Pałac i rudera – Rozdział 5

Nie jesteśmy pewni, którą już zkolei chustkę przymierzał szanowny Piołunowicz, gdy do mieszkania jego wszedł wiecznie ponury pan Antoni.

— Witam, witam! o zdrowie pytam. Cóż tam w mieście dobrego? — zawołał gospodarz.

— O ile wiem, było pięć wypadków cholery — mruknął gość, siadając na fotelu i wydobywając z kamizelki piórko od zębów.

Pan Klemens o mało nie wypuścił chustki na ziemię.

— Pięć… cholery?

— Nie ręczyłbym za dziesięć — dorzucił gość. — Przecież do tej pory nie słyszeliśmy o niej.

— To zależy!… Ja jestem przekonany, że cholera ciągle grasuje między ludnością, tylko nie wszyscy zwracają na nią uwagę.

— Wandziu! Wandziuniu! — zawołał pan Klemens.

— Słucham dziadunia! — odparła dziewczynka z drugiego pokoju.

— Każ kucharce natychmiast powyrzucać wszystkie ogórki z domu. Mizerji dziś nie będzie!…

Gość tymczasem najspokojniej dłubał piórkiem w zębach.

— Spiekota na dworze! — mruknął pan Klemens, widocznie chcąc odegnać złe myśli.

— Ochłodzi się — odparł Antoni.

— Więc będzie deszcz?

— Będzie grad z piorunami, a może i trąba…

— Trąba?… — jęknął Piołunowicz, patrząc z niepokojem w oczy panu Antoniemu.

— Zauważyłem na zachodzie bardzo podejrzany obłok! — odparł pan Antoni, obojętnie spoglądając na sufit.

— Wandziu! — zawołał starzec.

— Słucham dziadunia.

— Już nie pojedziemy do Botanicznego ogrodu, bo będzie burza!…

— Dobrze, proszę dziadzi — odparła spokojnie dziewczynka.

— A możeby odłożyć na inny dzień naszą wizytę u tego biednego Hoffa? — spytał nieśmiało Piołunowicz, patrząc z pod oka na niebo, które nigdy tak czystem nie było, jak w tej chwili. — Sesja postanowiła dziś, więc pójść musimy — odparł Antoni, nie wyjmując piórka z zębów.

— Ależ trąba?…

— Punktualność przedewszystkiem.

— Więc poradź mi przynajmniej, szanowny panie Antoni, którą z tych chustek wypada włożyć, bo dalibóg!…

— Żadnej.

— Dlaczego?

— Dlatego, żeś pan zanadto skłonny do apopleksji.

Usłyszawszy to, Piołunowicz wykonał taki ruch ręką, jakby się chciał przeżegnać. Potem szybko pochował chustki do komody, zląkłszy się samego ich widoku, a wreszcie wciągnął płócienny kitel na grzbiet, kapelusz panama na głowę i rzekł:

— Idźmy!

Pan Antoni flegmatycznie włożył piórko do kamizelki i za chwilę obaj znaleźli się na ulicy.

— Gdzież mieszka ten monoman? — spytał ponury towarzysz, który z niesłychaną uwagą badał niebo, jakby szukając tam owej bardzo podejrzanej chmury.

— Niedaleko!… Miniemy tę ulicę, potem pójdziemy na lewo, potem jeszcze na lewo… do tego oto pomarańczowego domku.

— Hum!… Szczególny biedak, który dom posiada. Znam lichwiarzy, mających własne domy, a mimo to żebrzących.

— Na miłość boską, panie Antoni, co mówisz?…

— Mówię, że jest wielu łotrów na świecie, zresztą nic więcej.

Piołunowicz począł sapać; ciążyło mu widać towarzystwo idealnego pesymisty. Mimo przyrodzonej gadatliwości, szedł jakiś czas, milcząc, z obawy usłyszenia czegoś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, niż dotychczas. Że jednak słońce piekło, a pan Antoni wędrował środkiem ulicy, stary więc odezwał się:

— Nie wolelibyśmy to wejść w cień… pod parkany?

— Nie głupim! — mruknął pesymista. — Niezbyt dawno jeden taki parkan wywrócił się i zabił…

— Kogo zabił?…

— Dwoje cieląt, które pędzono do jatki.

Od tej chwili pan Klemens przysiągł już milczeć i trzymać się jak najdalej od parkanów.

W taki to sposób dwaj delegowani naukowo-społeczno-filantropijnego towarzystwa szli pocieszać strapionych. A słońce tymczasem piekło, ach, jak piekło!… Promienie jego, niby rozpalone szpilki, przebijały płócienny kitel, płócienne spodnie i panamski kapelusz szanownego pana Piołunowicza, dosięgając w ten sposób najgłębszych tajników jego serca i mieszając się tam z obawą cholery, trąby powietrznej, ze wstrętem do mizerji, lichwiarzy, chustek na szyję i tysiącami innych, nad wszelki wyraz niemiłych uczuć.

— To chyba tu! — przerwał nagle pan Antoni, stając przed domkiem Hoffa.

— Co tu? — spytał bezmyślnie Piołunowicz.

— A ten monoman… chciałem powiedzieć: mechanik. Cierpki ten frazes otrzeźwił nieco pana Klemensa, który

po chwilowym namyśle rzekł:

— Wiesz co, kochany panie Antoni, odłóżmy tę wizytę na inny raz. Jestem jakoś w niedyspozycji, a przecież wartoby pomóc…

— Tere… fere… przepraszam za wyrażenie. Pan ciągle zapominasz o uchwale sesji.

— Ale bo…

— Jakie alei jakie b o ?… Sesja postanowiła na ten raz zbadać wynalazek, a następnie zająć się człowiekiem, ponieważ doświadczenie uczy nas, że owi mniemani wynalazcy są najczęściej oszustami, wydrwigroszami et caetera!… Musimy raz przynajmniej nauczyć się punktualności, uszanowania dla uchwał…

Z temi słowy zadziwiający pesymista wszedł do sieni i popchnął drzwi do izby.

Tu, na stole przed oknem, stał wyszczerbiony spodek z solą i misa krajanych ogórków, które Hoff jadł łyżką drewnianą, a Konstancja cynową. Chore dziecię spało za parawanem.

Na widok przybyłych ojciec i córka powstali. Konstancja oblała się ponsem, Hoff nie wiedział, co począć.

Przez chwilę trwało milczenie, które przerwał pan Antoni, mówiąc:

— Przyszliśmy tu obejrzeć machinę, o której wspominałeś pan szanownemu prezesowi.

Wypowiedziawszy to głosem oschłym, wskazał na Piołunowicza.

Zmieszany Hoff ukłonił się tak, jakby chciał czołem o ziemię uderzyć.

— Mizerję jedzą! — szepnął pan Klemens, nie pomyślawszy nawet o tem, że obok złowrogich ogórków leżał bardzo duży chleb razowy.

— Możesz nam pan zatem pokazać swoją machinę? — ciągnął dalej pan Antoni.

— Z największą chęcią… służę… proszę… — odpowiedział Hoff, drepcząc w miejscu i ukazując przybyłym drzwi drugiej izby.

Delegowani weszli tam.

— Bóg ich zsyła! — szepnął starzec.

Głęboko wzruszona córka pocałowała go w rękę i zlekka popchnęła za gośćmi. Potem sama weszła za parawan i pochyliła ucho ku ścianie, aby nie stracić ani jednego wyrazu z rozmowy.

— Poznaje mię pan? — spytał starca Piołunowicz.

— Jakżeby zaś nie? — odparł biedak. — Dnie i noce tylko o wielmożnym panu myślałem.

— Pan prezes życzy sobie machinę obejrzeć — przerwał nieubłagany Antoni bardzo urzędowym tonem.

— Owszem! owszem! oto ona… — mówił Hoff, podnosząc drżącemi rękoma ciężki przyrząd dziwnej formy, złożony z mosiężnych kółek i żelaznych drążków.

— Do czego to ma służyć? — badał dalej pesymista.

— Do wszystkiego. Dwadzieścia lat…

— Czy funkcjonuje?… — Jeszcze nie, bo…

— Jakaż tu zasada? Co ją porusza, a raczej… co ją ma poruszać? — przerwał znowu pan Antoni.

— Zaraz ja wielmożnym panom wytłomaczę, tylko będę musiał…

Z temi słowy starzec począł na swej tokarni szukać jakiegoś narzędzia. Brał do ręki różne dłótka, obcążki i szrubsztaki, lecz widocznie nie nadawały mu się, kładł je bowiem na warsztacie i znowu z gorączkowym pośpiechem szukał innych.

Pan Antoni bębnił palcami w krawędź tokarni, a Piołunowicz nie miał czasu zwracać uwagi na zakłopotanie biednego człowieka, myślał bowiem o mizerji i z niepokojem patrzył na niebo, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł nareszcie ów podejrzany obłok, grożący trąbą i gradem.

W tej chwili na placu pod oknem ukazała się chuda suka. Od pierwszego spojrzenia łatwo było poznać, że ten zwierzęcy nędzarz ma szczenięta i że przybiegł tu znaleźć dla siebie pokarm między śmieciem.

— Może nam pan ustnie objaśni skutki swej machiny — odezwał się pan Antoni do Hoffa z akcentem znudzenia i niecierpliwości w głosie.

— Widzi wielmożny pan, to jest tak… Trzeba przykręcić tę szrubkę, a wtedy ona przyciśnie ten drążek… Ten drążek przyciśnie to kółko, zupełnie jak waga…

— Cóż dalej?

— Dalej?… Dalej machina będzie szła.

— Nie będzie szła — przerwał bardzo stanowczo pan Antoni — bo tu niema pracy mechanicznej.

— Będzie, wielmożny panie… — odparł Hoff.

— Nie widzę iloczynu z przestrzeni przez siłę. To jest nic! — Koło powietrzne… — wtrącił Hoff.

— Złudzenia!…

— Ta szruba i ten drążek…

— Zabawki! — odparł niemiłosierny pesymista. Starzec przeciągle spojrzał w oczy oponentowi, potem

opuścił głowę i umilkł.

Pan Antoni począł znowu bębnić palcami po krawędzi tokarni, i znowu spojrzał na plac, gdzie od początku rozmowy patrzył Piołunowicz, nie rozumiejąc ani kółek, ani szrub, ani iloczynu z siły przez przestrzeń. Głodna suka leżała teraz pod oknem, przytrzymując łapami i gryząc czarny i twardy chleb, który jej wyrzuciła Konstancja.

— I poco to żyje na świecie? — mruknął pan Antoni, wskazując na sukę. — Głodne to, chude i jeszcze się wściec może…

— Prawda — odparł Piołunowicz, nie wiedząc, o co chodzi, zdawało mu się bowiem, że go w tej chwili żołądek zabolał.

— Prawdziwem dobrodziejstwem byłoby jej w łeb strzelić — dodał pan Antoni.

— To prawda — potwierdził pan Klemens, chwytając się za brzuch.

Nie jesteśmy pewni, czy osłupiały Hoff słyszał tę rozmowę filantropów; Konstancja przecież usłyszała ją i zalała się łzami.

O, nędzo! Jaka ty czujna i podejrzliwa jesteś!

— A zatem — odezwał się znowu pan Antoni do Hoffa— pan nie możesz nam objaśnić swej machiny?…

Starzec smutnie spojrzał na swoich gości i milczał.

— Więc nic?… Hoff znowu milczał.

— Prezesie, chodźmy!

Piołunowicz ocknął się ze swych dumań o cholerze i trąbie powietrznej i, wyciągając rękę do Hoffa, rzekł:

— Na drugi raz obszerniej pogadamy… Ale, ale! moja fajka ma się zupełnie dobrze. Do widzenia!…

I wyszli.

W drodze dobre serce pana Klemensa poczęło się niepokoić trochę.

— Panie Antoni dobrodzieju, zdaje mi się, że u nich straszna bieda.

— Skąpstwo i niechlujstwo, zwykłe cechy naszych mieszczan — odpowiedział Antoni.

— Możeby się wrócić? — rzekł Piołunowicz, stając. Antoni ruszył ramionami.

— Pan prezes ładnie szanujesz uchwały!

— Ależ bieda, panie Antoni. Pesymista obruszył się.

— Może pan sądzisz, że mi żal kilku rubli?

— Gdzież znowu!

— No, więc czekajmy na to, co postanowi zebranie. Z zasady jestem przeciwny jałmużnom, które tylko demoralizują niższe klasy, i z zasady spełniam uchwały większości. Pozatem nie wiem nic, nie chcę słyszeć o niczem i panu radzę robić to samo. Zawsze brakowało nam karności i punktualności.

Energiczna ta argumentacja wywarła odpowiedni wpływ na panu Klemensie, który wyprostował się, jak żołnierz, stojący na warcie, i miarowym krokiem posunął się ku swemu domowi.

W ruderze tymczasem, nim goście zdążyli przestąpić próg sieni, odegrała się następująca scena:

— Ojcze — mówiła Konstancja — my już nie mamy nic w domu. Możeby tych panów poprosić?

— Kiedy nie śmiem — odparł Hoff.

— No, to ja ich poproszę! — rzekła kobieta z rezygnacją i posunęła się ku drzwiom. Lecz chwilowa odwaga opuściła ją.

— Nie mogę! — szepnęła — a tu Helunia chora…

— Ha! trudno… Wyjdę za nimi! — przerwał starzec i wyszedł.

Parę minut córka z biciem serca czekała na rezultat: wreszcie udała się za ojcem, który stał w sieni, oparty o futrynę, i patrzył na ulicę.

— No i cóż? — spytała.

— Jeden chce wracać…

— Wracać?…

— Tak. Teraz stoją i coś mówią.

— Coś mówią?

— Już odchodzą!

— Odchodzą!… — jęknęła córka.

Nędzarze spojrzeli po sobie i wrócili do mieszkania zamyśleni. Hoff począł oglądać tokarnią, a Konstancja maszynę do szycia. Nastała cisza, wśród której słychać było niespokojny oddech śpiącego dziecka, brzęczenie muchy, zawikłanej w sieć pająka, i zegar, który bez pośpiechu, ale też i bez opóźnienia wybijał swoje: tak! tak! tak! tak!…