Pewnego dnia, z powodu wyjazdu, musiałam wstać bardzo wcześnie. Dzień dopiero się budził i ktoś, kto nigdy nie widział porannego krajobrazu, nie może wiedzieć co to znaczy.
Obudziłam się około czwartej, co letnią porą nie oznacza, że było jeszcze ciemno jak nocą. Podeszłam do okna, ale uznałam rozpoczynający się dzień za coś, czego nie można dokładnie zaobserwować w pomieszczeniu, więc wyszłam na zewnątrz. Gdy ujrzałam Słońce, które jeszcze niewidoczne w całości wytwarza różnokolorową łunę, poczułam zachwyt. Uśmiechnęłam się do siebie. Następnie spostrzegłam, że rosa otuliła moje stopy. Wiedziałam wtedy, że nic innego się dla mnie nie liczy. Piękno otaczającego mnie świata, którego nigdy nie widziałam w takiej postaci, przyprawiało mnie o dreszcze. Nie umiałam wydusić słowa, bo mózg był za bardzo zajęty na temat tego co widziałam. Gdy mama zawołała, abym przyszła, bo się przeziębię, nie docierało to do mnie. Stałam boso na mokrej trawie w piżamie i mimo tego nie czułam chłodu. Dopiero kichnięcie sprowadziło mnie na ziemię. Zrozumiałam, że całkowicie odpłynęłam i nie namyślając się weszłam do mieszkania.
Nigdy nie zapomnę tego przeżycia i chciałabym, żebym jeszcze kiedyś mogła zobaczyć codziennie na nowo „powstający świat”. Wiem jednak, że każde takie doświadczenie będzie indywidualne i, choć też znakomite, na swój sposób inne i niepowtarzalne.