogrzebu wspaniałego potrącali go i ze zdziwieniem oglądali się na starca, który przez wielkie okulary patrząc w same niebo, ze sterczącą brodą srebrną, zawodził lament brzmiący zapytaniami. Zapytywał nie wiedzieć o co i nie wiedzieć kogo. Ktoś rozmachliwie idący odtrącił go aż pod ścianę domu: parę żydowskich podrostków przebiegając krzyknęło: „Sieh’ sieh’ a myszugener'” Ale wszystko to nie trwało długo, bo stary Żyd, porwany jakąś nieprzemozoną siłą, począł biec, jak tylko mógł, w stronę, w którą pociągnął orszak żałobny Ciemnymi rękoma zgarniając dokoła nóg odzież długą, biegł z chodnika na chodnik, z ulicy w ulicę, przygarbiony, z żylastą szyją wyciągniętą naprzód, ze sterczącą kądzielą srebrnej brody. Spieszył ogromnie. O niczym nie myślał. tylko o dopędzeniu orszaku pogrzebowego; innej chęci nie czuł, tylko tę jedną. Orszak posuwał się powoli, dopędzić go nie było bardzo trudno. Berek wkrótce wpadł w jego szeregi ostatnie, ale się tym nie zadowolnił. Biegł jeszcze, zręcznie prześlizgiwał się wśród tłumu, gdzie ten najgęstszym był, robił nawet pięścią, aż znalazł się obok pań i panów idących parami za trumną. Krewni zmarłego bliscy i dalecy, przyjaciele rodziny, znajomi najbliżsi, starzy i młodzi, wysocy i niscy, piękni i szpetni, lecz wszyscy wytworni, w żałobie grubej, nieco sztywni w pozorach nastroju uroczystego.

Ciężkie suknie kobiece wlekące się po bruku, krepy czarne spływające od głów aż do ziemi, przepaski czarne na błyszczących kapeluszach męskich, modlitewniki błyszczące od złota w rękach ociągniętych czernią, splecionych nabożnie. Za nimi turkot nieprzejrzanego szeregu powozów i tupot po bruku szarej masy pospólstwa trzymanej w oddaleniu. Na chodnikach, z dwu stron wozu obleczonego kirem i szeregu par ubranych w żałobę, słały się dwa szlaki bruku ulicznego, puste i oblane blaskiem słońca. Berko zwolnił kroku i zaczął iść po jednym z tych pasów, równolegle ze sznurem pań i panów. Oni szli równo i uroczyście; on dreptał i czasem potykał się o kamienie. Na tle ich sukien czarnych jego wyszarzana odzież wyglądała jak łachman uwiędły w rynsztoku. Na czapce spłaszczonej nie miał przepaski krepowej, a spod daszka wykrzywionego widać było czarne linie okularów przerzynające pomarszczoną skórę czoła i skroni. Wyglądał jak kropla, która wytrysnęła z szarej masy trzymanej w oddaleniu i upadła tuż za trumną ociekającą srebrem, obok kirów ciężkich i wytwornych.

Ale szedł. Może zwracano na niego uwagę i dziwiono się, skąd się wziął i czego idzie, ale on szedł. Na czele orszaku, w powietrzu promiennym wznosiły się wysoko ciemne linie krzyża i brzmiał uroczyście żałobny śpiew kościelny; on jednak szedł. Wkrótce zaczął sam myśleć:

„Nu, skąd ja tu wziął się? czego ja leciał jak szalony? czego ja idę?”

Ale szedł. Dopóki biegł i przebijał się przez tłumy, nie myślał o niczym, party uczuciem, które było siłą pociągu i instynktową, niejasną, lecz niezmożoną. Teraz począł myśleć i dziwić się samemu sobie i temu, za którego trumną dreptał obok krewnych i przyjaciół najbliższych, potykając się o kamienie.

„Nu, czego on wtedy siedział u mnie kilka godzin; prawie całą noc? Czego on ze mną rozmawiał jak z bratem? Czego ja za tym wozem leciał, jak dowiedział się, że to on na nim jedzie? , czego ja teraz za nim idę? „

Tak myślał, dziwił się coraz więcej i jemu, i sobie, ale szedł.

Za miastem stało się przestronnie, promiennie, czysto, świeżo. Pola z zieloną runią rozłożyły się ze stron obu, młode brzozy zasrebrzyły się kosą białą i zaszemrały kaskadami listków młodych; wiatry lekkie latały w złotym powietrzu, roznosząc wonie ziół dobywających się z ziemi, rzeka błysnęła w pobliża błękitem tak gorącym, że zza wzgórzy falujących wydawała się spadłymi na ziemię kawałkami nieba.

Berek od bardzo dawna już nie opuszczał miasta, a teraz, gdy tylko je opuścił, powiało nań — Strumienicą. Wiatr, brzozy, promienie rozsiane w powietrzu szeptały mu w oba uszy: Strumienicą! Strumienicą! Stoi przy płocie dziedzińca, patrzy na takie same brzozy, na taki sam kawałek wody błękitnej i słucha, jak ptak w lesie kuka…

Oczy wlepił w trumnę ociekającą srebrem.

— To był początek twój i mój…

Przez bramę na oścież otwartą orszak wszedł na cmentarz i wśród mogił usianych fiołkami rozsypał się po lesie grobowców i krzyży. Wtedy Berek, uderzony wielkim strwożeniem, przystanął, a gdy fala ludzka przepłynęła, pozostał samotnym. Cmentarz był pełen drzew; stary Żyd wsunął się pomiędzy brzozy i z głową zwieszoną, z palcami rozpostartymi u rąk obwisłych, błądził przez chwilę pod ich gałęźmi płaczącymi, myśląc, nawet mrucząc półgłosem:

— Nu, czego ja tu przyszedł? skąd ja tu wziął się? czego ja tu wlazł?

Ale nie odchodził i czuł, że pomiędzy nim a trumną spuszczaną do ziemi kowal niewidzialny kuł ogniwa niespodziane.

U przeciwnego końca cmentarza stała pstra masa ludzi, wzbijały się śpiewy uroczyste, promieniał krzyż na grobowcu wysokim. Żyd ze spuszczoną głową dreptał pośród brzóz i rozmawiał z samym sobą.. . Brama cmentarza była ciągle otwartą na oścież, ale on nie odchodził; nawet usiadł pod brzozami.

Pod brzozami płaczącymi ulewą drobnych liści, wśród pni białych, nad mogiłą nakrapianą fiołkami, szarzała postać starego Żyda, przysiadła do ziemi, w czapce spłaszczonej, w wielkich okularach z rogową oprawą, ze srebrną kądzielą na piersi.

Cmentarz staczał się po wysokim wzgórzu nad rzekę, za którą leżały pola zielone i piaski żółte. Żyd wyciągnął szyję i patrzył na piaski.

— Co to jest? — zamruczał — co to ma znaczyć? czy to on? ja nie wiedział, że jego stąd można widzieć!

Na żółtych piaskach majaczyło miejsce jedno, obwiedzione murem niskim i napełnione kamieniami sterczącymi. Nie było tam, tak jak tutaj, ani drzew, ani grobowców; nic tylko mnóstwo kamieni sterczących, w blasku słońca czerwonawych, i dokoła żółte piaski. Cmentarz żydowski.

Berek oparł łokieć na kolanie, twarz na dłoni i kiwał się powoli to w tył, to naprzód, w takt kowadła, które pomiędzy nim a trumną zasypywaną piaskiem, kuto ogniwa niewidzialne. Z cicha mówił:

— Tu jest koniec twój i mój!

Przestał mruczeć, ale siedział jeszcze pod brzozami, szary w zieloności otaczającej, śród świegotu ptastwa, nad mogiłą nakrapianą fiołkami.

A dwa cmentarze, jeden cały w drzewach i krzyżach, drugi ze sterczącymi kamieniami na piaskach żółtych, jedno wspólne niebo skuwało ogniwem wysokim i szerokim.