Powoli budził się z dziennego letargu. Szparki oczu rozwierały się. Pierwszy widok wreszcie stał się wyraźny- motelowy sufit. Pierwszy bodziec dotarł do mózgu- smak krwi w ustach. To jeszcze po wczorajszym polowaniu. Podniósł się szybko. Tego dnia spał w ubraniu. Zresztą, przestał już dawno dbać o wygląd… Znienawidził ludzi za to, co kiedyś uczynił mu jego ojciec…
Podszedł do okna. Powoli odgarnął zasłonę i spojrzał przed siebie. Słońce było już prawie za horyzontem. Westchnął głęboko. Gdyby tak jeszcze raz spojrzeć na tą przepiękną gwiazdę… Niestety, marzenie to zdawało się być takie odległe zważywszy na doświadczenia z jego „nieżycia”. Pomimo wczorajszego polowania dalej czuł głód. To także dziwne. Głód po posiłku czuł tylko w dwóch wypadkach: gdy miało spotkać go coś złego i gdy po prostu za mało podjadł. Zastanowił się chwilę. Wczoraj pozbawił życia dwie osoby… Ogarnął go niepokój. Nie z powodu wygaśnięcia dwóch płomyczków życia, tylko z obawy o własny tyłek. Zresztą na śmierć i cierpienie innych stał się tak samo zimny, jak jego martwe ciało. Uważał ten świat za okropny i dlatego, zabijając kogoś, zbawia jego duszę. Ironiczne, prawda?
Chwycił za płaszcz i włożył go na siebie. Ze stolika na środku zabrał klucze do pokoju. Wyszedł na dwór. Uniósł klucz do zamka i już miał go wetknąć, gdy przeszył go lodowaty dreszcz. Drgnął tylko. Nie wiedział co się stało. Nie czuł czegoś takiego od ponad dwustu lat, kiedy po raz ostatni przejął się czyimś losem. Rzucił się w obronie jakiegoś mężczyzny i… zginął, a raczej „zmienił” się. Stał tak chwileczkę i delektował się tym uczuciem. Wreszcie oprzytomniał. Zamknął drzwi i odniósł klucz właścicielowi motelu.
Wsiadł do swojej czarnej Corvetty zaparkowanej za parkingu przed pokojem. Usiadł wygodnie w fotelu. Wcisnął głowę mocno w zagłówek. Położył ręce na kierownicy. Odpalił silnik i delikatnie ruszył. Powoli opuścił parking. Droga była pusta. Z żadnej strony nie nadjeżdżał żaden pojazd. Frank nadstawił uszu. Nic. Żadnego dźwięku. Odetchnął głęboko. Teraz dopiero czuł się wolny. Samochód z piskiem opon ruszył przed siebie. Po chwili jechał już ze stałą prędkością i delektował się jazdą. To właśnie dlatego od kilku lat podróżuje po bezdrożach stanów. To właśnie dlatego rzucił pracę w mieście. Uważał, że nie należy do tego świata. Chciał poczuć się naprawdę wolny. Tylko, jak to ktoś powiedział, wolność dla nas nic nie znaczy, gdy nie mamy się komu nią pochwalić. Taka to już ironiczna sytuacja…
Jechał tak klika godzin. Podczas samotnej jazdy zapadł w swoistytrans. Wyrwał się z niego, gdy już prawie świtało. Nagle zaczął odczuwać niepokój. Czy zdąży przed świtem? To pytanie pompowało mu adrenalinę do każdej żyłki w jego ciele. Już dawno nie czuł się tak wspaniale. Myśl, że zaraz może bezpowrotnie zginąć, dodawała mu skrzydeł. Niebo stawało się coraz jaśniejsze…
Dotarł do rozjazdu. Zwolnił trochę. Jego wzrok dostrzegł napisy na obu tabliczkach. „Mineapolis- 100 mil”- głosił jeden. „Silver eye- 0,5 mili”- wręcz krzyczał drugi. Frank nienawidził mieścin, lecz tym razem nie miał wyjścia. Śmierć lub drzemka Jeden ruch kierownicą i już mknął piaszczystą dróżką, biegnącą poprzez pola kukurydzy, tak bardzo nie lubianej przez niego, za życia oczywiście… Polna droga ustąpiła miejsca leśnej. Jechał tak może z piętnaście minut. Zatrzymał się przed budynkiem, na którym dumnie wisiał szyld z napisem „hotel”. Ironiczny uśmieszek pojawił się na jego twarzy. Założył kurtkę na głowę, aby pierwsze promienie słońca nie poparzyły jego twarzy i wysiadł z samochodu. Wbiegł do „hotelu”. Mógł odetchnąć z ulgą. Rozejrzał się w około. Na szczęście, recepcjonistka wyglądała w miarę normalnie.
– W czymś mogę panu pomóc?- grzecznie i nieśmiało zapytała
– Chciałbym pokój na cały dzień.- odparł. Jej jakoś to specjalnie nie zdziwiło.
– To będzie 50$. Płatne z góry.- powiedziała i wręczyła mu klucze- Pokój 215.- dodała.
– Biorę!- uśmiechnął się Frank i zapłacił. Odwrócił się na pięcie i już miał udać się na górę, gdy usłyszał coś, co przeszyło go niczym strzała.
– Czy pan będzie taki sam, jak on? To pytanie… Skąd śmiertelnik mógł wiedzieć kim on jest. I ten „ON”. Kto to może być. Czyżby kolejny krwiopijca na jego drodze? Nie. Co by robił przemieniony na takim zadupiu?
– Nie wiem o czy pani mówi.- powiedział bez zbytniej pewności siebie. Szybko wbiegł po schodach na górę i udał się do pokoju. Na miejscu zastał idealną ciemność. Do pomieszczenia nie przedostawał się najmniejszy promyczek światła. Wszystkie szczeliny, które mogły je wpuszczać były pozabijane. Dziwne. Wyciemnione pokoje w małomiasteczkowym hoteliku? Franka coś tknęło. Postanowił zabawić tu dłużej…
Przyszła noc. Frank obudził się z dziennego letargu. Spojrzał na zegarek. Było pięć minut po godzinie dwudziestej. Powinno być już ciemno. Nie mógł tego sprawdzić z pokoju, dlatego wyszedł na korytarz. Zaczął przemierzać go powoli, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków. Spokój. Dotarł do schodów. Przechylił się przez barierkę i spojrzał w dół. Pusto. Dziwne, zważywszy, że to hotel…
Po cichu zszedł na dół. Szybko przeszedł przez holli wyszedł na dwór. Było już zupełnie ciemno, tak samo, jak się spodziewał. Podszedł do samochodu i otworzył kluczykiem bagażnik. Z środka wydobył dużą czarną torbę sportową. Zamknął wszystko i wszedł z powrotem do budynku. Rozejrzał się uważnie dookoła. Znowu nic.
– Jest tu kto?! – zakrzyknął
Na jego wezwanie odpowiedziała tylko głucha cisza. Wszedł na górę i skierował się do pokoju. Na końcu korytarza dostrzegł jakąś istotę, stojącą w bezruchu. Podszedł bliżej. Dziecko. Mała dziewczynka, w dodatku łysa. Miała zupełnie szarą skórę.
– Kim jesteś? – spytał.
Nie usłyszał odpowiedzi. Ruszył zdecydowanym krokiem w jej kierunku. Ona dalej stała w bezruchu i wpatrywała się w niego, w jakiś przedziwny sposób. Nagle zerwała się z miejsca i rzuciła się na Franka. Przewróciła go i przygwoździła do podłogi. Torba wypadła mu z ręki i wylądowała kawałek dalej. Jej szpony skierowały się do jego gardła. Starał się blokować ciosy jedną ręką, a drugą sięgnąć po torbę. Niestety ataki cały czas przybierały na sile. Szybkim i zdecydowanym ruchem odrzucił małą. Walnęła głucho o ścianę. Zerwał się z podłogi i rzucił się po torbę. Dosięgnął jej. Odpiął zamek błyskawiczny i wydobył swoją katanę. Zrzucił pochwę i obrócił się w kierunku dziewczynki.
– Gdzie jesteś?!- krzyknął ze wściekłością.
Chwycił mocno klingę miecza. Lewą ręką podniósł torbę. Rozejrzał się uważnie. Kawałek dalej zobaczył otwarte okno. Podbiegł do niego i spojrzał w dół. Pusto. Cofnął się kawałek i skoczył. Wylądował lekko na ugiętych nogach. Podniósł się delikatnie. I pokręcił głową w lewo i prawo.
Po prawej stronie usłyszał hałas. Rzucił się w tamtą stronę. Stał tam śmietnik. Delikatnie podniósł klapę. Stanął na palcach i powolutku przechylił głowę.
– Kot?!
Schował miecz do pochwy i wsadził go z powrotem do torby. Wolną ręką złapał kociaka za kark i uniósł do twarzy.
– Co takie maleństwo robi tu samo? Zostawił cię ktoś? Chodź ze mną, dam ci mleczka.
Wsadził kota pod pachę i udał się w stronę parkanu, znajdującego się niedaleko miejsca, na które zeskoczył. Przesadził go jednym susem i znalazł się po drugiej stronie. Wyszedł na ulicę przed hotelem. Rozejrzał się wokoło. Jego oczom ukazał się dziwnie martwy krajobraz. Po drugiej stronie dostrzegł „supermarket”.
– Chodź mały. Kupimy ci mleczko.
Przeszedł na drugą stronę i wszedł do środka. Nad metalowymi, przeszklonymi drzwiami zadzwonił mały dzwoneczek, oznajmiający, że ktoś właśnie wchodzi, jednak nikt na niego nie zareagował.
-Halo! Jest tu kto?!
Znowu odpowiedziała mu tylko cisza. „Co jest z tym miastem?!”- pomyślał. Rozejrzał się po lokalu. Na jednym z regałów dostrzegł plastikowe butelki z mlekiem. Podszedł do lady i postawił na niej kotka. Torbę postawił na podłodze pod ladą. Chwycił za jedną z butelek od mleka i wziął ją ze sobą.
– Miseczki…, miseczki…, gdzie jesteście?- mówił do siebie- A! Tu jesteście!
Wziął jedną z nich i podszedł do kotka. Postawił przed nim miskę i nalał do niej mleka. Zwierzak powąchał i od razu zaczął chłeptać mleczko.
– Cieszę, że ci smakowało stary, ale teraz muszę cię opuścić.
Podniósł torbę i wyszedł. Dzwoneczek w drzwiach znowu wydał głos, tym razem obwieścił wyjście. Stanął na środku ulicy. Lekki podmuch wiatru musnął jego policzki. Wspaniałe uczucie. Frank „zamruczał” cichutko. Uniósł brodę lekko do góry i zamknął oczy. Chciał, aby ta chwila trwała wiecznie.
Nagle potężne uderzenie zwaliło go z nóg. Nie wyczuł zagrożenia, zbytnio się zamyślił. Nie mógł się podnieść, coś olbrzymiego przygniatało go do ziemi. Coraz mocniej i mocniej… Nie widział napastnika, leżał na brzuchu. Próbował się odwrócić, na próżno. Wielka „dłoń” chwyciła go za głowę, w taki sposób, że objęła ją niemal w całości. Nareszcie miał wolne ręce. Objął nimi trzymającą go kończynę. Była zbyt silna. Bez przemiany nie miał najmniejszych szans. Tylko jak się tu przemienić z leżącym na plecach kilkusetkilowym „czymś”. Na końcach palców pojawiły się pazury. Wbił je w to, co trzymało go za głowę. Potężny ryk rozdarł powietrze. Na ziemię bryzgnęła zielona ciecz. „Wolny!”- krzyknął sobie w myślach. Rzeczywiście „coś” puściło go. Zrobił szybki przewrót przez ramię i spojrzał na to, co go właśnie zaatakowało. Była to ta sama, mała dziewczynka, z którą walczył w hotelu…
Jego twarz zrobiła się szara. Zupełnie, jakby przestał oddychać. Zabawne… powietrze nie było mu już raczej potrzebne… Rysy twarzy stały się ostrzejsze, a oczy zaczęły goreć czerwonym blaskiem. Mała stała dalej i wpatrywała się w niego swoimi szarymi, martwymi oczyma.
– Kim jesteś?!- krzyknął zupełnie zmienionym, gardłowym głosem
Nie usłyszał odpowiedzi, ale wiedział, że ma do czynienia z czymś bardzo potężnym. Na jego kostkach pojawiły się potężne ostrza. Twarz coraz mniej przypominała ludzką, skóra stała się zupełnie szara. Jednym ruchem zrzucił z siebie czarny, skórzany płaszcz. Czarny półgolf na plecach został rozerwany przez wielkie, czarne skrzydła z pazurami na końcach. Przyrost tkanki mięśniowej rozerwał całe ubranie. Teraz, na środku ulicy stał olbrzymi,szary potwór z gorejącymi na czerwono oczyma. Rzucił się w kierunku dziewczynki. Chwycił ją potężnymi łapami. Szyję zaczął szarpać najeżoną kłami szczęką. Zielona, żrąca ciecz wypełniła Frankowi usta. Czuł jak wszystko go pali. Począł się krztusić. Padł na ziemię i w konwulsjach rzucał się po ziemi. Mała wstała. Głowa była prawie odgryziona. Wisiała tylko na kawałku ścięgna. Ale ten wyraz twarzy. Pozostał…
Ruszyła w jego kierunku. Prawie bezgłowe ciało ruszyło w jego kierunku. Przemieszczało się topornie i ociężale. Zupełnie inaczej niż wtedy w hotelu. Nagle osunęła się na ziemię, padając nieopodal twarzy potwora, który zdekapitował ją przed chwilą. Frankowi powoli przechodziło. Spojrzał na głowę dziewczynki. Jej oczy! Jej oczy przybrały ludzki wyraz! Usta rozwarły się i wydały głos. „Pomóż nam.”- po cichutku powiedziała i płomyk życia, który na moment pojawił się w jej oczach, zgasł na dobre…
Podniósł się. Jego ciało zaczęło powracać do normalnych gabarytów i kształtów. Po chwili stał nagi po środku opuszczonego miasta. „Ta walona brawura mnie kiedyś zgubi”- powiedział do siebie. Otrzepał się z kurzu i udał się w kierunku samochodu. Z bagażnika wyciągnął zapasowe ubranie. Przebrał się szybko i zamknął samochód. Poszedł do miejsca, w którym przed chwilą stoczył walkę. Podniósł płaszcz i torbę. Ze środka wydobył kaburę z dwoma pistoletami. Założył ją na siebie i nakrył się płaszczem.
Stanął na środku piaszczystej drogi. Przypominało to scenę z jakiegoś taniego westernu. Zerwał się gwałtowny wiatr. Postawił kołnierz, aby zakryć twarz przed kurzem. Nocne niebo stało się nagle czerwone. Jaskrawym światłem, czerwona jak krew poświata, rozjaśniła całą okolicę. Wrażliwe oczy Franka nie wytrzymywały tego blasku. Zakrył otwory rękoma.
Zaczęło mu się kręcić w głowie. Powoli tracił równowagę. Zaczął chybotać się na nogach, jak pijany. Padł na ziemię zemdlony. Przez mgłę, zakrywającą mu oczy zdołał dojrzeć jeszcze jakąś sylwetkę.
Obudził się w wielkim łożu, które swoim wyglądem przypominało te stare, wiktoriańskie łoża. Zerwał się na siedząco. Rozejrzał się po sali. Rozświetlona była tylko blaskiem świec. „Wyjątkowo romantyczna atmosfera”- powiedział do siebie z sarkazmem. Usta wygiął krzywy uśmieszek. W powietrzu czuć było parafinę z palących się świec. Wygląd tego pomieszczenia przywodził na myśl stare komnaty zamkowe ze starych amerykańskich filmów. Przestronne i chłodne, z małymi otworami okiennymi i śmierdzące duchotą. Z tym tylko wyjątkiem, że tu nie było żadnego okna…
Frank wstał. Głowę ścisnął mu przeraźliwy ból. Zachwiał się na nogach. Musiał podeprzeć się ręką, aby nie upaść.
– Proszę się nie ruszać panie Gwinu`ine. Tona pewno panu nie pomoże – usłyszał za swoimi plecami głos, który niejednego przyprawiłby o palpitacje serca. Odwrócił się. Ujrzał wysokiego mężczyznę w średnim wieku. Miał długie, czarne włosy, sięgające aż do ramion. Ich ułożenie przypominało powierzchnię morza w wietrzny dzień. Jego oczy nie zdradzały żadnych emocji. Wydawały się tak samo martwe, jak oczy dziewczynki. Jednak wyglądały bardziej… ludzko.
– A kim ty jesteś?! I skąd znasz moje nazwisko?!
– To nie ważne…
– Dla mnie ważne! I gdzie ja do cholery jestem?!
– W moim domu, w miasteczku Silver eye.
– W moim, to znaczy, czyim?
– Oj, chyba jednak będę się musiał przedstawić…- powiedział z ironicznym uśmiechem tajemniczy osobnik.- Nazywam się…- głos zachwiał mu się, tak, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć- …Agatorius, Xavier Agatorius.
– Nie powiem, żeby mi było miło…- grymas bólu wykrzywił mu twarz
– Proszę się nie silić na sztuczne poczucie humoru… Straciłem je już dawno temu…
Wyciągnął ku Frankowi rękę. Ten uścisnął ją mocno. Jeden dotyk i ciarki przeszły mu po plecach… Czuł się, jakby dotknął czegoś okropnego i starego. To na pewno nie był dotyk ludzkiej skóry… Odepchnął ją z odrazą.
– Czy coś się stało?
– Nie… nie, nic się nie stało…- tłumaczenie Franka zabrzmiało jakoś tak sztucznie
– To dobrze… to dobrze.- powtórzył Agatorius- Jeśli poczuje się pan lepiej proszę zejść do jadalni. Ugoszczę pana po królewsku… Ach! Zapomniałem! Przecież pan nie jada ludzkich pokarmów…
Frank zadrżał, wszystkie włosy stanęły mu dęba. Nigdy nie czuł się taki przerażony i zaszczuty. I pomimo, że był potężną istotą, bał się tego mężczyzny, jak diabli.
– Jak to…?
– Nie musi pan niczego przede mną ukrywać… dobrze wiem, czym pan jest.
– Czym jestem?! Nie rozumiem…
– Ach tak… ale ja myślę, że pan jednak rozumie… Cóż, jak poczuje się pan lepiej, proszę o zejście na dół do salonu i towarzyszenie mi w mych wieczornych rozmyślaniach…
Wyszedł. Po cichu zamknął za sobą drzwi. Frank powoli usiadł na łóżku. Położył się na plecach. Popatrzył chwilę w pięknie zdobiony sufit i zasnął.
Wstał po kilku godzinach dziennej drzemki. Czuł się wyśmienicie. Z wcześniejszego samopoczucia pozostały tylko mroczne wspomnienia. Założył ubranie złożone starannie na stojącym obok łóżka fotelu. Wyszedł z pokoju. Oczom jego ukazał się widok zdumiewający. Czegoś takiego nie widział od bardzo dawna. Powoli brnął korytarzem, przyglądał siękażdemu obrazowi, zdobiącemu ściany, oglądał każdy ozdobny ornament. Cały ten dom wydawał się być jednym wielkim dziełem sztuki. Naprawdę, po zobaczeniu czegoś takiego można spokojnie odejść z tego świata. A takiego zatrzęsienia cennych przedmiotów nie ma chyba żaden kolekcjoner na świecie, ani nawet żadne muzeum… W pewnym momencie stanął jak wryty, jego umysł nie mógł uwierzyć w to, co przekazują mu oczy.
– Podobają się panu?
– Co…? Gdzie…?- do umysłu Franka jeszcze nie dotarło pytanie
– Malowidła, rzeźby… to wszystko, co maskuje wady konstrukcyjne tego domu…- Agatorius zaśmiał się
– Są piękne… Jak udało się panu zgromadzić tak imponującą kolekcję?
– Imponującą? Nie widział pan jej najlepszej części! Proszę za mną.
Szedł szybko i zdecydowanie. Zdawał się być człowiekiem bardzo żywym i sprawnym. Frank nie wiedział skąd wzięło się tak przerażające uczucie. Sprowadził go po schodach, które wydawały wić się w nieskończoność. W końcu dotarli na parter. Xavier szedł dalej, szybkim i zdecydowanym krokiem. Wprowadził Franka do wielkiego salonu, w którym, oprócz wielkiego, wiktoriańskiego kominka, mieściły się tylko, stół po środku pomieszczenia, dwa fotele, szafka i ogromna ilość książek. Ilość tak wielka, że Frank, pomimo iż był olbrzymim miłośnikiem literatury pięknej, w „życiu” nie widział czegoś takiego. Zabrakło mu tchu.
– Mój boże…- Franka zatkało
– Bóg nie ma tu nic do rzeczy…- powiedział sarkastycznie Agatorius- Może na pije się pan czegoś mocniejszego?
– Z miłą chęcią.
– Może być Whisky?
– Tak… tak… może.
Xavier nalał dwie szklanki i jedną z nich wręczył swojemu gościowi. Podszedł do kominka, oparł się o niego i przyglądał się przez chwilę strzelającym płomieniom. Nastała chwila konsternacji, którą Frank skwapliwie wyłapywał. Obydwaj sączyli swoje drinki, nie odzywając się jeden do drugiego.
Wreszcie ciszę tą przerwał Agatorius.
– I jak się panu podoba moje skromne domostwo?
– Skończmy wreszcie z tym panami, jestem po prostu Frank.
– A ja po prostu… Xavier. Więc jak?
– Co, jak? Aha! Dom? Jest wspaniały. Czegoś takiego nie widziałem już od dawna.
– Miło mi, że sprawił na tobie tak pozytywne wrażenie. W tym celu został urządzony…
Xavier skinął głową, żeby usiedli. Oboje uczynili to samo, stawiając drinki na stole.
– Nie często mamy gości w tych stronach.- zaczął rozmowę Agatorius
– Bo raczej martwa to mieścina!- zaśmiał się Frank
– Na twarzy Xaviera pojawił sięwyraz zdenerwowania.
– Co przez to rozumiesz?!- zakrzyknął ze złością
– Po prostu, jedyną żywą duszą jaką spotkałem była recepcjonistka w hotelu, która nawiasem mówiąc też gdzieś się podziała…
– To… nic… Po prostu, tutaj w nocy… ludzie śpią…- w głosie współrozmówcy Frank wyczuwał kłamstwo
– Tak, oczywiście, a w nocy małe dzieci przemieniają się w potwory… Zwykłe, małe miasteczko…
– Co przez to sugerujesz?!- znowu zdenerwowanie wzięło górę
– Tutaj dzieje się coś dziwnego… i mam zamiar dowiedzieć się co… Ten, kto tak okalecza małe dzieci, zasługuje na najgorszy rodzaj kary.
Xavier chwycił swoją szklankę i cisnął nią w kominek. Roztrzaskała się o jego wnętrze, a płomienie podsycone alkoholem buchnęły jeszcze mocniej.
– Następny ignorant!
Klasnął rękoma i jak spod ziemi w salonie pojawili się jacyś ludzie. Mieli to samo spojrzenie, które zaobserwował u dziewczynki i swojego gospodarza.
– Co tu się kurwa dzieje?!
– Myślałem, że chociaż ktoś nieśmiertelny będzie mnie w stanie zrozumieć. Ja tylko szukałem kogoś, z kim będę mógł rozmawiać. Rozmawiać przez całą wieczność. A myślisz, że co dałem tym ludziom? Dałem im życie wieczne!
– To ma być życie? Nie bądź śmieszny… To tylko nędzna wegetacja. Zawieszenie pomiędzy stanami życia i śmierci. Chcesz, aby oni cierpieli, jak ty? Jak nędzna pijawka, którą ktoś kiedyś przemienił wbrew jej woli?
– Nie jestem taki, jak ty… a już na pewno nie jestem „jakąś tam pijawką”. Jestem istotą, o której na ziemi krążą mity i legendy. Czymś wspaniałym i jedynym w swoim rodzaju. Czymś, czego ty nigdy nie będziesz w stanie zrozumieć. Czymś, co posiada prawdziwą nieśmiertelność!
– Ale i prawdziwą samotność… Uważasz się za taką doskonałość, a tak naprawdę nie potrafisz znieść samotności. Siedzisz w tym pieprzonym mieście widmie i szukasz osoby, która jest aż tak głupia, by spędzić z tobą całą wieczność.
– Dosyć!
– A co? Prawda w oczy kole?
– Zabić go!
Na jeden okrzyk wszyscy słudzy ruszyli w stronę Franka. Byli szybcy i zdecydowani. Nie zdążył nawet zmienić formy, gdy przycisnęły go do podłogi.
– Teraz staniesz się taki, jak oni- głupi i posłuszny!
– Nigdy!
Frank poderwał się z podłogi odrzucając napastników. Zmienił formę i rzucił się w kierunku Agatoriusa. Niestety potężny strumień energii odepchnął go i wypalił mu klatkę. Mimowolnie, na skutek poniesionych obrażeń powrócił do postaci człowieka.
– Nie pokonaszmnie siłą fizyczną! Jestem zbyt potężny dla ciebie! Posiadam siłę tysięcy dusz.
„Dusz?”- pomyślał zmasakrowany Frank. Słudzy Xaviera ruszyli w jego stronę. Był zbyt słaby, aby walczyć chociaż z jednym z nich, a co dopiero z całą armią… „No tak! On czerpie swą moc z dusz istot, których ich pozbawił!”- zakrzyknął w myślach Frank.
– Nie słuchajcie się go!- ludzie stanęli- Ta bestia zawładnęła waszymi duszami i umysłami! Musicie się jej przeciwstawić… bo inaczej nigdy nie zaznacie zbawienia…
– Zamilcz psie!
– Oni muszą usłyszeć, kogo mają za władcę! Wyzwólcie się spod jego władzy, a nie będzie w stanie wam nic zrobić!
Zaczęli wznosić swoje głowy ku niebu, ciała padały na podłogę, dusze w strugach niebieskiego światła wznosiły się ku niebu, a ich oczy… ich oczy nareszcie zaczęły przypominać ludzkie oczy. Leżący w rogu pokoju Frank wreszcie odetchnął z ulgą.
– Nieeee!!!! – wydarł się Xavier, który swoim wyglądem przestał już przypominać człowieka- Jeszcze mnie pożałujesz!- zniknął, rozpłynął się w powietrzu, a z nim całe jego domostwo i miasteczko.
– Na pewno… – powiedział Frank, leżący teraz na środku błotnistej drogi i zemdlał.
Frank obudził się na tylnim siedzeniu swojego samochodu. „Czyżby to był tylko sen?”- głowę przeszyła mu myśl. Spojrzał na swoje ubranie. Było całe podarte i upaprane w błocie, a klatkę piersiową zdobiła olbrzymia, wypalona rana…