Pałac i rudera – Rozdział 8

Stało się tedy, że już na drugi dzień po wtorkowej sesji Wolski złożył Piołunowiczowi uroczystą wizytę, w czasie której napomknął, że jeżeli „szanowny pan” i jego wnuczka nic przeciw temu nie będą mieli, w takim razie on gotów jest natychmiast przystąpić do zdejmowania obiecanych portretów.

— Że też, kochany panie Gustawie, pamiętałeś o takiej drobnostce? — dziwił się stary gimnastyk.

— Lubię być słownym — objaśnił Wolski.

— Ależ tak nagle!… Niedawno wróciłeś z zagranicy, nie przypatrzyłeś się jeszcze miastu…

— To najmniejsza! — odpowiedział Gustaw — przywykłem do pracy, i jeżeli mam panu wyznać prawdę, szczęśliwym się nazwę…

Piołunowicz przerwał mu uściskiem, Wandzia ukłonem, i nastąpiła zgoda. Tegoż dnia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w salonie pana Klemensa pojawiły się farby, ołówki, stalugi i płótna; od południa w piątek rozpoczęły się posiedzenia, trwające do zachodu, a nawet i po zachodzie słońca, przerywane tylko wspólnemi obiadami, podwieczorkami, spacerami i kolacją.

Pierwszego dnia, a raczej pierwszych kilku godzin, dziadek zachowywał się poważnie, jak przystało na człowieka, który przez cały wieczór był prezesem naukowo-filantropijnego towarzystwa. Lecz po obiedzie staruszek zmiękł. Naprzód przypomniał sobie, że opłakany stan jego zdrowia wymaga ruchu — wywrócił zatem parę koziołków. Następnie zdecydował się wziąć jedną dozę prysznica, ze względu na dzień gorący; potem wlazł w szlafrok i czapeczkę z kutasem, a wkońcu, przed samą herbatą (nie zdejmując notabene szlafroka), pokazał, jak to za jego czasów tańczono obertasa; począł Wolskiego nazywać „kochanym Guciem”, a jego wraz z Wandzią „najukochańszemi dziećmi.”

Słowem, już w piątek trójka ta poznała się i pokochała; okazało się bowiem, że tak Wolski, jak Piołunowicz przechodzili w życiu ciężkie koleje, że tak Gustaw, jak Wandzia mają najlepsze serca, i że wreszcie wszystko troje potrafią być wesołymi aż do szaleństwa.

Tak było do ósmej rano w poniedziałek, w którym to czasie ogromnie zaperzony dziadek wpadł jak bomba do pokoju ubierającej się Wandzi.

— Nieszczęście! — zawołał — na śmierć zapomniałem!… a trzeba to już było przynajmniej od dwóch lat zrobić!…

— Go się dziadziowi stało? — spytała zaniepokojona Wandzia.

— Jakto co?… Więc ty nic nie wiesz, niedobra dziewczyno, że już niezadługo kończy ci się lat piętnaście i że zostajesz dorosłą panną?…

— Ach, jak to dobrze!…

— Wcale niedobrze, bo zapomniałem wyszukać ci ochmistrzyni.

— Naco? proszę dziadzi? przecież mi profesorowie dają lekcje.

— Co tam profesorowie! Dziewczyna powinna wychowywać się pod okiem kobiety, nie zaś jak wilk między samymi mężczyznami.

Z temi słowy pan Klemens wybiegł z pokoju Wandzi. Zwymyślał w sali podskakującego Azora, wywrócił fotel i kazał Jankowi podać wszystkie, jakie tylko były w domu, numery „Kurjera”. Gdy rozkaz spełniono, zaniknął się w swym pokoju i do południa czytał, a potem wyjechał do miasta, skąd wrócił dopiero wieczorem.

Ponieważ we wtorek pan Piołunowicz z rana znowu czytał ogłoszenia, a w południe znowu wyjechał, Gustaw zatem i Wandzia byli już drugi dzień sami.

Na czem im czas schodził? Zobaczymy.

— Panno Wando! — mówił Gustaw — już trzeci raz proszę panią, ażebyś usiadła na fotelu i zachowywała się spokojnie.

— A ja już trzeci raz odpowiadam panu, że się z okna nie ruszę. Dobrze mi tu i basta! jak mówi dziadzio.

— Wybornie!… Otóż teraz w imieniu dziadka polecam pani, abyś koniecznie na fotelu usiadła, bo inaczej nigdy portretu nie skończę.

— Nie słyszę, co pan mówi, kanarek mi przeszkadza.

— Pięknie pani słuchasz dziadka, ani słowa!

— Dziadka słucham, ale pana nie będę.

— Ależ, panno Wando, ja go obecnie zastępuję!

— Ależ, panie Gustawie, ja pana nie będę słuchała, choćby nawet był pan moim prawdziwym dziadkiem.

Zrozpaczony Gustaw zaczął układać papiery w teczkę.

— Cóż to znaczy? — spytała dziewczynka, oglądając się przez ramię.

— Wychodzę!… ponieważ pani nie chce pozować…

— Doprawdy?

— Naturalnie!

— Ja jednak myślę, że pan nie wyjdzie.

— Upewniam panią, że wyjdę — odpowiedział Gustaw, udając wielką stanowczość.

— Upewniam pana, że pan zostanie — odpowiedziała Wandzia tym samym tonem.

— Ciekawym dlaczego?…

— Dlatego, że ja…

— Że pani tak chcesz?…

— Dlatego, że ja na fotelu usiądę.

— Tak, to co innego!… — rzekł Gustaw, podając rękę dziewczynie i ceremonjalnie prowadząc ją do fotelu. — A teraz — dodał — proszę panią w imieniu dziadka o kilka minut spokojności.

— Gdzież się mam patrzeć?

— Gdziekolwiek, choćby naprzykład na kanarka.

— Czy to także dziadek mi kazał?

— Nie, to ja panią proszę.

— Dobrze! więc teraz ja pana proszę, ażeby puszczono tu Azora.

Nastała kilkominutowa cisza, w ciągu której tłusty Azorek wbiegł do salonu i umieścił się na kolanach swojej pani, Wolski zaś przystąpił do robienia studjów.

— Wie pan co?… — zaczęła Wandzia.

— Słucham!

— Już nic nie powiem…

— Dlaczego?

— Boję się, ażeby mnie pan nie wyśmiał.

— Nie wyśmieję.

— A więc… wie pan co? Oto chciałabym być ptakiem! Prawda, jakie to zabawne?…

— Prawda! Czy tym kanarkiem, na którego teraz pani patrzysz?

— O nie! Kanarek jest biedny, on nie może latać.

— Więc niech go pani wypuści.

— Zapewne! On już raz sam wyleciał i miał bardzo smutny wypadek.

— Cóżto, wróble go nastraszyły?

— Jeszcze gorzej! Niech pan sobie wyobrazi, że wyleciał na podwórze, ale się zmęczył… Azorek, bądź grzeczny!… nie można pani gryźć!…

— Cóż dalej?

— Usiadł sobie na płocie, na którym stał nasz kogut… Pan zna naszego koguta?

— Nie mam przyjemności.

— I otóż ten nieznośny dziobnął go w główkę tak, że aż zemdlał…

— Kanarek koguta?

— Ale gdzież tam! kogut kanarka, tak, że od tej pory, ale niech się pan nie śmieje z niego, jest łysy!…

— Ten kogut?

— Nie, kanarek… Zaraz go panu pokażę… I to powiedziawszy, pobiegła do okna, w którem wisiał wraz ze swoją klatką krzykliwy ptaszek.

— Panno Wando!… na miłość boską, nie wstawaj pani! — zawołał Gustaw. — Cały szkic, przepyszny szkic zepsuty!…

— Cha, cha, cha! — zaśmiała się dziewczynka. — Jak to dobrze, musi pan nowy robić!…

— W takich warunkach żadnego nie zrobię… skompromituję się… nie będę śmiał pokazać się dziadkowi… Żeby też dziesięciu minut nie usiedzieć spokojnie!…

I to mówiąc, zaczął znowu składać papiery. Wandzia wróciła na miejsce, a wziąwszy powtórnie na kolana Azorka, rzekła:

— Dam panu jedną radę. Jeżeli pan chce, ażebym siedziała spokojnie, niech mi pan opowiada jaką ładną historyjkę.

— Doskonały pomysł! — odparł Gustaw, rozkładając znowu swoje papiery. — Mam pani opowiadać ładne historje i rysować?… Spróbuję jednak!…

— Przepraszam, że przerwę. Czy wyjedziemy dziś do Łazienek?

— Wyjedziemy. O piątej przyjdą moje konie.

— Teraz słucham pana.

— Bardzo dobrze, a ja zaczynam.

— Otóż była sobie pewna panna Kręcicka, której dziadek polecił zrobić portret…

— Pewnemu malarzowi, który się nazywał pan Nudziarski!… Znam już tę historją!

— No, to już nie wiem, o czem mam pani opowiadać!

— Opowiedz pan o jakim chłopczyku, to mi się lepiej podoba.

— Opowiem pani o pewnym niegrzecznym chłopczyku, który trzymał palce w ustach…

— Pfe! nie będę tego słuchała! Ja lubię historje smutne…

— O chłopczyku?

— Tak!… i żeby do tego wchodziła panienka.

— Takiej historji nie umiem! — odparł Wolski, rysując.

— Więc niech nie będzie panienki, byle do niej wchodził chłopczyk i… i… już nie wiem co!

— Naprzykład kanarek albo piesek?

—- Piesek, piesek! — zawołała Wandzia, sadowiąc się lepiej na fotelu i klepiąc otyłego Azorka, który spał, jak zabity. Wolski, ciągle rysując, zaczął:

— Był sobie pewien chłopczyk…

— Czy to był duży chłopczyk?

— Był to malec… w wieku pani.

— W moim wieku? — odparła oburzona dziewczynka — dziadek przecież powiedział mi, że już niezadługo zacznę rok szesnasty…

— Ale tymczasem skończyłaś pawi dopiero lat czternaście… Otóż był sobie tedy pewien chłopczyk i miał pieska…

— Gzy takiego, jak nasz Azorek?…

— Takie., to jest nie takiego. Tamten piesek był kudłaty i brudny, i nosił zawsze spuszczony ogon…

— Dlaczego spuszczony?

— Ponieważ był zawsze głodny, on i jego pan… — Czy pan jego był druciarczykiem?

— Nie. Dlaczego się pani o to pyta?

— Bo tylko druciarczyki mówią, że zawsze są głodni.

— Aha!… Otóż tedy chodził sobie ów chłopczyk po świecie i szukał…

— Czego, proszę pana?

— Szukał matki, ponieważ, kiedy jeszcze był dzieckiem, wykradli go cyganie i uprowadzili do lasu…

— Proszę pana… czy to jest prawdziwa historja?

— Najprawdziwsza! Opowiadał mi ją ten sam chłopczyk.

— Mój Boże!

— Wędrując tak — mówił dalej Gustaw — zaszedł do pewnego miasta, które jednak bardzo rychło opuścić musiał…

— Dlaczego, proszę pana?

— Dlatego, że mu kamienie raniły nogi, a co gorsza, rozpustne chłopaki jego psu przywiązywali pęcherze z grochem do ogona, co bardzo przestraszało i pieska, i chłopczyka…

— Jacy nieznośni!…

Przez ten czas Wolski naszkicował kilka fizjognomij, z których każda przedstawiała twarz Wandzi, lecz coraz to z innym wyrazem.

— Potem chłopczyk poszedł na wieś, a zobaczywszy pierwszą chatę, wstąpił do niej.

— Puk! puk!…

— Kto tam?… czego to chcesz, dziecko?

— Szukam mojej matki.

— Jakże się ona nazywa? — Kiedy nie wiem.

— Ha, to idź dalej, moje dziecko, tu nie mieszka.

I tak szedł dalej od chaty do chaty, od wsi do wsi, wszędzie kołacząc napróżno. Aż pewnego dnia spotkał się z siwym jak gołąb staruszkiem.

— Czego to szukasz, moje dziecko? — spytał go.

— Szukam matki.

— A byłeś we wsi?

— Byłem, i nie w jednej.

— A w mieście?

— I w rnieście też ale nigdzie jej niema.

— Ha! — odpowiedział staruszek — kiedy tak, to już jej chyba niema na ziemi.

— Więc gdzież jest?

— Zapewne w niebie. Chłopczyk posmutniał i rzekł:

— Nie wiecie też, dziaduniu, którędy droga do nieba? Dziad rozejrzał się naokoło.

— Bóg wie — odpowiedział. — Tam słońce wschodzi, a tu zachodzi; tędyby chyba najbliżej. Idź, dziecko, prosto!

— Prosto? to do lasu, a potem, trzeba będzie na drzewo?

— Jużci chyba tak — potwierdził staruszek.

— A puszczą mnie tam, dziaduniu?

— Co nie mają puścić! Pan Bóg jest lepszy od ludzi…

— A pieska mego?

— Kto go tam wie! Spytasz się, może i puszczą. Poszedł tedy chłopczyk do lasu między wysokie drzewa,

spojrzał wgórę i już chciał wyłazić na sosnę, kiedy nagle przypomniał sobie pieska.

— Cóż ty tu, biedaku, sam będziesz robił? — pomyślał. Z drugiej znowu strony żal mu było matki, szedł więc dalej i upatrywał drzewa, na które oba z pieskiem wdrapaćby się mogli bez wielkiego zachodu.

Na tych poszukiwaniach zeszedł mu cały dzień, i zmęczony chłopiec pomyślał o odpoczynku. Legł więc pod jednem drzewem przy drodze, zmówiwszy pacierz, który zakończył temi słowy:

„Spraw, Panie Boże, ażeby nam kto z nieba rękę podał, bo jak wejdę na drzewo razem z pieskiem, to jeszcze oba spadniemy…”

I zasnął.

Na drugi dzień o wschodzie słońca tą samą drogą przejeżdżała bardzo ładna kareta, a w niej jakaś wielka dama z małą panienką. Ponieważ ranek był piękny, więc panienka wychyliła głowę z powozu i dostrzegła naszych wędrowców.

— Patrz, mamo! — zawołała nagle. — Pod tem drzewem śpi jakiś ubogi chłopczyk z pieskiem u nóg…

Wielka dama, zobaczywszy to, wydobyła z woreczka parę sztuk pieniędzy, zawinęła je w papier i rzuciła na śpiących.

— To dla chłopca — rzekła.

— A to dla jego psa — dodała panienka, rzucając ciastko. I odjechały.

Minął ranek, minęło południe, minął wieczór i znowu noc nadeszła, ale ani chłopczyk nie dotknął wyrzuconych pieniędzy, ani jego piesek ciastka, ponieważ obaj nie żyli…

Dobry Bóg wyciągnął do nich rękę!…

Nastała cisza, podczas której Gustaw spoglądał to na swój model, to na rysunki.

— Jakaż to smutna historja! — rzekła Wandzia. — Kto panu…

Zamyśliła się i nagle wybuchnęła śmiechem.

— Ach! Boże, Boże! jaki też pan niedobry, ażeby mi tyle zmartwienia narobić niepotrzebnie…

— Cóż się stało?…

— Niby pan nie wie? To panu ten chłopczyk opowiadał historja zapewne po swojej śmierci?… Cha, cha, cha!

— Hola! obiad dawajcie! — zawołał w tej chwili wracający z miasta Piołunowicz. — Wandziuniu! dopilnuj ich, ażeby się śpieszyli, i zaraz porozlewaj zupę.

Wandzia wybiegła na spotkanie dziadka, który niebawem wszedł do sali, niemiłosiernie spocony.

— Witam cię, Guciu!… Jakżeście się bawili? jak stoi robota? — pytał stary, całując w oba policzki promieniejącego z radości malarza.

— Cudowne posiedzenie! — odparł Gustaw. — Wyobraź pan sobie, że w ciągu kilkudziesięciu minut zrobiłem sześć szkiców, z których każdy przedstawia inny wyraz twarzy!… Oto są…

— Dalibóg, czysta Wandzia! — mówił starzec, oglądając rysunki,

— Nieoceniona fizjognomja, na której każde uczucie jak najdoskonalej się maluje. Spojrzyj pan naprzykład na tę głowę.

— Wandzia!… Wandzia!… — odparł dziadek.

— Ale jakie uczucie ją ożywia?

— Zdaje się, że rysowałeś ją pan w postawie siedzącej.

— Co tam postawa! Tu jest najdokładniej scharakteryzowana ciekawość… No, a tu?…

— Naturalnie, że także ciekawość.

— Gdzież znowu! To litość i smutek… Na honor! stworzę arcydzieło!

— Żebyś pan wiedział, jakie gorąco! — przerwał pan Klemens, kładąc rysunki i ocierając pot z czoła.

— Boska piękność, niezrównana fizjognomja! Pięcioletnie studja nie nauczyły mnie tyle, co to jedno posiedzenie… Gdzie pan był?

— At! — mruknął dziadek, siadając na krześle — gdziem był! Szukałem ochmistrzyni dla Wandzi.

— Po co?

— On się jeszcze pyta! Toż nie zapominaj, że to już… już dorastająca panna…

— Pączek, który lada chwilę zakwitnie! — wtrącił Gustaw z zapałem.

— Tak, lada chwilę, a ja ochmistrzyni nie mam i nie mam.

— Na co się to zdało?

— Właśnie że się zdało! Dziewczyna potrzebuje nabrać manier.

— Czyli innemi słowy skarykaturować wdzięk naiwności…

— Co tam naiwność! Ochmistrzyni potrzebuję i basta!…

— Panie Klemensie! jeżeli przyjaźń…

— Kobiety przyzwoitej w pewnym wieku…

— Jeżeli rada najczystszej, najbezinteresowniejszej przyjaźni…

— Przyzwoitej, uczciwej i ukształconej…

— Która swoją pedanterją zepsuje najpiękniejszy twór boski!…

— Obiad na stole! — zameldował Janek.

— Oto grunt! — zawołał Piołunowicz. — Obiad, a po obiedzie prysznic i ochmistrzyni!…

— Po obiedzie spacer, panie, do Łazienek… Wszakżeśmy się tak umówili? — przypomniał Gustaw.

Obiad zeszedł bardzo wesoło. Zmęczony dziadek jadł za trzech i dowcipkował za dziesięciu. Wolski kłócił się z Wandzią.

Przy czarnej kawie biesiadnicy usłyszeli na ulicy turkot, który ustał tuż pod oknami.

— Konie! — rzekł Gustaw. Piołunowicz pobiegł do okna.

— Phy! co za konie, co za liberja, co za amerykan!.. Aleś ty pan całą gębą, kochany Guciu… Ten figiel musi cię z tysiąc rubli kosztować?

— To podarunek mego wuja — odparł Wolski.

— Brylantowy człowiek ten twój wuj, bodaj się tacy na kamieniu rodzili! Poznajże nas, mój drogi…

Tymczasem Wandzia ubrała się, i wkrótce wszyscy wyszli na ulicę.

Po wykonaniu wszechstronnych oględzin, pan Klemens wsadził do amerykana wnuczkę i sam siadł obok niej. Wolski umieścił się na koźle i ujął lejce do ręki.

— Niech pan z początku wolno jedzie, panie Gustawie — odezwała się Wandzia — bo muszę sobie kapelusz mocniej przypiąć.

Ruszyli noga za nogą.

W tym samym czasie Hoff szedł ku pałacowi ze swojego mieszkania. Dostrzegł jadących, poznał i przyśpieszył kroku, aby im drogę przeciąć.

Konie ruszyły cokolwiek prędzej, a Hoff zaczął biec. Zdjął nawet czapkę z głowy i dawał jakieś, znaki…

Na nieszczęście, nikt go nie dostrzegł. Wandzia była zajęta swym kapeluszem, pan Klemens wnuczką, Gustaw końmi, a jego furman tem, aby się dobrze prezentować na koźle.

Konie ruszyły kłusa, i nim Hoff zdołał dosięgnąć przecięcia się dwóch ulic, powóz wyminął go.

— Państwo moi! państwo… — zawołał zrozpaczony starzec, machając czapką.

Nikt go nie słyszał.

— Ratunku! — jęknął. — Ratunku dla moich dzieci… Poczem zmęczony, zadyszany, padł na kolana i wyciągnął ręce ku niebu.

Ale i niebo milczało.

Prawie w tej samej chwili pan Klemens zrobił uwagę Gustawowi, że wcześniej wracać muszą, ponieważ dziś wypada posiedzenie, na którem on i pan Antoni złożą raport o wynalazku Hoffa.