Nie jesteśmy pewni, którą już zkolei chustkę przymierzał szanowny Piołunowicz, gdy do mieszkania jego wszedł wiecznie ponury pan Antoni.
— Witam, witam! o zdrowie pytam. Cóż tam w mieście dobrego? — zawołał gospodarz.
— O ile wiem, było pięć wypadków cholery — mruknął gość, siadając na fotelu i wydobywając z kamizelki piórko od zębów.
Pan Klemens o mało nie wypuścił chustki na ziemię.
— Pięć… cholery?
— Nie ręczyłbym za dziesięć — dorzucił gość. — Przecież do tej pory nie słyszeliśmy o niej.
— To zależy!… Ja jestem przekonany, że cholera ciągle grasuje między ludnością, tylko nie wszyscy zwracają na nią uwagę.
— Wandziu! Wandziuniu! — zawołał pan Klemens.
— Słucham dziadunia! — odparła dziewczynka z drugiego pokoju.
— Każ kucharce natychmiast powyrzucać wszystkie ogórki z domu. Mizerji dziś nie będzie!…
Gość tymczasem najspokojniej dłubał piórkiem w zębach.
— Spiekota na dworze! — mruknął pan Klemens, widocznie chcąc odegnać złe myśli.
— Ochłodzi się — odparł Antoni.
— Więc będzie deszcz?
— Będzie grad z piorunami, a może i trąba…
— Trąba?… — jęknął Piołunowicz, patrząc z niepokojem w oczy panu Antoniemu.
— Zauważyłem na zachodzie bardzo podejrzany obłok! — odparł pan Antoni, obojętnie spoglądając na sufit.
— Wandziu! — zawołał starzec.
— Słucham dziadunia.
— Już nie pojedziemy do Botanicznego ogrodu, bo będzie burza!…
— Dobrze, proszę dziadzi — odparła spokojnie dziewczynka.
— A możeby odłożyć na inny dzień naszą wizytę u tego biednego Hoffa? — spytał nieśmiało Piołunowicz, patrząc z pod oka na niebo, które nigdy tak czystem nie było, jak w tej chwili. — Sesja postanowiła dziś, więc pójść musimy — odparł Antoni, nie wyjmując piórka z zębów.
— Ależ trąba?…
— Punktualność przedewszystkiem.
— Więc poradź mi przynajmniej, szanowny panie Antoni, którą z tych chustek wypada włożyć, bo dalibóg!…
— Żadnej.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś pan zanadto skłonny do apopleksji.
Usłyszawszy to, Piołunowicz wykonał taki ruch ręką, jakby się chciał przeżegnać. Potem szybko pochował chustki do komody, zląkłszy się samego ich widoku, a wreszcie wciągnął płócienny kitel na grzbiet, kapelusz panama na głowę i rzekł:
— Idźmy!
Pan Antoni flegmatycznie włożył piórko do kamizelki i za chwilę obaj znaleźli się na ulicy.
— Gdzież mieszka ten monoman? — spytał ponury towarzysz, który z niesłychaną uwagą badał niebo, jakby szukając tam owej bardzo podejrzanej chmury.
— Niedaleko!… Miniemy tę ulicę, potem pójdziemy na lewo, potem jeszcze na lewo… do tego oto pomarańczowego domku.
— Hum!… Szczególny biedak, który dom posiada. Znam lichwiarzy, mających własne domy, a mimo to żebrzących.
— Na miłość boską, panie Antoni, co mówisz?…
— Mówię, że jest wielu łotrów na świecie, zresztą nic więcej.
Piołunowicz począł sapać; ciążyło mu widać towarzystwo idealnego pesymisty. Mimo przyrodzonej gadatliwości, szedł jakiś czas, milcząc, z obawy usłyszenia czegoś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, niż dotychczas. Że jednak słońce piekło, a pan Antoni wędrował środkiem ulicy, stary więc odezwał się:
— Nie wolelibyśmy to wejść w cień… pod parkany?
— Nie głupim! — mruknął pesymista. — Niezbyt dawno jeden taki parkan wywrócił się i zabił…
— Kogo zabił?…
— Dwoje cieląt, które pędzono do jatki.
Od tej chwili pan Klemens przysiągł już milczeć i trzymać się jak najdalej od parkanów.
W taki to sposób dwaj delegowani naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa szli pocieszać strapionych. A słońce tymczasem piekło, ach, jak piekło!… Promienie jego, niby rozpalone szpilki, przebijały płócienny kitel, płócienne spodnie i panamski kapelusz szanownego pana Piołunowicza, dosięgając w ten sposób najgłębszych tajników jego serca i mieszając się tam z obawą cholery, trąby powietrznej, ze wstrętem do mizerji, lichwiarzy, chustek na szyję i tysiącami innych, nad wszelki wyraz niemiłych uczuć.
— To chyba tu! — przerwał nagle pan Antoni, stając przed domkiem Hoffa.
— Co tu? — spytał bezmyślnie Piołunowicz.
— A ten monoman… chciałem powiedzieć: mechanik. Cierpki ten frazes otrzeźwił nieco pana Klemensa, który
po chwilowym namyśle rzekł:
— Wiesz co, kochany panie Antoni, odłóżmy tę wizytę na inny raz. Jestem jakoś w niedyspozycji, a przecież wartoby pomóc…
— Tere… fere… przepraszam za wyrażenie. Pan ciągle zapominasz o uchwale sesji.
— Ale bo…
— Jakie alei jakie b o ?… Sesja postanowiła na ten raz zbadać wynalazek, a następnie zająć się człowiekiem, ponieważ doświadczenie uczy nas, że owi mniemani wynalazcy są najczęściej oszustami, wydrwigroszami et caetera!… Musimy raz przynajmniej nauczyć się punktualności, uszanowania dla uchwał…
Z temi słowy zadziwiający pesymista wszedł do sieni i popchnął drzwi do izby.
Tu, na stole przed oknem, stał wyszczerbiony spodek z solą i misa krajanych ogórków, które Hoff jadł łyżką drewnianą, a Konstancja cynową. Chore dziecię spało za parawanem.
Na widok przybyłych ojciec i córka powstali. Konstancja oblała się ponsem, Hoff nie wiedział, co począć.
Przez chwilę trwało milczenie, które przerwał pan Antoni, mówiąc:
— Przyszliśmy tu obejrzeć machinę, o której wspominałeś pan szanownemu prezesowi.
Wypowiedziawszy to głosem oschłym, wskazał na Piołunowicza.
Zmieszany Hoff ukłonił się tak, jakby chciał czołem o ziemię uderzyć.
— Mizerję jedzą! — szepnął pan Klemens, nie pomyślawszy nawet o tem, że obok złowrogich ogórków leżał bardzo duży chleb razowy.
— Możesz nam pan zatem pokazać swoją machinę? — ciągnął dalej pan Antoni.
— Z największą chęcią… służę… proszę… — odpowiedział Hoff, drepcząc w miejscu i ukazując przybyłym drzwi drugiej izby.
Delegowani weszli tam.
— Bóg ich zsyła! — szepnął starzec.
Głęboko wzruszona córka pocałowała go w rękę i zlekka popchnęła za gośćmi. Potem sama weszła za parawan i pochyliła ucho ku ścianie, aby nie stracić ani jednego wyrazu z rozmowy.
— Poznaje mię pan? — spytał starca Piołunowicz.
— Jakżeby zaś nie? — odparł biedak. — Dnie i noce tylko o wielmożnym panu myślałem.
— Pan prezes życzy sobie machinę obejrzeć — przerwał nieubłagany Antoni bardzo urzędowym tonem.
— Owszem! owszem! oto ona… — mówił Hoff, podnosząc drżącemi rękoma ciężki przyrząd dziwnej formy, złożony z mosiężnych kółek i żelaznych drążków.
— Do czego to ma służyć? — badał dalej pesymista.
— Do wszystkiego. Dwadzieścia lat…
— Czy funkcjonuje?… — Jeszcze nie, bo…
— Jakaż tu zasada? Co ją porusza, a raczej… co ją ma poruszać? — przerwał znowu pan Antoni.
— Zaraz ja wielmożnym panom wytłomaczę, tylko będę musiał…
Z temi słowy starzec począł na swej tokarni szukać jakiegoś narzędzia. Brał do ręki różne dłótka, obcążki i szrubsztaki, lecz widocznie nie nadawały mu się, kładł je bowiem na warsztacie i znowu z gorączkowym pośpiechem szukał innych.
Pan Antoni bębnił palcami w krawędź tokarni, a Piołunowicz nie miał czasu zwracać uwagi na zakłopotanie biednego człowieka, myślał bowiem o mizerji i z niepokojem patrzył na niebo, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł nareszcie ów podejrzany obłok, grożący trąbą i gradem.
W tej chwili na placu pod oknem ukazała się chuda suka. Od pierwszego spojrzenia łatwo było poznać, że ten zwierzęcy nędzarz ma szczenięta i że przybiegł tu znaleźć dla siebie pokarm między śmieciem.
— Może nam pan ustnie objaśni skutki swej machiny — odezwał się pan Antoni do Hoffa z akcentem znudzenia i niecierpliwości w głosie.
— Widzi wielmożny pan, to jest tak… Trzeba przykręcić tę szrubkę, a wtedy ona przyciśnie ten drążek… Ten drążek przyciśnie to kółko, zupełnie jak waga…
— Cóż dalej?
— Dalej?… Dalej machina będzie szła.
— Nie będzie szła — przerwał bardzo stanowczo pan Antoni — bo tu niema pracy mechanicznej.
— Będzie, wielmożny panie… — odparł Hoff.
— Nie widzę iloczynu z przestrzeni przez siłę. To jest nic! — Koło powietrzne… — wtrącił Hoff.
— Złudzenia!…
— Ta szruba i ten drążek…
— Zabawki! — odparł niemiłosierny pesymista. Starzec przeciągle spojrzał w oczy oponentowi, potem
opuścił głowę i umilkł.
Pan Antoni począł znowu bębnić palcami po krawędzi tokarni, i znowu spojrzał na plac, gdzie od początku rozmowy patrzył Piołunowicz, nie rozumiejąc ani kółek, ani szrub, ani iloczynu z siły przez przestrzeń. Głodna suka leżała teraz pod oknem, przytrzymując łapami i gryząc czarny i twardy chleb, który jej wyrzuciła Konstancja.
— I poco to żyje na świecie? — mruknął pan Antoni, wskazując na sukę. — Głodne to, chude i jeszcze się wściec może…
— Prawda — odparł Piołunowicz, nie wiedząc, o co chodzi, zdawało mu się bowiem, że go w tej chwili żołądek zabolał.
— Prawdziwem dobrodziejstwem byłoby jej w łeb strzelić — dodał pan Antoni.
— To prawda — potwierdził pan Klemens, chwytając się za brzuch.
Nie jesteśmy pewni, czy osłupiały Hoff słyszał tę rozmowę filantropów; Konstancja przecież usłyszała ją i zalała się łzami.
O, nędzo! Jaka ty czujna i podejrzliwa jesteś!
— A zatem — odezwał się znowu pan Antoni do Hoffa— pan nie możesz nam objaśnić swej machiny?…
Starzec smutnie spojrzał na swoich gości i milczał.
— Więc nic?… Hoff znowu milczał.
— Prezesie, chodźmy!
Piołunowicz ocknął się ze swych dumań o cholerze i trąbie powietrznej i, wyciągając rękę do Hoffa, rzekł:
— Na drugi raz obszerniej pogadamy… Ale, ale! moja fajka ma się zupełnie dobrze. Do widzenia!…
I wyszli.
W drodze dobre serce pana Klemensa poczęło się niepokoić trochę.
— Panie Antoni dobrodzieju, zdaje mi się, że u nich straszna bieda.
— Skąpstwo i niechlujstwo, zwykłe cechy naszych mieszczan — odpowiedział Antoni.
— Możeby się wrócić? — rzekł Piołunowicz, stając. Antoni ruszył ramionami.
— Pan prezes ładnie szanujesz uchwały!
— Ależ bieda, panie Antoni. Pesymista obruszył się.
— Może pan sądzisz, że mi żal kilku rubli?
— Gdzież znowu!
— No, więc czekajmy na to, co postanowi zebranie. Z zasady jestem przeciwny jałmużnom, które tylko demoralizują niższe klasy, i z zasady spełniam uchwały większości. Pozatem nie wiem nic, nie chcę słyszeć o niczem i panu radzę robić to samo. Zawsze brakowało nam karności i punktualności.
Energiczna ta argumentacja wywarła odpowiedni wpływ na panu Klemensie, który wyprostował się, jak żołnierz, stojący na warcie, i miarowym krokiem posunął się ku swemu domowi.
W ruderze tymczasem, nim goście zdążyli przestąpić próg sieni, odegrała się następująca scena:
— Ojcze — mówiła Konstancja — my już nie mamy nic w domu. Możeby tych panów poprosić?
— Kiedy nie śmiem — odparł Hoff.
— No, to ja ich poproszę! — rzekła kobieta z rezygnacją i posunęła się ku drzwiom. Lecz chwilowa odwaga opuściła ją.
— Nie mogę! — szepnęła — a tu Helunia chora…
— Ha! trudno… Wyjdę za nimi! — przerwał starzec i wyszedł.
Parę minut córka z biciem serca czekała na rezultat: wreszcie udała się za ojcem, który stał w sieni, oparty o futrynę, i patrzył na ulicę.
— No i cóż? — spytała.
— Jeden chce wracać…
— Wracać?…
— Tak. Teraz stoją i coś mówią.
— Coś mówią?
— Już odchodzą!
— Odchodzą!… — jęknęła córka.
Nędzarze spojrzeli po sobie i wrócili do mieszkania zamyśleni. Hoff począł oglądać tokarnią, a Konstancja maszynę do szycia. Nastała cisza, wśród której słychać było niespokojny oddech śpiącego dziecka, brzęczenie muchy, zawikłanej w sieć pająka, i zegar, który bez pośpiechu, ale też i bez opóźnienia wybijał swoje: tak! tak! tak! tak!…