Obojętnego na niedolę zwierząt
I ludzka niedola nie wzruszy.
Miejcie litość nad ptaszkami, gniazdek im nie psujcie,
Że tak pięknie nam śpiewają, Bogu podziękujcie!
Opowiem zdarzenie prawdziwe. Nic nie dodam, nic nie ujmę; opowiem tak, jak było. Historyjka nieduża i, jak prawie wszystkie historyjki tego świata, z początkiem wesołym, a z zakończeniem smutnem. Jeszcze teraz, gdy ją czasem wspominam, czyni mi się smutno i jakoś wstyd. Nie za siebie. Za kogo? Może za ród ludzki. A przed kim? Przed ptakiem.
Dawno… dawno… dawno temu, — jeszcze słońce na południowym punkcie niebios stało, — przyjechaliśmy z miasta na wieś, na kilkomiesięczny pobyt na wsi pięknej, malowniczej.
Pierwsze dni pobytu na wsi, to dla mieszkańców miasta, po zimowej szarzyznie, ciasnocie i pracy, święto słońca, błękitu, przestworza, wolności.
Sporo nas było starszych i młodszych, ale wszyscy, bez wyjątku, czuliśmy się weseli, ucieszeni, ukojeni, zachwyceni.
Jeszcześmy wszystkich cudów, które nas otaczały, wzrokiem, słuchem i powonieniem ogarnąć nie zdołali, jeszcześmy wszystkich dróg i zaciszy rozległego ogrodu nie zwiedzili, gdy usłyszeliśmy w głębi jego rozlegające się wołanie jakiegoś ptaka. Głośno i wyraźnie odcinało się od innych dźwięków i szmerów ogrodu i było nam nieznane. Zrazu zawołał ktoś: kukułka! Ale nie. Coś bardzo podobnego do kukułki, ale nie ona. Frazes tak samo jak u kukułki z dwu sylab złożony, jednak hu — hu — raczej, niż ku — ku wyczuwać w nim można i wygłaszany tak samo donośnie, ale tonem mniej czystym i dźwięcznym, raczej głuchym i chrypliwym.
Po przysłuchaniu się, ktoś z towarzystwa rzekł.
— To jest Dudek!
Dudek! Co za radość! Aż śmiech pomyśleć, że komukolwiek na świecie drobiazgi takie źródłem radości bywać mogą! Wielu z nas ptaka, w stronach tych rzadkiego, nigdy jeszcze nie widziało… Skąd się wziął?
Nie było go tu lat zeszłych! Jak wygląda? Coś nakształt wrażenia, które sprawia przybywający do stolicy w sezonie zimowym artysta sławny, a jeszcze nieznany. Zobaczyć go, zobaczyć co najprędzej! Tylko, że tu nie trzeba było ani biletu do loży teatralnej, ani toalety, ani karety. W mgnieniu oka kilka młodych kobiet znalazło się w głębi ogrodu, z nadzieją w sercu, że ujrzą tam — Dudka. Panowie nam nie towarzyszyli. Po cóż?… Wszakże to nie taki ptak, którego na polowaniu zabić, a potem zjeść wypada!
Idziemy tedy cichuteńko pod rzędem rozłożystych klonów i jesionów. Patrzymy, słuchamy… Wtem, blizko, blizko, pośrodku kwatery ogrodowej, owocowemi drzewami zasadzonej, rozlegać się zaczyna i po wiele razy rozlega się trochę chrypliwe, ale donośne, wesołe: hu — hu! hu — hu! Biegniemy, przez szarpiące nam suknie krzaki agrestowe, po trawie usianej szafirowemi oczkami weroniczki, przybiegamy do starej, rozłożystej gruszy i stajemy jak wryte, dech w sobie tłumiąc. Tu, niewysoko, w dziupli starego pnia gruszy, gniazdo… Ale, zanim zdołałyśmy zajrzeć do dziupli, z gałęzi porwał się i nad głowami naszemi przeleciał ptak sporej wielkości, z opierzeniem brunatnem i dużym czubem z piór u wierzchołka głowy. W tym czubie dudkowym mignęło nam przed oczyma coś hardego i buńczucznego, co zdawało się mówić: „jestem sobie zuch i pan! Jestem sobie pan! pan!”
Odrazu zaczęłyśmy go nazywać panem
Dudkiem. Zląkł się nas jednak ten zuch i pan. Odleciał, a zarazem umilkło w powietrzu jego głośne, wesołe: hu — hu!
Ale z brzegu dziupli trochę tylko na skrzydełkach wzniósł się i u brzegu najniższej gałęzi osiadł drugi ptak, zupełnie do tamtego z wielkości i opierzenia podobny, tylko z mniejszym pękiem piórek nad głową. Domyśliłyśmy się, że była to pani Dudkowa. Ta nie uciekała. Bała się nas, czy nie bała — jej tylko było wiadome, ale nie odleciała, nie uciekała. U brzegu wiotkiej gałęzi, która kołysała się pod jej ciężarem, na straży gniazdka pozostała jakby skurczona, zjeżona, z szyją w kierunku naszym wyciągniętą, patrzała na nas dwojgiem małych, czarnych oczu, do których w tej chwili wstąpiła cała jej dusza ptasia, dusza zaniepokojona, badawcza, pytająca, jakby prosząca… W dziupli grubego pnia gruszy znajdowało się gniazdo, a na dnie jego czworo dudziąt malutkich, zaledwie opierzonych i które zdołałyśmy przeliczyć, ale którym nie zdołałyśmy przypatrzyć się dokładnie, bo pożałowałyśmy matki i, niepokoić jej dłużej nie chąc, odeszłyśmy, tak jakeśmy przyszły — cichuteńko, na palcach.
Ale odtąd, rodzina Dudków, w ciemnej dziupli gruszy mieszkająca, stała się przedmiotem naszej czułej sympatji i troskliwości.
Codzień, a czasem i kilka razy na dzień, jedna, dwie z nas, lub wszystkie razem, w jasną słoneczną pogodę szłyśmy w głąb ogrodu, i najciszej, najspokojniej, jakeśmy tylko mogły, zbliżywszy się do starej gruszy, przyglądałyśmy się życiu i wzrostowi rodziny dudków.
Z panem Dudkiem blizkiej znajomości zawiązać nie było podobna, bo najczęściej w domu go nie było. Czasem jednak siedział w chwili naszego przyjścia na gałęzi nad gniazdem rozpostartej, w wyprostowanej postawie, zuchwały i wesoło hukający; ale przy zbliżeniu się naszem odlatywał i albo zupełnie znikał, albo na niedalekiem drzewie osiadłszy, krył się w jego listowiu, tak że tylko brunatny czubek niepewnie jakoś i wcale nie buńczucznie wyglądał z za listowia.
Ale ona zawsze zostawała, coraz mniej niespokojna, coraz czujniej spoglądająca na nas z grubego sęku drzewa, albo z najbliższej gałęzi… Przynosiłyśmy i rozsypywały u stóp drzewa ziarna i okruchy, które ona po oddaleniu się naszem zbierała i w głąb dziupli zanosiła. O kilka kroków tylko stojąc, przypatrywałyśmy się jej zlatywaniu na ziemię i wlatywaniu do gniazda, a ta blizka obecność nasza w niczem jej nie przeszkadzała. Aż przyszło do tego, że poczęła odzywać się do nas. Gdyśmy zbliżały się, wydawała z gardziołka dźwięki krótkie, jakby poufałe: „dzień dobry!” lub przyjacielskie: „co nam dziś przynosicie?” Ani myślała już o żadnym strachu i spokojnie pozostawała na miejscu, gdzie znalazło ją nasze przybycie, najczęściej na dużym sęku, sterczącym u samego otworu gniazda.
Widząc tedy, że nie sprawiamy przykrości matce, śmiało przypatrywałyśmy się dzieciom. Zaglądając do dziupli, widziałyśmy na jej dnie cztery główki, cztery dziobki i niewyraźne w zmroku gniazda cztery ciałka, coraz większe. Wzrastały szybko i już nawet rozpoznać można było zarysy powstających nad główkami czterech czubków. Niezmiernie miłe wydawały się nam te maleństwa i nie szczędziłyśmy dla nich ani ziarn, ani okruchów, ani pieszczotliwych słówek, które im były najpewniej obojętne, ale matce zdawały się podobać, a przynajmniej nie budziły w niej żadnego niezadowolenia. Siedziała sobie wtedy spokojnie na gałęzi lub na sęku, kręcąc czubatą głową, czarnemi, żywemi oczętami rzucając na wszystkie strony i niekiedy, cichym słowom naszym przywtórzając krótkimi, ale licznymi dźwiękami, jakby mówiły: „tak! tak! śliczne są, milutkie są, te moje dziatki!” Raz, wśród nocy, powstała silna burza z grzmotami i wichurą. Słyszeliśmy, jak za oknami szumiała ulewa, drzewa miotane wichrem skrzypiały, piorun kędyś w głębi ogrodu uderzył.. Nikt spać nie mógł i wszyscy uczuli, że w noc tak straszną raźniej jakoś będzie w gromadzie. Wyszłyśmy więc ze świecami w rękach z naszych sypialni i zaledwie spotkałyśmy się w bawialnym pokoju, jedna z nas zawołała:
— Co tam dzieje się z naszymi dudkami?
A inne:
— Może to w tę gruszę piorun uderzył?
— Wicher może ją złamać!
— Ulewa gniazdo im zaleje… Biadanie to nasze nad przypuszczalnem nieszczęściem dudków panowie podsłuchali i nazajutrz wiele było śmiechu i żartów na temat: jakiemi to bywają troski niewieście!
A po burzy nocnej dzień zajaśniał prześliczny. Pobiegłyśmy do starej gruszy. Stoi brylantowa od świecących w słońcu kropel nocnej ulewy, w dziupli są, jak były, cztery dzióbki i cztery czubki, a przyjaciółka nasza, pani Dudkowa, siedzi na mokrym sęku i z głową ku skrzydłom odwróconą, dziobem pióra sobie wygładza, może osusza… Popatrzyła na nas i wróciła do starań około toalety swojej, przez wichurę nocną nadwerężonej; przyczem, odzywała się czasem, jakby mówiła: „No, no! wszystko dobrze! bieda była, ale minęła! Malutkie dobrze się mają!”
Niebawem jednak przyjść miała bieda inna, daleko sroższa, i taka, która nigdy już przeminąć nie mogła.
Siedzieliśmy wszyscy na obszernym ganku, z którego widać było znaczną część ogrodu, szereg klonów rozłożystych, białe ławki pod klonami, błękitny Niemen i płynące po nim żółte tratwy. Było nas osób z dziesięć, rozmowa toczyła się ożywiona i gwarna, gdy nagle, na drewniane ogrodzenie ganku spadł duży, brunatnej barwy ptak i w nieruchomej postawie, jakby zastygł. Od pierwszego wejrzenia poznałyśmy w tym ptaku panią Dudkową i pierwszem uczuciem naszem było zdziwienie. Czego ona tu przyleciała? I jak to być może, aby ptak nieoswojony sam przylatywał, gdzie znajduje się tylu ludzi i taki gwar głosów ludzkich panuje? Czy tak bardzo oswoiłyśmy już ją z ludzkiemi postaciami i głosami, że całkowicie lękać się ich przestała? I co ją tu sprowadziło? Czy przyleciała w odwiedziny do nas? Skądże wie, że tu mieszkamy i jaką być może pobudka odwiedzin? W tem coś jest, o jest! Siedzi na poręczy ganku, jakby zastygła, czy zmartwiała, głosy nasze ożywione i podniesione żadnego na nią wrażenia nie wywierają i tylko oczy swe przenosi wciąż z jednej na drugą, drobne, czarne oczy, w które znowu zbiegła się cała dusza, jej dusza ptasia, ale tym razem przerażona, skarżąca się, żałosna… Ani wyobrażałam sobie, aby postawa i oczy ptasie wyrażać mogły taki przejmujący, taki bezgraniczny ból. Wszyscyśmy go dostrzegli i któryś z panów naszych, żartować przestając, poważnie rzekł.
— Ptaka tego spotkało jakieś nieszczęście… to widoczne.
— Ale dla czego on tutaj właśnie przyleciał?
Otóż to! Nieszczęście! ale jakie? i dla czego tu przyleciał?
Powoli, ciężko, opuściła się, a raczej spadla z poręczy ganku na podłogę i prawie u samych stóp naszych przechadzać się poczęła. Dziwna to była przechadzka. Chodziła tak blizko nas, że piórami prawie dotykała brzegów naszych sukien i z głową podniesioną patrzała nam w twarze tem dwojgiem czarnych ocząt, żałości pełnych i zarazem jakby pytających, proszących. Trwogi od tak blizkiego zetknięcia się z ludźmi, najlżejszej nawet obawy nie widać było na niej ani śladu, tylko, cały wyraz jej istoty i tych podnoszących się wciąż ku nam ocząt, objawiał, obok bólu, jakby zapytanie naglące, jakby niemą, lecz przejmującą prośbę. Zdawać się mogło, że u stóp naszych szuka czegoś, że nas o coś zapytuje i o coś błaga… Patrzałyśmy zadziwione, zasmucone, bezradne, gdy ktoś zauważył.
— Może skaleczona? ratunku szuka? Prawda! Może skaleczona! Trzeba obejrzeć! I biała dłoń kobieca, gotowa do ratowania i pieszczoty, sięgnęła po panią Dudkową. O nie! Ująć się nie pozwoliła. Furknęła skrzydłami, odleciała, ale nie daleko, pomiędzy akacje, tuż przy ganku rosnące, gdzie zawiesiła się, dziobem ku gankowi zwrócona i w nieruchomości zamarła, oczu z ganku nie spuszczając. Miała widocznie ochotę powrócić, ale lękała się. Teraz to już lękała się, i kto wie, jaka walka, jak ciężka, toczyła się w niej przez chwilę pomiędzy trwogą a niepojętem dla nas żądaniem, czy nadzieją. Ostatnie zwyciężyły. Zleciała z drzewa, znowu na poręczy ganku usiadła i z oczyma w nas wlepionemi zaczęła wydawać dźwięki wcale inne, niż te, którymi tam, nad gniazdem, zwykła była przemawiać do dzieci swych i do nas. Dźwięki te chrypiały, skarżyły się, o czemś ogromnie smutnem opowiadały, o coś błagały. Było to tak wyraźne i przejmujące, że jeden z panów wstał i odchodząc rzekł:
— Róbcie sobie z tym ptakiem biednym, co chcecie, ja na niego patrzeć nie mogę!
Nagle przyszło nam na myśl: może jaki wypadek z gniazdem?
Biegniemy w głąb ogrodu i ona za nami leci. Zaglądamy do dziupli: ani dzióbków, ani czubków, ani główek maleńkich niema! Gniazdo opuszczone! Dzieci porwane! Teraz wyjaśnił się nam bezgraniczny ból pani Dudkowej, ale nie wyjaśniło się — i nigdy w zupełności wyjaśnić się nie miało, — dlaczego ona w nieszczęściu, które ją spotkało, do nas przyszła? dla czego u stóp naszych właśnie zdawała się dzieci postradanych szukać i w twarze nasze patrzała z tak żałosnem pytaniem i błaganiem? Pytania te, które, rzecz prosta, bez odpowiedzi pozostać miały, budziły w głębiach naszych uczucie bardzo przykre. Czy wypadkiem przypuszcza ona, że to my właśnie porwałyśmy jej dzieci? Czy nie dlatego właśnie szuka ich pomiędzy nami i czy nie błaga nas, abyśmy je oddały? Tak nam ufała, tak wszelką trwogę przed nami odrzuciła i — oto… Może to dziwna rzecz, może i śmieszna, jeżeli człowiek dba o opinję o nim ptaka, ale faktem jest, że przypuszczalne podejrzenie pani Dudkowej o tak nędzną zdradę zaufania, budziło w nas zawstydzenie i gorycz.
Ze zwieszonemi smutnie głowami szłyśmy z powrotem do domu, gdy na dziedzińcu dały się słyszeć głosy służących, wołające:
— To Tadeuszek! to Tadeuszek małe dudki wyjął z gniazda!
— Kto widział?
— Ja widziałam, jak niósł je… tam…
Już służba domowa dowiedziała się o naszem zmartwieniu, już wytoczyła śledztwo i już przestępcę wynalazła.
Był to dziesięcioletni syn jednego z parobków dworskich, silne i piękne chłopię, różowe i pyzate, z bujną czupryną złotą, z błękitnemi, jak turkusy, oczyma. Pociąg szczególny okazywał do muzyki i na jakichś skrzypkach bardzo pierwotnych często przygrywał, a przygrywając zarazem tańczył. Gra było rzępoleniem, taniec, kręceniem się na jednem miejscu w podskokach nieco dzikich, ale kiedy wpadł w szał taneczny i przy odgłosie rzępolenia swego, bosy, w szarej koszulinie kręcił się coraz szybciej i zawrotniej, to złota czupryna szeroko rozwiewała się mu dokoła głowy, rozpalały się, rozbłyskiwały oczy turkusowe, czerwienią płonęła u szyi związująca koszulę tasiemka i stawał się podobnym do małego, silnego, ładnego faunika.
Lubiłyśmy Tadeuszka, znałyśmy jego rodziców, więc wnet do mieszkania tych ostatnich, do niego… Aleśmy go już na drodze zobaczyły boczącego się jakoś, zalęknionego. Chciał umknąć, ale go ktoś zatrzymał. Dowiedział się już skądciś, że wiemy o dudkach i że gniewamy się, więc trochę zlękniony wydawał się, ale więcej zadziwiony.
— Wyjąłeś z gniazda małe dudki?
Z zupełnym prawie spokojem odpowiedział.
— Wyjąłem.
— Po coś to zrobił? Wzruszył ramionami.
— Czy ja wiem?
— Co z ptakami tymi uczynić chciałeś?
— Czy ja wiem?
— Alboż nie słyszałeś o tem, że żyjących istot dręczyć i szkód im czynić nie wolno?
— Czy ja wiem?
— Cóż z małymi dudkami uczyniłeś i gdzie są one?
Błysnęła nam nadzieja, że odzyskamy ptaszęta i choćby zmęczone czy skaleczone, odniesiemy matce.
Najspokojniej w świecie okrążył chłopak jakiś budynek i z jakiegoś kąta, ukrytego za jakąś ścianą, wyniósł cztery ptasie… trupki. Poginęły śmiercią gwałtowną, znać było na nich ślady mordu: dwie szyjki skręcone, dwie główki zakrwawione.
— I po co zabijałeś je? Na co ci się one przydać mogły?
— Czy ja wiem?
Stał przed nami trochę tylko onieśmielony, ale bynajmniej nie zawstydzony, ani żałujący — owszem, pytaniami naszemi raczej nieco rozgniewany. Najzupełniej zresztą nie rozumiał, o co chodzi. Poprostu nie wiedział: ani po co małe ptaki z gniazda wyjmował, ani po co je zabijał, ani że w tem cokolwiek złego być może, ani wogóle, czego przyczepiłyśmy się do niego — nie wiedział.
I co miałyśmy czynić? Zakrwawione trupki dziecięce matce odnosić? Aby utwierdziła się w przypuszczeniu, że my to właśnie jesteśmy sprawczyniami porwania i mordu? Za nic! poszłyśmy pod gruszę z rękoma pustemi i znalazłyśmy ją krążącą nad drzewem w kółko, w kółko, to wolniej, to szybciej, nieustannie, w milczeniu. O zachodzie słońca dopiero opadła ciężko pomiędzy wierzchołkowe gałęzie gruszy, którą powoli i cicho owijać począł zmrok gwiaździstego wieczora.
Nazajutrz, nie spostrzegłyśmy, nie znalazłyśmy już nigdzie przyjaciółki naszej, pani Dudkowej, i nie widziałyśmy jej już odtąd nigdy.
Wesołe hukanie w głębi ogrodu pana Dudka — umilkło.
Jeszcze teraz, po latach, po wielu, gdy o wypadku tym wspominam, czyni mi się smutno i jakoś… wstyd. Nie za siebie wstyd, bom tu nic nie zawiniła, ale przed matką z ptasiego rodu za ród ludzki.
Dlaczegóż: za ród ludzki, skoro to tylko Tadeuszek?… Ale ja i o Tadeuszku, o jego: „czyja wiem?” wspominając, wstydzę się także za ród ludzki…