Ostatnia z bajek

Powiew Swobodny, który był i jest wszędzie, gdzie się działo i dzieje życie, tak mówi do zatrzymanej myśli:

„Nie wierzcie lub nie dowierzajcie, gdy was nauczają, że Bajka jest literacką formą przemyślnie ku temu wystosowaną, ażeby prawdy drażliwe, osłoniwszy dowcipnym postaciowaniem, gładziej przemycać.”

Takowa przemysłowa robota zaczęła się stosunkowo bardzo późno, a takie literackie bajkopisarstwo dopiero aż po przejściu całej jednej epoki, bo dopiero w okresie aleksandryjskim, pojawia się. Człowiek sobie tego sam przez się nie wyrafinował, że zwierzęta i twory inne mówią, rozmawiają, że język ten myśli powzajemniał, że on istotnie jawił się i używał. Owszem, właśnie iż tak było w rzeczywistości; więc skoro okres tego z naturą obcowania zawarł się i oddalił, powstała wtedy Bajka, tak, jako po częściowych Rapsodiach, sporadycznie tam i sam zaśpiewanych, ocaliła się pełna Epopeja.

Do rozmówienia się potrzeba czego? — potrzeba spół-położenia, języka i uczucia prawdy.

Spół-położenie człowieka ze zwierzętami i tworami innymi, lubo na rozmaite oddalenia, jednakowoż istniało zawsze i może dziś istnieje. Języki zaś, jakkolwiek się tak bardzo roz-daliły, iż człowiek rozsądny odmawia własności mówienia zwierzętom i tworom innym, jednakowoż ten ich język, mimo zupełnego zaniechania swojego, istnieje, i podobno, że więcej nieco niż niektóry ostatecznie zacofany dialekt języka Papu.

Co się tycze zaś uczucia-prawdy, zdaje się mnie, że to nie troszkę, lecz że bardzo zapomina się o tej właściwości Prawdy, iż wszelki żyjątek uczucie jej posiada, jakkolwiek w stopniu odmiennym.

Poprobuj udawać zagniewanie, zamierzając się na psa żartem, a zobaczysz, jak on to rozeznawać i podejrzewać będzie. Gdy tymczasem potrać go najlżej, lecz serio, zobaczysz, jak to on przyjmie? Psa się zaś tu cytuje nie jak wyjątek, lecz dlatego, iż przezeń najczytelniej dawa się okazać wniosek nasz. Atoli i najdrobniejszy robaczek inaczej przyjmuje potrącenie kołysaną przez wiatr gałązką, inaczej zaś — podniesioną nań z woli człowieka. Nieodmienny zielony polny pajączek, gdy ma na przeciwne sobie brzegi strumienia nicią przekroczyć nadwodną, przyjmuje, jako oczekiwane, potrącenie wiatru, które go za jego myślą niesie, lecz tenże cofnąłby się przed takimże samym wywartym przez człowieka wolę i podmuch. Uczucie prawdy w roślinach mniej jest jasne. C z u l e k prawie tak samo przyima nieumyślne jak umyślne potrącenie.

Skoro więc było i jest spół-położenie istot, skoro był i jest język (patrz w odsyłaczu), skoro było i jest Prawdy-uczucie, istnieją zatem główne trzy warunki rozmawiania i porozumiewania się. Toteż zwierzęta i człowiek rozmawiały, jak rzekło się.

Ogromny słoń do dziś jedynie na tym warunku służy, i nie ma dlań wędzidła żelaznego, albowiem mogłoby za słabym okazać się: trzeba więc czegoś silniejszego, to jest stosownego używania sylab śpiewnych i porozumienia się.”

— tak do zatrzymanej myśli mówił Powiew Swobodny, który, że był i jest wszędzie, gdzie się działo i dzieje życie, znać może rzeczy.

I dodał on…

„Ale odkąd i jak nastąpiło te rozdalenie pomiędzy zwierzętami a człowiekiem, które dziś dwa osobne stawi obozy?…”

Jużci że odtąd, odkąd człowiek samego siebie tylko w stworzeniu poszukiwał, nic poza ten widok nie ważąc sobie.

Arabski koń innego nie zna wcale zbliżenia się człowieka, tylko odwiedziny — tam zawsze przyszedł ktoś do kogoś, i oni rozumieją się — owszem, on podziela nawet interes wzajemnej uprzejmości, bo koń arabski, gdy jest podochoconym, chce dla przyjemności swojej, ażebyś mu koło uszów strzelił parę razy z pistoletu, a co przecież nie jest zwierzęcej jakiej potrzeby wynikiem… Natomiast, skoro przed kupującego konia do zwożenia kamieni lub beczek przyprowadzą zwierzę i okaźnie postawią, on zaś za pierwszym rzutem oka wyczytuje sobie siłę machiny, to szerokość piersi, to nóg moc obliczając, i dopiero po zrewidowaniu materiału Widzi nareszcie zwierzę, a może nigdy stworzenie!… — jużci że rozdalenie pomiędzy tym człowiekiem a zwierzęciem onym tak jest zupełne, jak zbliżenie kogo innego z koniem arabskim wyżej nadmienionym.

Tym to zachowaniem się i tą drogą nastąpiło rozdalenie człowieka i stworzeń.

Zwierzę odtąd nie szło drogami swymi, jak swobodniejszy ptak, mający swoje szlaki i od-loty interesom jego właściwe, ale zwierzę odtąd u c i e k a ł o, i szlaki przezeń przebiegane są szlakami ucieczki. I oto jeden z trzech warunków porozumiewania się, to jest spół-położenie istot, przestało istnieć; za nim począł się oddalać język zwierząt od glossolalij-nych z ludzkim zbliżeń.

Dopiero zaś kiedy taki to okres zamykał się i zamykając oddalał, starano się z jednej strony przynajmniej dogmatycznie ciąg onegoż utrzymać, tam i owdzie wydzielając gaje ś w i ę t e dla uderzenia siekiery niedostępne — utrzymując zwierzęta i ptaki czczone w dworcach świątyń — podobnież i drzewa.

Z drugiej zaś strony na tradycji minionego dramatycznego stosunku poczęła się dopiero urabiać bajka.

Kierunki te dwa, lubo z tejże samej wyszłe przyczyny, musiały się względem siebie jątrzącymi znamienować. Bajka albowiem upowszechniała jawnie, co inni uwyłączniali i zawierali tajemnicą. Wprost przeciwne parcie gdy do starć dochodziło, w takowym ginie Bajko-twórca, pół-mityczny Ajzop. A ginie on właśnie tą śmiercią, którą zwykł był rabiać sobie satysfakcję tłum podniecony, bo zepchnięcie ze skały w przepaść było wyrzuceniem kogo za społeczeństwo i Tarpejska Skała nie jest bynajmniej żadnym rzymskim wyjątkowym prawem.

„Kmieć, przewożąc bóstwo, utwierdził je na grzbiecie osła (mówi Ajzop); temu gdy kadzą i kłaniają się, osieł s-pyszniał i wierzgać począł. Alić obitym zostaje on przez kmiecia, aby wyjaśnionym okazało się stanowisko Bóstwa, człowieka i z w i e r z ę c i a.”

Taka to bajka jużci że za dni, kiedy około tych zadań i wątpliwości namiejętniły się umysły, nie zapewniała jej autorowi pogodnego wczasu i była zjadliwszą rzeczą, niż to sobie wyobrażać dziś zwykliśmy! Ona wszelako, i może nie inna, najwyraźniej dzieło i działalność Ajzopa okazuje.

— do zatrzymanej myśli podobno, że jeszcze miał co mówić Swobodny Powiew… lecz nadlatywał właśnie Anioł, aten bystrzejszym jest, i oto Powiew Swobodny pośpieszył iść za grą skrzydeł anielskich.

A Anioł leciał ponad siołem, które z obfitej zieloności drzew różnych przeświecało wesołymi oknami domostw. Godzina była południowa — na niedożętych łanach, tam i sam, w cieniu niebieskim snopów spoczywali żeńce — ruchu żadnego nie było, nawet idący drogą żebrak wstrzymał się i na uboczy przyległ. Na całym obszarze widnokręgu niebios jeden tylko maleńki obłok, biały, zawisał…

Kiedy się podnosił Anioł kręgiem… kręgiem… brzmiała odeń pieśń naokoło: „Wy! pokwapcie się, lekkie, składne, jasne motyle, i wy, muszki drobne, złote jak iskry. Wy, ptaszki wesołe, i wy, zwinne polne i leśne zwierzątka… Wszystek ten drobny świat, który jakoby zabawkami dla kogoś doskonalszego jest nastręczonym, niech się on kwapi dziś, gdyż oto dni temu nieco najpiękniejsze ze stworzeń, człowiek przyszedł na świat! On Chrzest przyjmie dziś — a teraz śpi, w białe pieluszki owinięty i pogrążony w półcieniu safirowym jedwabnych kotar — bardzo piękny — nie udawający nic, szczery i zewsząd wdzięczny. Tam w oknie tym, rozigra-nymi jak bluszcz białymi różami oplecionym, nowo narodzony mieszka… A kto by powątpiewał, że najpiękniejszym ze stworzeń jest człek -niemowlę, ten niechaj je ogląda w domu Ojca naszego — w kościele… Cóż wdzięczniejszego jest, w każdym ruchu i w oglądaniu się na wsze strony szukając Wszędy-obecnego, jako jest niemowlę czyniące nabożeństwo swej niewinności?… One nie idzie za tłumem ani do świecących blasków kapłańskiego ubrania wyciąga pączek — ani do zapalonych świec — bynajmniej. Pełni swoją modlitwę, jaka mu jest tchnięta, i zaiste że pogłaskanym bywa niewidzialną Boga prawicą. Dlatego to ja wam podaję z uweseleniem, że jeden więcej błogosławiony, jeden więcej piękny narodził się…”

Tak gdy swoją pieśń skończył Anioł, nastąpiła na bardzo mało chwila głębokiego uciszenia, po czym jak jednej struny złotej wygłoś zabrzmiały słowa drobnych złotych muszek i owadków tęczowych, i motyli w pyły świetne owianych.

„Piękny — piękny — piękny! jest człowiek-dziecię, i niebawem podziwiać go będziemy hasającego po łąkach — rumianego jak zorza — po pas w kwiatach, z rozwianymi złotymi włosy. Gdzie on ręką skinie, w której nieść będzie zdradną mgłę gazy, podchwyci motyle zbyt ufnie ssące kwiaty, podchwyci muszki złote, szklannoskrzydłe i tęczowe owadki… A potem, z uśmiechem powodzenia, poprzewierca im szpilkami karki i tak cały kapelusz i pudełka swoje przebitymi i przybitymi ustroi. One okręcać się będą na kruszcowych palach i wspinać na wyprężane nogi z jękiem, którego nie dosłyszy tłuste ucho człowieka, gdy on wtedy po łowach, rzuciwszy się, jak był, na posłanie, głęboko będzie spał, w pięknym odniechceniu tym nadobniejszy… I przyjdzie matka, pojrzy, zachwyci się — miękkim palcem odgarnie jemu włosy z powiek — chustką wonną obetrze mu czoło. Profesor przebudzonego wychwalać będzie, iż wdzięcznych tyle trudów poniósł — ale on się nic z tego, ani się nikt z tego nic nie nauczy!… Tylko człowiek-pacholę rozpocznie próbować przyszłego rzemiosła swego, to Jest, ażeby wszystko podstępem ująć, zamordować, obedrzeć i dla samego siebie z-użytecznić!”

„To jedno, od rana do nocy, co dzień, względem całego tworzenia poczynał on przez wszystkie wieki!…”— tak do-brzmiało echo słowom maleńkich muszek, tęczowych robaczków i motyli.

„Atoli on jest piękny i piękna matka jego, i siostra starsza… — szczebiotać poczną ptaszki wiewne, mile i swobodne — lecz chrońcie skrzydeł waszych, w których może błyszczeć parę piór — bo pojmają was podstępnym opętaniem sieci i odrąbią skrzydełka wasze, ażeby w szkielecie wyschłym uczepić je dodatnio na kapeluszach i na włosach. Kobiety od nas wszystkich ptaszków są piękniejszymi, lecz nie nauczono je rozwijać piękności ich własnej, tylko odzierać cudzą i brać na siebie!… Strzeżcież się więc…”

Upomnienie takie o baczność na człowieka czyny słysząc na drzewie wiewiórka, cała w złotym słońca promieniu złota, ześliznęła się nieco niżej i pokornie swą rozpoczęła prozę:

„Powiadają, że umiałybyśmy bawić i rozweselać ludzi, będąc jakoby wcieloną gajów krotochwilą i igraszką, bo nikt tak drzew nie łączy z drzewy, jak skok jeden nasz zwykły, niewysilony… lecz człowiek uprzejmiej patrzy na zwinność i igraszkę, niźli ocenia pracę i trud. Wystrzegajcie się jego, jakkolwiek jest piękny i wyniosły!… Gdy my albowiem pracą znojną uzbieramy sobie na zimę jadła i we wypróchniałym drzewie orzech zebrawszy do orzecha, otulimy je mchem najstaranniej — zaraz bystry i piękny przewie się o tym, zabierze wszystko, on, któremu to jest igraszką jadła i ani mu jest koniecznym takie jedzenie… i jeszcze z bratem swoim własnym pokłóci się albo się i pobije o orzech jeden, i dwóch więcej swojej siostrze nie da!… Ale on wprawić się musi sercem w rzemiosło zdziercy, okrutnika i syna okrutników po wszystkie czasy.”

„Jadło stracić wszystkie na zimę jest wielką rzeczą…—tęskno i słodko dośpiewa ukryty w cieniu mały ptaszek — lecz nam przemyślny człek, bywało, igłą wykala oczy, ażebyśmy, w ciemnościach będąc pogrążone, śpiewały bujniej…”

„Widziałam go przez matkę kąpanego i wiem, jak jest urodziwym — za dzwoni ze szklannych fal strumienia jasna rybka. — Czoło ma zawsze podniesione, tak że ogromny nasz wieloryb przy liniach czoła tego dziecka jest poziomym i płaskim. Zaiste, mądry przeto, bo on z przezroczystego włosa nici uda nić wody bieżącej i nastroi jej hak żelazny, i robaczka albo robaczka pozór utwierdzi na haku, aby mimo idąca głodna ryba, połykając podstępną śmierć, ginęła.”

Wtedy nad strumienia brzegiem przeżuwający złotą trawę śliczny ciołek, podobny do Apisa poszukiwanego, gładki i połyskliwy, zawoła: „Zawsze ofiarny stryj wół, który pracuje na ludzi, upomina, że nawet skoro wyciągnie do ciebie człowiek białą swoją rękę, ażeby cię pogłaskał, nie dowierzaj! bo on uczy się szukać palcami swymi, ile mięsa narosło, ile tłustości? On rozwiesi w jatkach białe i tuczne trupy i bawić się będzie wyrzezywaniem we wzory skóry i mięsa, i umai je liśćmi zielonymi. Tamtędy potem pędzić będzie na rzeź sprzedane i z obłędem patrzące bydło. Albowiem jego całą rzeczą jest i było, po wszystkie czasy, od rana do nocy, tym się zaprzątać jednym, ażeby wszystko podstępem ująć, zamordować, złupić, i zjeść, i zjeść… i co tylko można, odarłszy, na siebie wdziać, a wszystko sobie przysądzić. Syn, wnuk i prawnuk katów nic innego nie poczuł względem stworzenia! On to sędziwego wołu, gdy już dlań dość żwawo w polu płużyć nie może, utuczy obmyślnie i zabije — skórę użyć pośpieszy na uchronienie obuwiem stopy swojej od szwanku — mięso zje — kości porznie dla urobienia z onych fraszek do gry zabawnej po uczcie — a z rogu jednego pić będzie złoty miód i w drugi róg zatrąbi! I niemożnym stanie się, ażeby cień śladu pozostał, że tu wół istniał…”

„Nie inną niesie zagładę rodowi owiec!… — jęknął nareszcie i baranek, biały, miękki i czysty, jak obłok. — Lubo owca sama porzuca i dawa z ochotą wełny swoje i mleka, lubo dzielić się lubi wszystkim, co ma! — ale on już od dziecka w strony podstępu, wyzysku i pozerstwa wystosował twardość serca swojego i do ostatniej chrząstki policzy wszystko we zwierzęciu. Wytoczy zeń wnętrzności, wyrobi je i sprzędzie w struny muzyckie, ażeby na nich wygrywać piękne i głębokie akordy — pono na chwałę Boga!…”

Zasmucił się Anioł, ale przemilkł i zatoczył kręgiem, kręgiem, nad poziomem — i, oparłszy skroń na obłoku, wstrzymał się…

A że mówienie zwierząt bardziej muzyckie jest niż słowne, przeto z poruszonych wiewów i z rzuconych w powietrze wybrzmień potęgował się lament pieśni, który wołał jeszcze i szedł daleko, jak fala idzie morska ku niewidzialnyrn brzegom… Aż oto żebrak, co opodal w łachmanach przyległ był u drogi, porwał się niby ze snu, który mu ciężył jeszcze na powiekach i gałganami swymi zatrząsł jak topól sucha w czasie burzy, wołając:

„Atoli człowiek ów, od wysoko latającego ptaka do ostatniego małego grzybka pod piaskiem zjadając wszystko i stół sobie obiadny ze świata całego uczyniwszy, nigdy jednak i jeszcze wszystkich ludzi — braci nie nakarmił!…”

Rzekłszy zaś to, dobywał z torby zeschłych odłamów chleba czarnego i, maczając je w kałuży przydrożnej, probował podjeść.

Wtedy Anioł w niebiosach wionął pióry około oczu swoich, i myślił-bym, że łzę uronił, bo jako przez szyby przezrocze bieży nierówno kropla rzucona rosą na okno i tęczuje się, tak przez obłok przewiewała błędnie drobna jasność do perełki podobna… Zasmuconym on był i okrążył raz jeszcze nad domostwy bielejącymi w zieleni drzew, i poleciał…

Tymczasem jednakże pieśń lamentu raz rzuconymi w powietrze wybrzmieniami rozlegała się tętniącą, długą falą, pomagana kłonem to trzcin nadwodnych, to stepowego bujnego kwiecia, szła i szła, różniebrze-mienna, różnie podejmowana, cichnąca, silniejsza, lecz taż sama. I dobiegła ona do puszcz, gdzie leżał żubr z monumentalną powagą żujący ziele. Ten indyjski wół, z głową ciężką dużym wiedzeniem rzeczy dawnych, przerodził się był nieco od dni, w których, spod Himalaja przyszedłszy z Litwinem, zamieszkał głębokie mateczniki, co dnia dostępniejsze, atoli pozostał najpoważniejszym z żywych pomnikiem dni pierwszych Europy.

Jego to brwi i ucha gdy dobiegła fala lamentu przez drżenie roślin bujnych, począł w te słowa:

„Człowieka jeszcze do-miarkowanego nie zna stworzenie: energia jego sama się z siebie w nim raduje i dowcip sam w sobie szaleje z potęgi własnej. Może on jeszcze nigdy nie jadł — może on dopiero pokąsał wszystko i wyssał? Dlatego to i nie nakarmią swoich wszystkich!… Jeżeli rozpustuje w pozerstwie i łupieniu zwierząt, to iż onych także zapomniał albo nie zna wśród opatrznych praw ich ojczyzny. Bydło jego są to dzieci i wnuki jeńców, drzewa są niedorąbane wióry! Ale on dopędzi kresu tej chuci, gdy spotka się pierś w pierś z pomnikiem ojczyzny opatrznej tworów na tej ziemi — gdy się spotka z Lasem-Dziewicą! On, dziecię potrzeb, nędzy i szaleństwa, nagie, bezchronne, głodne — syn zakopciałych i zatęchłych miast, jałowej lub wycieńczonej gleby i karłowatych drzew… On, przepisujący tą właśnie nędzą swoją prawa bytom!… I jakże nie ma być lamentu stworzeń?…”

A to gdy tchnął żubr Powiewowi, co szedł falą w puszczę przez drżenia roślin, zachodziło już dobrze słońce-i zaszło, i była noc.

— Kręgiem, kręgiem gdy poleciał był Anioł, mknęły potem równo i prosto skrzydła jego jak długi promień. Przy księżyca i przy wielkich gwiazd blasku przeleciał on szerokie i spokojne jak niebo morze. Jutrznia bieleć kiedy niekiedy poczynała śród safirowego mroku i wyjaśniały się opodal długie skaliste brzegi, gdy Anioł jeszcze zdawał się podwoić lotu pęd, tak że jeślibyśmy się na anielski sposób wyrażali, musiał on mieć „pilny-bez-interes”.

Lecz skoro opalowe dopiero, ale już szerokie obłyski zorzy wyświeciły krajobraz, dawały się widzieć i rozeznawać podnóża Libanu w ojczyźnie tajemniczych rzeczy Bożych.

Było cicho w naturze, i tym ciszej, że na sposób i nastrój moralnego w duszy uciszenia… Kaplica była, sama z pustelni się robiąca, a ta z groty w skale wyciosanej mocą natury, sztuki i codziennego użytku. Przed ołtarzem zajęty był rozpoczętym nabożeństwem pustelnik jeden, gdy drugi służył mu w obrzędzie. Zresztą — ława prosta i księga na niej zamknięta i nic więcej.

Anioł z-stąpił na próg stojącej otworem kaplicy, bo drzwi nie było wcale, i wkłoniwszy się w ciąg modlitwy, widać było, że dopiero odpoczywał. Radowały się wyraźnie oczy jego widokiem aby dwóch ludzi, na których żywocie, mieniu i obyczaju nie było żadnej skazy naznaczonej gwałtem lub krzywdą jakąkolwiek bliźniego, ludzkości i stworzenia!… To ku temu więc leciał tak skoro z tak daleka… To ku temu więc taką trzeba było zadawać sobie podróż oddaloną i poszukiwanie przedsiębrać tak usilne!

Kapłan się obrócił od ołtarza i rzekł: „Orate, fratres…”

Nikogo prócz Anioła tam nie było, tylko dwa lwy przeszły powoli mimo Progu i otarłszy się biodrami o kamienne odrzwia przy wnijściu, tymże samym powolnym krokiem oddaliły się w stronę cedrów czerniejących ponad parowami.

Tymczasem szło dalej nabożeństwo z bezwzględną starannością i ze spokojem, a gdy już ku końcowi tak odprawianej Mszy się miało, poniósł Anioł rękę ku księdze i, wedle chaldejskiego obyczaju, skrzydłem natraf otworzywszy karty, zatrzymały się pióra jego i położyły śród tych wierszy.

„I postawię z nimi przymierze dnia onego: ze zwierzem polnym i z ptastwem powietrznym, i z płazem ziemskim, a łuk i miecz, i wojnę wygładzę z ziemie i dam im spać bezpiecznie”.