Pałac i rudera – Rozdział 10

Na drugi dzień Wolski przyszedł do Piołunowicza dopiero o czwartej po południu.

Drzwi salonu zastał zamknięte; z kuchni dolatywały go wesołe śmiechy służby.

Gdy zadzwonił, wyszedł Janek.

— Proszę łaski pana — rzekł chłopak — pana niema i panienki niema, bo wszyscy wyjechali do matki chrzestnej panienki, ale pan prosił i panienka prosiła, ażeby pan z łaski swojej zaczekał!…

Wszystko to wypowiedział jednym tchem młodzieniec ów, na którego włosach i obliczu widniały ślady bezceremonjalności czy też złego humoru ze strony kucharki i pokojówki.

Dodać musimy, że dzień ten w miejscowych kronikach meteorologicznych upamiętnił się nadzwyczajnym upałem. Apopleksja raziła kilku zbyt otyłych poczciwców, w Wiśle utopiło się kilka osób z powodu natłoku do kąpieli, a wody sodowej zabrakło tak dalece, że zapalczywsi amatorowie jej decydowali się już na Hunyadi i magnezjową limonjadę.

Termometr dosięgnął 30 stopni, powietrze było niesłychanie parne.

Wolski wszedł do salonu i stanął na środku, nie wiedząc, co robić. Od rana stan atmosfery oddziaływał na niego w sposób gnębiący. Gustaw przyszedł tu, aby się otrząsnąć ze swej apatji i… nie zastał nikogo!

Z tem wszystkiem był oczekiwany.

Ktoś położył jego tekę i ołówki na zwykłem miejscu, ustawił przed stalugami krzesło i fotel naprzeciw krzesła. Teraz malarz przyszedł, lecz modelu nie było.

Gustaw poczuł w tej chwili, że we wnętrzu jego istoty pojawiło się coś, niby punkcik nieskończenie mały i nieskończenie bolesny. Gdy chciał go lepiej zbadać, zjawisko znikało; gdy dziwił się swym przywidzeniom, występowało znowu. Były momenta, w których myślał, że ten punkt nieujęty, to cała dusza jego, przechodząca teraz jakąś tajemniczą i straszną chorobę.

Wolski rozejrzał się dokoła.

Wiszący w oknie kanarek, wypluskawszy się w wodzie po raz niewiadomo który, siedział najeżony w swej klatce. Pod fortepianem leżał z wyciągniętemi nogami i otwartym pyskiem tłusty Azor, ledwie dysząc.

Drzwi do pokoju Wandzi były otwarte; Gustaw chciał tam wejść, lecz nie mógł ani kroku postąpić. Teraz dopiero zrozumiał, co to jest być pastwą dwóch walczących między sobą potęg, z których jedna w pewnych godzinach życia brutalnie popycha nas naprzód, a druga niemiłosiernie przykuwa do miejsca.

Idąc tu, wyobrażał sobie, że ich zastanie (o samej bowiem Wandzi bał się myśleć), wyobrażał sobie, że te dwie sympatyczne istoty rozproszą chmury, które niewiadomo z jakiego powodu zasępiły mu duszę, i nie zastał ich!

Szatan smutku triumfował.

Gustaw wydobył zegarek; od wejścia do salonu upłynęło zaledwie dziesięć minut.

— Niezadługo wrócą! — szepnął, a jednocześnie pomyślał: „Jakby to straszne było, nigdy już nie zobaczyć Wandzi…”

Nigdy!… nigdy!…

I w tej chwili opanowała go nieokreślona tęsknota, bezprzedmiotowa trwoga, rozpacz bezprzyczynowa, które tak dobrze, niestety! znają ludzie chorzy na nerwy, lecz które przeraziły zdrowego dotychczas Gustawa.

— To upał winien! — szepnął znowu, a później zdziwił się niezmiernie, że do dziś dnia nigdy jeszcze o swojej przyszłości nie myślał. Nie myślał, on, ukochane dziecko bogacza, on podziwiany przez kolegów artysta, on młodzian pełen zdrowia i siły!

A któż ma większe prawo do jak najdłuższego korzystania z wesołej uczty życia, jeżeli nie tacy, jak on i jemu podobni?

W tej chwili zdawało mu się, że przed oczyma duszy widzi wyrastającą nagle niezmierną ścianę, przy której kończą się drogi wszelkich istnień.

To upał winien.

Zbliżył się do stołu, na którym leżały jego rysunki.

Podniósł jedną kartkę… twarz Wandzi… Odsunął ją… Podniósł inną… Kilka sarn wśród ponurego lasu. Inna kartka… Mnóstwo głów męskich i kobiecych, Żydów, pajaców, księży i uliczników; mnóstwa twarzy śmiejących się, bolejących, szyderczych… On im dał to trupie życie, on je powołał do tej niezupełnej egzystencji, on stworzył te formy bezduszne i gwałtem domagające się o duszę, on je straszliwie skrzywdził!…

— Alboż moje życie nie jest tak samo złudzeniem? — perswadował sobie i odwrócił kartkę.

Tym razem trafił na jakiś sentymentalny nagrobek: strzaskaną kolumnę, sterczącą między bluszczami, różami i cyprysami.

— To upał winien! — westchnął, odrzucając tekę, i odszedł do okna.

Skazówka barometru stała na wielkim deszczu.

— Jeszcze nie wracają! — wyrzekł.

Spojrzał na ulicę, była pusta. Powietrze spokojne. Żaden listek nie ruszał się na drzewie. Ptaki milczały, kryjąc się przed spiekotą, a może czując nadciągającą burzę.

Spojrzał na niebo… Na zachodzie rozwalały się gęste, czarne chmury z białawemi brzegami.

Coś się gotowało wśród tej ciszy.

Naprzeciw niego leżała rudera Hoffa. W jednem z otwartych okien pomarańczowego domku wisiało prześcieradło; po placu chodziło kilku ludzi.

Wolski widział ich, lecz z powodu odległości nie mógł poznać. Przyszło mu na myśl, że Hoff jest ubogi (może chory?), że ludzie ci mierzą plac, i zdawało mu się, że tuż pod jego okiem dokonywa się jakaś zbrodnia, której nie rozumiał, lecz którą przeczuwał.

— Co mnie ci ludzie obchodzą? — szepnął, patrząc na mierzących, choć czuł, że go obchodzą.

Za lornetkę, gdyby mu ją podano, oddałby pół majątku, jakiś bowiem głos wewnętrzny a potężny rozkazywał mu iść tam i spojrzeć w oczy ludziom, którzy zdziczały plac mierzyli. W tej chwili dostał pierwszy raz w życiu bicia serca. Zerwał się od okna i chciał biec do rudery Hoffa, ale się upamiętał.

— To gorąco winno! — rzekł. — Jutro na sesji bezwarunkowo przedstawię sprawę Hoffa, albo wreszcie sam go wezmę w opiekę… Jutro!…

I wypowiadając słowo: jutro! uczuł, że włosy podnoszą mu się na głowie.

Zamigotała błyskawica i przeciągły grzmot rozległ się na zachodzie. Wolski przymknął okno, i nad wszelki wyraz zmęczony, padł na fotel, ten sam, który wczoraj zajmowała Wandzia.

Głowa mu pałała, arterje uderzały jak młoty, aż wreszcie opanował go chorobliwy sen na jawie.

Zdawało mu się (rzecz śmieszna), że jest Zenonem, który wyzwał na pojedynek rejenta, i że z przeciwnikiem swoim stanął na placu bitwy.

Dokoła widział drzewa i uśmiechniętych świadków, którzy szeptali do siebie, że sprawa skończy się na niczem, i że przeciwnicy strzelą do siebie tylko dla formy.

Potem zdawało mu się, że rejent uśmiecha się także i mierzy gdzieś wbok, a potem… usłyszał huk i z najwyższem zdziwieniem dostrzegł, że niebo i wierzchołki drzew ma wprost twarzy, i że świadkowie, którzy stali obok niego, stoją teraz nad nim…

— Upadłem!… — pomyślał. — Czyżbym był raniony?

Widział, że świadkowie nachylają się nad nim, lecz jednocześnie czuł, że między nim a nimi powstaje ciągle zwiększająca się odległość. Spostrzegł przerażoną twarz Wandzi i pomyślał, że dziewczynka zagląda w tej chwili do niesłychanie głębokiej studni, w którą on szybko się zapada.

— Co to znaczy?

Stopniowo wizerunek Wandzi rozpłynął się jakby we mgle, a natomiast zdawało mu się, że słyszy rozpaczliwy okrzyk swego wuja:

— Zabity… Mój Gustaw zabity!…

Teraz dopiero uczuł, że pojmuje dziwny stan swój. Był to jednak ostatni błysk świadomości, po którym opanowała go niepamięć i ciemność.

Wolski ocknął się i uczuł krople zimnego potu na twarzy.

— Grenadjerski sen, jak pragnę zbawienia duszy! — zawołał stojący przed nim pan Klemens. — Deszcz leje jak z cebra, pioruny biją, aż dom drży, a ten, panie dobrodzieju, bawi się z Morfeuszem!

— Dawnoście wrócili? — spytał Wolski, zapominając o wszystkich ponurych widzeniach.

— W tej chwili! Spadliśmy jak żaby z deszczem. Wandzia się jeszcze nie przebrała. Byliśmy u jej chrzestnej matki i mamy już ochmistrzynią — pytlował wesoły dziadek.

Gustaw coś sobie przypomniał.

— Jakże sprawa Zenona z rejentem? — spytał.

— Już się pogodzili. Będą jutro obaj na sesji: rejent z projektem kasy pożyczkowej, a Zenon ze swym memorjałem o pauperyzmie.

Teraz Wolski miał ochotę parsknąć śmiechem, wspomniawszy o swoich halucynacjach i niepokojach, lecz w tej chwili weszła Wandzia, więc tylko… zarumienił się.

Tymczasem na dworze zapadła noc, rozhulała się burza, a w ruderze…

Wejdźmy tam.

W izbie Hoffa, wśród kłębów tytuniowego dymu i wyziewów szkaradnej wódki, spostrzegamy cztery męskie postacie.

Najpoważniejszą postacią w tem zebraniu jest znany lichwiarz Wawrzyniec, wiecznie zamaskowany okularami, wiecznie zapięty pod szyję i spokojny jak drewno. Wolnym krokiem przechadza się on po ciasnym pokoju i od czasu do czasu ogryza paznogcie.

Drugim był Hoff. Siedział pochylony na swem łóżku, z rękami opartemi o kolana i patrzył niewiadomo gdzie i na co. Zdawało się, że błyskawice i grzmoty już nie istnieją dla tej usypiającej duszy.

Dwaj pozostali ich towarzysze byli to obszarpańcy, jakich codzień napotkać można we wszystkich szynkach, cyrkułach i przysionkach sądowych. Należeli oni do tej klasy, która dostarcza społeczeństwu w najlepszym razie pokątnych doradców, faktorów lub kataryniarzy, w najgorszym złodziei, a w każdym razie pozbawionych cienia uczciwości pijaków i darmozjadów.

Ludzi tych sprowadził pan Wawrzyniec do podpisania kontraktu kupna nieszczęsnej Hoffowej siedziby.

W izbie drugiej, okryta dziurawą kołdrą, wychudła jak szkielet, żółta jak wosk, leżała za parawanem Konstancja. Obok niej, owinięta w łachmany, spoczywała chora Helunia, a u nóg, na połamanem krześle, siedziała stara, z trzęsącą się głową żebraczka i szeptała modlitwy.

Spowita w Inianki gromnica i czarny krzyż na stole dopełniały całości obrazu, na którego widok zdawało się, że martwe ściany zapłaczą.

Tymczasem w izbie drugiej towarzystwo bawiło się.

— Nasze kawalerskie! — wołał, podnosząc do góry szklankę, pan, którego nazywano Grzybowiczem, do pana, mianującego się Radziszkiem.

— Tyś taki kawaler, jak twoja żona panna! — odparł drugi, niemniej wychylając szklankę.

— Coprawda — rzekł po namyśle Grzybowicz — warto było pierwej wypić na intencją naszego pana… Czy można?… — dodał z odcieniem nieśmiałości.

— Kończcie prędzej! — odparł lichwiarz i odwrócił się do stołu, na którym leżał papier i inne przybory piśmienne.

— Widzisz, gęsi łbie! spylił cię pan… Tyś zawsze za śmiały — rzekł do swego kolegi Radziszek.

— No, wódka, jak wódka, zwyczajna sobie gnojówka i bast!… Ale kiełbasa ci od stu piorunów…

— Lakieros! — objaśnił Radziszek.

— Czy to prawda, panie — spytał Grzybowicz Wawrzyńca — że inne kiełbasy to robią ze świń trupami wypasionych?

— Kończcie! — mruknął lichwiarz.

— Pyta się, a nie wie, że już ze trzy razy kosztował swojej matki nieboszczki — odpowiedział Radziszek.

— Y… y… y!… jaki mi elegant! Nie widzieli go na śmietniku ze skorupą pod pałkę, a podeszwą na przykrycie!… — oburzył się Grzybowicz.

— Cichobyś był, ty gnacie, bo jak każę, to cię piorun strzeli tak w łeb, że się zamroczysz!

— Nie bluźnij! — wtrącił Wawrzyniec.

— On tu będzie piorunami wyzywał, a nie słyszy cholera, co się wyrabia na dworze!… — dopełnił Grzybowicz, wskazując na okno, poza którem nieustannie migotały błyskawice.

We drzwiach ukazała się pomarszczona twarz żebraczki.

— Panie — szepnęła do Wawrzyńca — chora księdza żąda.

— Niema teraz czasu, później!

— A jeżeli jej się zamrze?

— Niech odmawia akty Wiary, Nadziei i Miłości ze skruchą, to tak samo, jakby się wyspowiadała! — odparł Wawrzyniec.

Zdawało się, że piorun, przelatujący w tej chwili czarne sklepienie chmur, zdruzgocze nędznika; wyminął go jednak i rozdarł suche drzewo. Grom, na jego głowę przeznaczony, drzemał jeszcze we Wszechmocnej Prawicy.

— Piorun trzasł w drzewo! — szepnął blady Grzybowicz. — Zamknij okno, ty skurczypało!

— A djabeł ci go zamknie, kiedy nie dostaje do futryny! — odparł z gniewem Radziszek. — Nie bój się! — dodał — co cię ma nie minąć, nie minie cię, żeby cię nawet pod cztery zamki na Pawiaka schowali!…

— Siadajcie i piszcie! — rozkazał Wawrzyniec. — Panie Hoff, proszę uważać.

Hoff milczał, siedząc ciągle w jednej postawie.

— Panie Hoff! — powtórzył lichwiarz. Starzec ani drgnął.

— Panie, panie! hej!… — wrzasnął mu w ucho Radziszek, targnąwszy go za ramię. — Wracaj pan do numeru, kontrakt piszemy!…

— Jestem! — odparł Hoff i znowu wpadł w zadumę. Dwaj obdartusy usiedli przy stole i wzięli pióra do ręki.

— Co tam tak klapie? — szepnął Grzybowicz, przysłuchując się łoskotowi, który z drugiej strony domu dolatywał.

— Pewno okiennice powyrywało, to i klapie! — odparł niewzruszony Radziszek.

Na dworze przez mgnienie oka ucichło i runął znowu piorun tak blisko, że aż się dom zatrząsł, a w kominie posypały się gruzy.

— Skaranie z tą burzą, czy co? — mruczał strwożony Grzybowicz, przytrzymując papier, który mu wylatywał z pod ręki.

— A to mi wydelikaciał, jak baba… widzisz go!… — wykrzyknął gniewnie Radziszek. — Pilnuj tego, czem pysk będziesz miał zatkać, a o piorunach nie myśl, bo choć cię palnie…

— Piszcie! — przerwał lichwiarz.

— „Działo się w domu Fryderyka Hoffa, obywatela, pod numerem…” No, sami przecież wiecie, jak to idzie — dyktował Wawrzyniec.

Żebraczka we drzwiach ukazała się powtórnie.

— Panie — rzekła do Wawrzyńca — zdaje się, że już kończy…

— Zapal gromnicę, podaj jej do ręki i módl się… Ja nie mam czasu!… — odparł lichwiarz.

Stara odeszła. Dwaj obdartusy, skończywszy pisać nagłówek, czekali na ciąg dalszy.

— „Między panem Fryderykiem Hoffem, obywatelem z jednej, a panem Wawrzyńcem… kapitalistą z drugiej strony zawarta została umowa następującej treści” — dyktował Wawrzyniec.

— Gdy wzrok mój będzie zmieszany i zaćmiony przychodzeniem śmierci, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!… — mówiła w drugiej izbie podniesionym i drżącym głosem żebraczka.

— Zmiłuj się nade mną!… — powtórzyła Konstancja.

Dźwięczały szyby, dom drżał, z niezamieszkanej jego części jakieś krzykliwe i zmieszane dolatywały odgłosy, a lichwiarz dyktował dalej:

„Paragraf pierwszy. Pan Fryderyk Hoff, właściciel nieruchomości pod numerem… na ulicy… składającej się z placu, trzy tysiące łokci kwadratowych powierzchni mającego, domu mieszkalnego, parkanów i sadzawki, odprzedaje takową nieruchomość panu Wawrzyńcowi… kapitaliście, za sumę rubli srebrem tysiąc, dobrowolnie oznaczoną…”

— Gdy twarz moja blada i stygnąca przejmować będzie serca patrzących litością i trwogą i pot śmierci okrywać mnie zacznie, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!. — mówiła żebraczka.

— Zmiłuj się nade mną! — powtórzyła ledwie dającym się słyszeć głosem Konstancja.

Ze wszystkich punktów widnokręgu tryskały strumienie oślepiającego światła; zdawało się, że się ziemia kołysze i załamuje sklepienie niebieskie, lecz lichwiarz nie uważał na to i spokojnym i jednostajnym głosem dyktował dalej:

„Paragraf trzeci. Pan Wawrzyniec… u pana Fryderyka Hoffa ma należności rubli srebrnych dziewięćset osiemdziesiąt na zasadzie kwitów prywatnych, przez tegoż pana Fryderyka Hoffa własnoręcznie podpisanych, i takowa na poczet szacunku zaliczoną zostanie przy jednoczesnym zwrocie tychże kwitów… Resztę zaś, to jest rubli srebrem dwadzieścia, pan Wawrzyniec gotówką wypłaci.”

— Gdy myśl moja, uderzona straszliwem śmierci widzeniem, upadnie w przestrach ostateczny i struchleje w walce z nieprzyjacielem piekielnym, który będzie usiłował wydrzeć mi ufność w Twe boskie miłosierdzie i poddać mnie rozpaczy, o Jezu miłosierny, zmiłuj się nade mną!… — mówiła stara.

Głos Konstancji już umilkł.

„Paragraf czwarty. Posesja naturalna i cywilna przechodzi do nowonabywcy od chwili podpisania niniejszej umowy” — ciągnął dalej Wawrzyniec.

— Panie! — szepnęła żebraczka z progu — już skończyła!… Możeby mi pan dał wódki kapeczkę za fatygę?…

— Jeszcze chwilkę! — odparł Wawrzyniec i zaczął szybko dyktować zakończenie.

Gdy pomocnicy jego pisać przestali, zbliżył się do Hoffa, ścisnął go mocno za rękę i przyprowadziwszy do stołu, rzekł:

— Podpisuj pan. Hoff podpisał.

— Teraz tu…

Hoff znowu podpisał.

— Teraz świadkowie! panie Radziszek, panie Grzybowicz!…

Świadkowie oba arkusze ozdobili swemi szanownemi nazwiskami.

Jeden z tych arkuszy lichwiarz szybko obejrzał, osuszył bibułą i, starannie złożywszy, do bocznej kieszeni schował. Poczem rzekł:

— Panie Hoff!… kochana Kostusia nasza Bogu ducha oddała!…

— Co?… — spytał starzec.

— Córka umarła! — powtórzył Wawrzyniec.

Stary spokojnie wyszedł do drugiej izby, popatrzył na niezastygłe jeszcze ciało i wziąwszy na ręce śpiącą Helunię, wrócił z nią na swoje łóżko.

Niezadługo potem lichwiarz, pomocnicy jego i żebraczka opuścili dom nędzarza.

Byli już w sieni, kiedy z izby Hoffa doleciał ich drżący, lecz spokojny głos starca, który mówił:

— Pójdziemy hajty, Heluniu! pójdziemy hajty!…

Późno w nocy, gdy już ucichła burza i księżyc zaświecił, lekko przymknięte w pokoju Konstancji okno otworzyło się, i ukazał się w niem jakiś mężczyzna.

— Kostka! Kostka!… Kostusia!… — mówił stłumionym głosem przybysz.

Milczenie.

— No, no!… Nie przyczajaj się, głupia, tylko mi daj trochę bibuły, bom już dwa dni nic nie jadł.

Milczenie.

Człowiek przestąpił okno i zbliżył się do zmarłej.

— Patrzcie się, ludzie! — zawołał po chwili — taż ci tu ona bez żartów parę wypuściła!… Fiu! fiu!… zimna baba, jak lodownia… Pokaż-no puls!… Poczciwe żonisko, obrączkę po mnie do grobowej deski zachowała… Daj ją tu, niebożę! już ci się nie przyda! drugi raz chłopa nie dostaniesz!…

Z temi słowy zdjął z ręki trupa obrączkę i zwolna, potykając się, wszedł do pokoju Hoffa.

Starzec nieruchomy siedział na swem łóżku i trzymał na kolanach niespokojnie dyszącą Helunię.

— Stary! stary!… — odezwał się złodziej. — A co to moja naprawdę kopyta wyciągnęła?…

— Pójdziemy hajty, Heluniu!… pójdziemy hajty!… — wyszeptał starzec.

— Fiu! fiu! — świsnął złoczyńca. — Ten już widzę na amen zwarjował. Trzeba dać nogę!…

I wyszedł tem samem oknem, a w nędznej lepiance pozostał tylko ostygły trup i głodny warjat, piastujący chore dziecię.

Kielich gniewu Bożego napełniony został po brzegi.