Dość dawno już temu pewnego przedpołudnia znalazłem na biurku moim wśród innych korespondencji liścik niewielkich, a bardzo zgrabnych rozmiarów, w kopercie fiołkami pachnącej zamknięty i na welinowej ćwiartce, poniżej cyfry spowitej w bluszczowe gałązki, następujące wyrazy zawierający:
Szanowny Panie!
Jak jestem, kobietą i jak z powodu niedyspozycji domu w tych dniach nie opuszczam, mam śmiałość prosić pana o wizytę w celu konferowania z nim o moich interesach, które rada bym bardzo powierzyć światłym widokom i sumiennym staraniom Jego, tyle mi przez księcia X rekomendowanym. Przyjmuję codziennie od 3 do 7 po południu.
Chciej pan przyjąć wyrażenie uczuć moich zupełnie dystyngowanych.
Luiza ze Zmurskich Wielogroń’ska
Przeczytanie listu tego obudziło we mnie naprzód śmiech, potem gniew. Tak ogólny styl pisma, jak przede wszystkim wyrażane mi uczucia zupełnie dystyngowane rozśmieszyły mię zrazu, potem przyszło mi na myśl, iż ktoś zażartować chciał sobie ze mnie lub zmistyfikować przesyłając mi pismo podobne, i rozgniewałem się trochę na tego, co mi czas zajmował niepotrzebnymi żartami. Po dłuższym jednak namyśle zacząłem przypuszczać, że list, który śmiejąc się mimo woli odczytywałem raz jeszcze, nie był żartem ani mistyfikacją, ale utworem jakiejś może cudzoziemki, która z językiem miejscowym dostatecznie obznajmioną nie była, a własnego używać nie chciała nie wiedząc, czy zrozumianą przeze mnie zostanie. Ależ znowu podpis u dołu listu umieszczony a brzmiący tak bardzo po polsku zbijał to przypuszczenie. Ze Żmurskich Wielogrońska! Ani cienia cudzoziemszczyzny w obu tych nazwiskach. Poprzedzało je wprawdzie imię Luiza, więc z francuskiego brzmiące…
Nagle przypomniałem sobie, tak jak to często przypomina się o rzeczach tu i ówdzie zasłyszanych, lecz zupełnie obojętnych, więc do pamięci z trudnością wracających, iż w bliskości miasta naszego znajdowały się dobra obszerne do jakiejś pani Wielogrońskiej należące i że w samym mieście naszym przebywała od czasu pewnego osoba nazwisko to nosząca. Nazwisko to obijało się na wet nieraz o uszy moje, ale komentarzy towarzyszących mu wcale a wcale, już nie pamiętałem. Zdawało mi się tylko, jakobym nieraz spotkał się z nim w domu księcia X, którego interesami prawnymi często zajmowałem się i u którego bywałem nie tylko już jako prawnik i pełnomocnik, ale jako dawny i dobry znajomy, a także, iż znajdując się raz na mieście widziałem damę jakąś jadącą zgrabnym, leciuchnym koczykiem, w aksamit i sobole otuloną i że ktoś, co mi w chwili owej na ulicy towarzyszył, nazwał damę tę panią Wielogrońska.
Wspomnieniami tymi upewniony, iż osoba, która chciała interesy swe powierzyć światłym widokom moim, nie była mitem ani wymyśloną dla zażartowania ze mnie mistyfikacją, postarałem się o adres jej, którego mi nie przysłała w przekonaniu zapewne, iż nikt z żyjących o miejscu pobytu jej nie wiedzieć nie mógł, i około czwartej z południa udałem się do jej mieszkania.
Mieszkanie to zajmowało całe pierwsze piętro jednej z najobszerniejszych i najozdobniejszych kamienic naszego miasta. Po wschodach wszedłem do przedpokoju, gdzie spotkał mię bardzo poważnej powierzchowności lokaj czy kamerdyner i dowiedziawszy się o moim nazwisku, uprzedzony już znać przez swoją panią, roztworzył z ukłonem przede mną drzwi salonów. Kiedym zdejmował paltot mój, uderzony zostałem znajdującym się w przedpokoju przedmiotem bardzo cennym i niepospolicie pięknym. Były nim wielkie wieszadła ułożone z rogów łosich i jelenich, powikłanych ze sobą w sposób niezmiernie kunsztowny, a przytwierdzonych do postumentu artystycznie z dębowego drzewa wyrzeźbionego. Sprzęt ten, tak pospolity zwyczajnie, mógł tu śmiało nosić nazwę dzieła sztuki. Dwa duże salony, które przechodziłem, a które wiodły do mniejszego saloniku i widniejącego za nim gabinetu czy buduaru, nosiły na sobie charakterystykę szczególną i mogącą zwrócić uwagę każdego, byle choć trochę myślącego przybysza. Były one nie tylko napełnione, lecz przepełnione sprzętami najrozmaitszego rodzaju i użytku, które zdawały się tam tłoczyć i mieszać że sobą w nagromadzeniu na pierwszy rzut oka zbytecznym wielce i niemal chaotycznym. Kanapy, kanapki, kozetki, szezlongi, maluchne foteliki, taborety, stoliki, etażerki, lampy i kandelabry stały tam w ugrupowaniach najrozmaitszych niby różnorodne wojsko w popłochu rozrzucone na zbyt ciasnej dla niego przestrzeni. A jednak wystarczało jednego dłuższego rzutu oka, aby w chaosie tym dostrzec przewodniczącego mu miękkiego, rozpieszczonego smaku. Były to nie salony, lecz raczej obrazy ze wszystkich powyżej wymienionych sprzętów i sprzęcików ułożone, a wśród których wyobraźnia marzącą i rozpieszczona z lubością zatrzymywać by się mogła na różnych ciepłych, potulnych kącikach, wśród których słyszałeś, zda się, przytłumione gwary leciuchnych światowych rozmów lub szepty poufnych gawędek. W trzecim dopiero saloniku, znacznie niniejszym niż dwa poprzednie, a zatopionym w delikatnej jakiejś, bladobłękitnej barwie, oko przybysza spocząć mogło na przedmiotach bardziej już poważnego znaczenia. Były nimi wiszące na ścianach obrazy wielkiej ceny i mistrzowskiego pędzla, a także spoczywające na stołach kosztowne bardzo albumy włoskich, flamandzkich i francuskich malarzy. Pod jedną ze ścian stał pyszny fortepian paryski z pulpitem zapełnionym nutami do grania i śpiewu, a u okna, obok sztalugi z rozpoczętym krajobrazem jakimś, leżały w nieładzie rozrzucone wszelkie przybory do pastelowych robót malarskich.
Znajdowałem się tedy w przybytku muz i wątpić nie mogłem, że dystyngowane uczucia właścicielki przybytku tego zwracały się przeważnie, jeśli nie wyłącznie, w kierunku artystycznym. Po kilku minutach oczekiwania uchyliła się przede mną bladobłękitna draperia przysłaniająca całkowicie drzwi przyległego pokoju, a zza niej wpłynęła raczej, niż weszła do małego saloniku postać kobieca, wcale na pierwszy rzut oka niepiękna.
Kibić pani Luizy, ze wzrostem swym mniej niż średnim i z nazbyt nieco podniesionymi ramionami, nie wydawała się ani okazałą, ani kształtną. Twarz jej, o zmęczonej nieco, acz bardzo białej i przezroczystej cerze, zarysowaną była nieprawidłowo i z niedyskretną wielce szczerością zdradzała cyfrę trzydziestu kilku przeżytych już wiosen. A przecież gdy pani Luiza postąpiła ku mnie kilka kroków, gdy z uśmiechem i lekkim skłonieniem głowy podała mi rękę, a potem tąż ręką ukazując mi fotel usiadła sama na kanapie, gotów byłbym powiedzieć, że kobieta, która na pierwszy rzut oka wydała mi się zupełnie prawie brzydką, była przeciwnie, jeżeli już nie doskonale, to bardzo pociągająco piękną. Ale też suknia, która spływając z nazbyt wysokich i szerokich jej ramion opływała ją całą miękkimi, a jak świat długimi fałdami, dodawała niskiej i krępej nieco jej kibici wiele powagi i wysmukłości. Nie umiem, doprawdy, w przybliżeniu choćby określić kroju i rodzaju tej sukni. Wiem tylko, że był to aksamit mieniący się jak skrzydła niektórych gatunków gołębi zielonymi i szafirowymi barwami. Zresztą ręka pani Luizy wychylająca się z prawdziwego puchu muślinów i koronek była jak śnieg prawie białą, uśmiech ust jej bladawych i trochę za szerokich posiadał w sobie nieujęty wyraz dobroci i rzewności, a powłóczyste i łagodne spojrzenie jej szafirowych, wilgotnych oczu przypominało wzrok potulnego, lękliwego nieco dziecięcia lub dziewicy z rozmarzonym sercem patrzącej w gwiazdy.
Rozmowa pomiędzy nami zawiązywała się zrazu z trudnością, jak zresztą bywa najczęściej, gdy dwie osoby nie znające się dotąd wcale i nie posiadające ze sobą nic wspólnego spotykają się nie dla towarzyskiej tylko rozrywki, lecz w ważniejszych nieco celach. Ważniejsze te zresztą cele, dla których właśnie tu przybyłem, wydawać się musiały pani Luizie przedmiotami rozmowy wielce suchymi i do podjęcia trudnymi, bo o ile tylko mogła, zwlekała chwilę mówienia o nich. Przez kwadrans dobry obracała ona rozmowę około przedmiotów nic wcale nie znaczących, zachwycała się pięknością dni wiosennych, ubolewała nad brzydką i ubogą powierzchownością miasta naszego, które nie posiada ani malowniczych widoków mogących sprawić przyjemność oku, ani artystycznych zbiorów i zasobów, które by chwilowo.
przynajmniej mogły urozmaicić czas i zabawić umysł.
— Nie pojmuję prawdziwie — rzekła — jak ludzie mogą spędzać tu całe swe egzystencje. Co do mnie bowiem, mieszkam tu od roku niespełna, a doświadczam takiego uczucia, jakbym zupełnie już wyłączoną została spośród świata ucywilizowanego.
— Przebacz pani — odparłem żartobliwie — że w imieniu stałych mieszkańców miasta naszego, do których sam należę, zaprotestuję przeciw jej wyrokowi i upewnię, że nie wszyscy przynajmniej należymy do europejskich Eskimosów albo Niam-Niamów.
Zrozumiała prędko niewłaściwość odezwania się swego i wpółzmieszana, wpółrozweselona żartem moim zaśmiała się cichutko.
— O! nie wątpię — zawołała — że stąd do kraju Kongo jest bardzo daleko! Chciej pan jednak przyznać nawzajem, że równa pewno odległość dzieli ludność tutejszą (o wyjątkach nie mówię) z krajami najwyżej posuniętymi w cywilizacji.
— Nie będę o to sprzeczał się z panią… pozwolę tylko sobie uczynić uwagę, że ze względu na pewne szczególne okoliczności i to jeszcze za zasługę poczytać nam należy, iż z plemienia białego nie przemieniliśmy się jeszcze dotąd w czarno lub czerwonoskóre…
Marzące, wilgotne jej oczy patrzały na mnie z wyrazem naiwnego zdziwienia.
— Doprawdy? — rzekła. — Tak, w istocie, słyszałam wiele o tym wszystkim… szczegółów jednak smutnych tych historii nie znam dobrze. Ostatnie lat dziesięć przepędziłam całkiem prawie za granicą, a tu nikt mię dostatecznie poinformować nie mógł. Jedynymi bliskimi znajomymi moimi są tu książę Andrzej X, mój chrzestny ojciec, i syn jego…
Tu, nie wiadomo dlaczego, źrenice pani Luizy zmąciły się nagle, a powieki jej na chwilę w dół opadły.
— Książęta X — mówiła dalej — przebywali także za granicą i niewiele mi o tym powiedzieć mogli. Jestem bardzo osamotnioną…
— Pani nie masz tu krewnych ani dawnych przyjaciół, znajomych?…
— Żadnych, żadnych przyjaciół ani znajomych! Wszystkie stosunki moje są tam, gdzie przepędziłam całe prawie życie… Tu zaś jestem w położeniu cudzoziemki, którą by burza wyrzuciła na nie znane jej lądy!
Mówiła to ze smętnym uśmiechem, a słowa jej, jakkolwiek dość dziwne dla mnie, miały wszelki pozór prawdy. Ustnie wyrażała się wprawdzie po polsku daleko lepiej niż piśmiennie, widocznie przecież przychodziło jej to z niejaką trudnością. Zatrzymywała się często w mowie szukając słów i wyrażeń, których jej niedostawało, a wymowa, pełna wdzięku, posiadała w sobie pewien odcień cudzoziemszczyzny. W uchu moim przecież brzmiały wciąż dwa nazwiska: ze Żmurskich Wielogrońska!
— Matka pani musiała być zapewne cudzoziemką? — zapytałem.
— O nie! — odparła — matka moja była z domu mademoiselle Wronicz. Straciłam ją bardzo wcześnie. Ojciec mój zaś, który po śmierci mojej matki został młodym wdowcem, wysłał mię na wychowanie do klasztoru świętej Klary w Paryżu, w którym jedna z zakonnic była bliską krewną mojej matki, une mademoiselle Wronicz aussi. Wzrosłam pod okiem tej świętej kobiety, a po wyjściu z pensji wydano mię bardzo prędko za pana Wielogrońskiego, który w dwa lata później umarł. Jako wdowa miałam zupełną możność urządzania sobie życia według upodobań własnych, toteż zamieszkałam tam, gdzie mi było najlepiej, w miejscu, z którym wiążą mnie najgorętsze sympatie i najlepsze wspomnienia, to jest w Paryżu.
Zdaje mi się, że gdybym był ciekawym, mógłbym był w tej zaraz pierwszej chwili poznania dowiedzieć się mnóstwa szczegółów z życia i przeszłości pani Luizy. Jak wszystkie dusze miękkie i wiecznie smętne, była ona widocznie niezmiernie skłonną do zwierzeń, w których użalanie się nad tym, co jest, i wspominanie tego, co było, odegrywa ogromną rolę. Nie byłem przecież jeszcze dość zaciekawionym, aby na podobnych rozmowach tracić czas, którego nie miałem zanadto. Postarałem się więc zwrócić uwagę pani Luizy na jedyny powód, który mię do jej domu sprowadził.
— Interesom to więc majątkowym zapewne przypisać należy teraźniejszy pobyt pani w kraju?
Trudno mi było wtedy odgadnąć, dlaczego na tak proste to moje zapytanie zmieszała się nieco i Spuściła oczy.
— Tak — odparła po chwili wahania — jakkolwiek interesy te wzbudzają we mnie wstręt, ale to wstręt śmiertelny, muszę przecież je raz uregulować, dlatego przynajmniej, aby móc potem nie myśleć już o nich. Przybywszy tu przed rokiem blisko prosiłam pana L., aby zajął się uregulowaniem moich interesów, i dałam mu stosowną plenipotencję. Ale jestem prawdziwie zdesperowaną, ze powiedzieć muszę, iż pan L. wcale, wcale nie usprawiedliwił zaufania, jakie w nim pokładałam.
Powiedziała to z żalem, a nawet z bardzo widocznym, lubo powściąganym gniewem. Zdziwiło mię trochę oskarżenie to dotykające, jak się zdawało, honoru i uczciwości kolegi mego, którego znałem z najlepszej strony.
— Nie zdaje mi się — rzekłem — aby pan L. zdolnym był zdradzić czyjekolwiek położone w nim zaufanie. Jest to człowiek, który z pewnością nie dopuścił się nigdy żadnego nieuczciwego postępku.
— Ja go też o żadną nieuczciwość nie obwiniam wcale! — zawołała pani Luiza żywo i z widocznym zdziwieniem. — Pan L. okazał się tylko względem mnie niedelikatnym, do najwyższego stopnia niedelikatnym…
— Czy podobna? jest to jednak człowiek dobrze wychowany i należący do dobrego towarzystwa!
— C’est possible! a jednak był on bardzo niewzględnym dla mnie. Głównym poleceniem, o spełnienie którego prosiłam pana L., było ułożenie pewnego bilansu, z którego dowiedzieć bym się mogła, ile też naprawdę mogę mieć z majątków moich pewnego rocznego dochodu. Otóż pan L. pojechał do Żmurowszczyzny, objeżdżał podobno wszystkie folwarki, składał jakieś sesje z dzierżawcami i komisarzami, a wróciwszy oświadczył mi, il a eu la hardiesse de me dire, że nie mogę spodziewać się więcej jak ośmiu, najwyżej dziesięciu tysięcy rubli! Upewniam pana, que c’était de la dernière absurdité et vous comprendrez, że po podobnym oświadczeniu nie mogłam już dłużej korzystać z rad i pomocy pana L.
— Jak wnoszę z tego, co usłyszałem, pani posiadać musi pewne dane, dla których cyfra przez pana L. wystawiona wydaje się jej tak zupełnie nieprawdopodobną.
— Mais comment donc! — odparła — posiadam na to najpewniejsze dane! Otrzymywałam zawsze z majątków moich około dwudziestu tysięcy. Od kilku lat dopiero cyfra ta zmniejszać się zaczęła, a będąc pewną naturalnie, iż staje się to dzięki nierzetelności i chciwości dzierżawców i rządców, przyjechałam tu sama głównie dlatego, aby nadużyciom tym koniec położyć. Ces gens-là sont tellement imbéciles et tellement ropaces! n’est-ce pas?
— Być może; co pewna jednak, to że w ostatnich właśnie kilku latach dochody wszystkich w ogóle posiadłości wiejskich w kraju naszym zmniejszyły się ogromnie.
— Doprawdy? — zapytała z nowym zdziwieniem — et pourquoi?
— Reforma stosunków włościańskich, zwiększone podatki, stagnacja w handlu i w kredycie… — zacząłem, ale przerwała mi pani Luiza.
— Au nom du ciel! — zawołała uśmiechając się i z gestem prośby składając białe swe rączki. —
Au nom du ciel! ne m’en parlez plus, monsieur.
Słyszałam już nieraz i od pana L., i od innych osób całą tę nieszczęśliwą nomenklaturę, której znaczenia w żaden sposób objąć nie może moja biedna kobieca głowa. Que voulez-vous? Wszystkie te reformy, stagnacje, handle i kredyty są dla nas kobiet zupełnie niepojętymi. C’est le royaume des élus: urzędników i kupców! Co do mnie, wiem to tylko, że jest zupełnym, ale zupełnym niepodobieństwem, abym utrzymać się mogła z tych ośmiu czy dziesięciu tysięcy, które mi pan L. łaskawie przyobiecać raczył…
— Jestem zupełnie pewną — dodała z uśmiechem tak uprzejmym i słodkim, iż nieledwie za serce chwytającym — że pan lepszych, a raczej… prawdziwszych dostarczysz mi wiadomości.
— Czy będą pomyślniejsze, nie wiem, ale że będą prawdziwe, o tym upewniać pani nie potrzebuję — odparłem. — Ponieważ jednak wkładać pani raczy na mnie obowiązek, który ja znowu z przyjemnością przyjmuję, prosiłbym o plany i inwentarze dóbr, wedle których mógłbym orientować się gdy będę już na miejscu.
— Plany… inwentarze… — powtórzyła zrazu jak przez sen, wlepiając w twarz moją szafirowa źrenice swe, które przybrały wyraz dziecięcej niemal naiwności. Po krótkiej jednak chwili śmiejąc się ze swobodą także dziecięcą — zawołała:
— Mais vous me parlez de nouveau en grec, monsieur! Skądże mogłabym mieć te plany i te in… inwen… comment l’avez-vous dit? in… wentarze? Co to właściwie znaczy? Może to tam gdzieś w Żmurowszczyźnie się znajdzie!
— W braku planów i inwentarzy — rzekłem — racz mię pani objaśnić w przybliżeniu przynajmniej, jaką jest rozległość dóbr jej, na ile folwarków są one podzielone i jakie obarczają je rządowe lub prywatne ciężary?.
Patrzała na mnie długo, a w oczach jej przebiegały i na rozwartych nieco ustach drgały powstrzymywane uśmieszki.
— Jak widzę — rzekła — panowie wszyscy jednostajnym przemawiacie językiem. Sam nawet książę Andrzej łaje mię nieraz, że nie wiem sama, co mam, 1 nazywa mnie z tego powodu małą filozofką. W istocie nigdy pojąć nie byłam zdolną, jak można zajmować się podobnymi rzeczami, troszczyć się o te wszystkie majątkowe sprawy i na tych materialnych dobrach szczęście swoje zakładać. Co do mnie, chciej mi pan wierzyć, iż wszystko to nuży i nęka mię niewypowiedzianie i że czułabym się prawdziwie poniżoną we własnych oczach, gdybym choć jeden dzień cały poświęciła tym powszednim, poziomym zachodom i rachubom…
Mówiła to z widoczną, nieudaną szczerością. Słuchałem ją zdumiony.
— Łaskawa pani! — rzekłem — jakże więc pojmować mam gniew jej, który kolega mój miał nieszczęście ściągnąć na siebie oświadczając, iż cyfra dochodów jej dosięgnąć nie może owym dwudziestu tysiącom…
— O! — przerwała — to wcale co innego! Ja tyle mieć muszę, aby móc się utrzymać!
Szczególna to była logika! Później dopiero przekonałem się o tym ż wielokrotnego doświadczenia, że prawne zawikłania z kobietami bywają najczęściej mniejszym lub większym morzem, do wypicia mężom prawa dawanym. Podówczas jednak nie posiadałem jeszcze doświadczenia tego i uczułem się zdziwionym, a bardziej jeszcze zakłopotanym.
— Cóż tedy rozkażesz mi pani uczynić? — zapytałem. — Do kogo lub gdzie udać się mam po nieodzownie mi potrzebne papiery, regestry, dokumenty?
W chwili gdy czyniłem to zapytanie, wzrok pani Luizy pobiegł ku stojącemu w rogu salonu bardzo ozdobnemu zegarowi. Od kilku minut już rzucała ona na zegar ten przelotne i zaniepokojone nieco spojrzenia.
— Pardonnez-moi de grâce, monsieur! — odrzekła z roztargnionym uśmiechem .— nic o tym wszystkim nie wiem! Nic a nic! Może zechcesz pan zapytać pana L., w jaki sposób radził sobie, albo zgłosisz się do dzierżawcy Żmurowszczyzny, pana Łudzińskiego…
Uśmiech jej i mowa były pełne roztargnienia. Widocznym było, że zaledwie dosłyszała pytanie moje i że odpowiadając na nie myślała zupełnie o czym innym. Ale wymówione przez panią Luizę nazwisko dzierżawcy uderzyło mię. Było mi ono dobrze znanym.
— Więc to pan Łudziński jest dzierżawcą głównego z majątków pani? czy nie pan Władysław Łudziński? — zapytałem.
— Oui… zdaje mi się, że mu na imię Władysław.
Władysław Łudziński był szkolnym kolegą moim. Z przyjemnością pomyślałem, że spotkam się znowu z przyjacielem pierwszej młodości mojej, dla którego zachowałem na zawsze przyjazne wspomnienie, i chciałem właśnie zapytać panią Luizę, na jakich warunkach dzierżawi on jej dobra, gdy rozmowa nasza przerwaną została odzywającym się za plecami mymi stłumionym i niezmiernie uniżonym głosikiem kobiecym:
— Upadam do nóżek pani hrabiny!
Obejrzałem się i zobaczyłem wchodzącą do saloniku pannę Zuzannę Krzaczkowską, którą znało dobrze całe miasto, której zatem i ja nie znać nie mogłem. Była to kobiecina malutka i szczuplutka, z wiecznie jak do pacierza poniżej piersi splecionymi rękami i z nie znikającym ani na chwilę uniżonym uśmieszkiem na żółtych wargach otoczonych rojami dziwnie przykro wyglądających zmarszczek. Słodziutka i pokorniutka osóbka ta miała jednak nadzwyczaj bystre, przenikliwe i błyszczące małe oczki czarne, którymi strzelała na prawo i lewo z niezmierną wprawą i niezmiernym zamiłowaniem w rzemiośle podpatrywania spraw i grzechów cudzych. Z czego panna Zuzanna żyła i za co kupowała sobie bardzo czyste zwykle i wąskie, czarne sukienki, płaszczyki z dziwacznymi pelerynkami i kapturki atłasowe, które zwyczajny i całemu miastu znany strój jej stanowiły — nie umiem, doprawdy, powiedzieć. Podobno zajmowała się wyrabianiem siatek jakichś i haftów, które roznosiła po domach otrzymując w zamian tu trochę pieniędzy, ówdzie obiad, gdzie indziej wieczerzę itd. W ogóle była to jedna z tych ptaszyn, które nic wcale albo bardzo niewiele orząc i siejąc jadają przecież i piją do syta. Ptaszyn podobnych zresztą pełno jest w społeczeństwie naszym, a im która żwawiej i ostrzej szczebiocze, tym hojniejsze dary sypią się w dość żarłoczne zwyczajnie jej gardziołko.
Cokolwiek bądź, obecność ubogiej kobieciny tej, znanej ze złośliwego plotkarstwa i uniżonego pochlebstwa, w domu tak wytwornym i wysoko w hierarchii społecznej postawionym, jakim był dom pani Luizy, zdziwiła mię trochę. Zdziwienie to moje tym bardziej było usprawiedliwionym, że panna Zuzanna weszła do saloniku w sposób nadzwyczaj poufały, przez drzwi z wnętrza domu, więc zapewne przez garderobę i sypialnię wiodące, a pani Luiza poufałość tę przyjęła jako rzecz bardzo zwyczajną i z wdzięcznym uśmiechem skłaniając głowę ku przybyłej wskazała jej ręką krzesło nieco opodal od kanapy, na której siedziała sama, stojące.
— Proszę siadać, kochana panno Zuzanno — rzekła — proszę siadać, musisz być pani bardzo zmęczoną… pogoda tak jest brzydką.
— Pokornie dziękuję pani hrabinie dobrodziejce! pokornie dziękuję! — kłaniała się i uśmiechała pokorna kobiecina. — Już to prawda, że dzisiejszy dzioneczek nam nie dopisał, a ja nawet wczoraj w wieczór modliłam się na tę intencję, aby Pan Bóg obdarzył nas dziś słoneczkiem, bo wiem, że pani hrabina tęskni zawsze za słoneczkiem i że zdróweczko pani hrabiny cierpi bardzo na tym, kiedy chmurki niebo pokryją i światek zrobi się taki ciemny, że choć płacz ze smutku!
— W istocie — zwróciła się do mnie pani Luiza — dziwnie drażliwą jestem na wszelkie zmiany pogody. Widok słońca i pogodnego nieba rozwesela mię, dni zaś chmurne i dżdżyste wprawiają w smutek lub w stan nieprzezwyciężonej apatii. Zdaje mi się, że jestem arfą, na której strunach brzmią z kolei wszystkie tony zewnętrznej natury. Dlatego też klimat tutejszy, tak ostry i zmienny, blade lub chmurne niebo tutejsze działają na mnie dziwnie boleśnie i rozstrajająco…
— Pan Bóg łaskawy pozwoli pewno, że dla pani hrabiny wkrótce zaświeci znowu ciepłe słoneczko francuskie. Pani hrabina uleci od nas, uleci jak ta ptaszyna złota, a my tylko już chyba oczy sobie wypłaczemy po naszej opiekunce i dobrodziejce!
— Kochana panno Zuzanno! — wymówiła pani Luiza spojrzeniem i uśmiechem pełnym serdecznego uczucia dziękując pokornej babinie, która jękliwym tonem słowa swe wymówiwszy przesunęła szybko chustkę po oczach niby dla szybkiego i niewidzialnego otarcia łez roszących jej oczy.
— Tak — zwracając się do mnie rzekła gospodyni domu — kiedy mówiłam panu przed chwilą., że nie mam tu nikogo, kto by mi był przyjaznym i szczerze oddanym — myliłam się. Zapomniałam o kilku duszach, które przywiązały się do mnie prawdziwie i gorąco, które są mi wdzięczne bez granic za jakąś odrobinę dobrego ode mnie otrzymaną. Ale — dodała po francusku — są to dusze takie oto, jak tej kobiety, którą pan widzisz… dusze proste i skołatane niedolą…
Mówiąc to czuła się widocznie rozrzewnioną. Nie mogłem mylić się. Była dość naiwną, aby pokorne ukłony, słodkawe uśmieszki i jękliwym tonem wypowiadane pochlebstwa panny Zuzanny przyjmować za czyste złoto gorących uczuć przywiązania i wdzięczności.
Przerwa zresztą, którą w rozmowie naszej sprawiło wejście pokornej a gadatliwej kobieciny, zdawała się przybywać dla pani Luizy nadzwyczaj w porę. Kilkadziesiąt wyrazów, któreśmy zamienili pomiędzy sobą o interesach majątkowych i pieniężnych, zmęczyły ją, znękały nieledwie. Pod wpływem znękania tego rysy jej sztywnieć już zaczynały, a na czole i wkoło oczów gromadziły się zmarszczki, których wprzódy nie spostrzegłem. Zniknęły też one jakby za dotknięciem czarnoksięskiej różdżki pod różową falą rumieńca, który nagle opłynął twarz i szyję pani Luizy od grubych splotów pięknych, ciemnych włosów aż po puszyste zwoje białych koronek okalających u góry aksamitną jej suknię. Domyśliłem się od razu, dlaczego wprzódy spoglądała tak często na zegar. Oczekiwała gościa, którym był wchodzący w tej chwili do saloniku syn księcia Andrzeja, młodziutki książę Jan X.
Książę Jan był tak młodziutkim, że wśród domowych i przyjaciół, a nawet wśród szerszej nieco publiczności nie nazywano go inaczej jak księciem Jasiem. Miał rok dwudziesty pierwszy, wysmukłe i doskonale harmonijne kształty Antinousa, twarz o rysach prześlicznych i ciemnej, południowej cerze, śród której łagodnym ogniem paliły się duże, czarne oczy i purpurą korali rozkwitały pełne, drobniuchnym zaledwie, czarnym wąsikiem ocienione młodzieńczo świeże usta. Oprócz tej niepospolicie pięknej powierzchowności książę Jaś miał bardzo dobre serce, niezmiernie łagodny, potulny charakter i temperament wbrew południowej cerze twarzy więcej flegmatyczny niż żywy. Była to zresztą indywidualność bardzo mało wybitna, nie w pełni jeszcze rozwinięta, z wolą osłabioną nieco despotyzmem ojcowskim starego księcia, z umysłem z natury już dość słabym, ku poezji i miękkim, melancholijnym marzeniom zwracającym się przeważnie.
Pani Luiza powstała z kanapy z żywością poruszeń niemal dziewczęcą i wyciągnęła rękę ku młodziutkiemu książątku, które złożyło na niej pocałunek pełen, jak mi się zdawało, synowskiego uszanowania. Najpiękniejszy uśmiech rozkwitał na bladawych jej wargach, oczy błyszczały żywo i rzewnie zarazem, twarz jej cała, z której nie zniknął całkiem płomienny przedtem, a teraz bladoróżowy już tylko rumieniec, przybrała przez te kilka sekund pozór o lat dziesięć przynajmniej młodszej. Książę Jaś w kilku z cicha wyrzeczonych słowach oświadczył pani Luizie uprzejme pozdrowienia od księcia, ojca swego, po czym przywitał się ze mną w zwykły sobie bardzo serdeczny sposób.
Od wejścia księcia Jasia rozmowa toczyć się zaczęła po francusku. Jakkolwiek uważałem zawsze zwyczaj używania obcego języka w codziennych stosunkach i rozmowach za bardziej jeszcze śmieszny jak grzeczny, nie miałem tym razem nic innego do wyboru jak popełniać śmieszność te wraz z gospodynią domu, w którym gościłem, lub dopuścić się względem niej niegrzeczności. Wybrałem naturalnie pierwsze. Mówić zacząłem po francusku. Pani Luiza z zachwyceniem widocznym słuchała żartobliwego opowiadania mego o dzieciństwie księcia Jasia, które pamiętałem z dawnych jeszcze czasów, gdy rodzice moi sąsiadowali na wsi z księstwem X. Powstała potem i lekko, wdzięcznie przeszedłszy salon przyniosła nam wielką, kosztownie oprawną księgą, którą, jak mówiła, dziś właśnie otrzymała z zagranicy. Był to poemat jakiś przez Dorégo ilustrowany. Pani Luiza przerzucała karty księgi i ukazywała nam z kolei ilustracje, które wydawały się jej najbardziej godnymi uwagi. Dato jej to sposobność do czynienia różnych uwag tak o treści poematu, jak o szczególnych cechach odznaczających olbrzymi talent rysownika, który go ilustrował. Mówiła o rzeczach tych z wielką łatwością i nieporównanym wdziękiem słowa. Znać było, że posiadała wysokie bardzo ukształcenie w rzeczach artystycznych i nie mniejsze do nich zamiłowanie. Książę Jaś, który także uwielbiał poezję i w ogóle sztuk: piękne, potwierdzał najczęściej zdania pani Luizy, a ożywiając się stopniowo z uniesieniem mówić począł o różnych arcymistrzach i arcydziełach pędzla i ołówka. Wspomniał o Gavarnim.
— Gavarni! — podchwyciła pani Luiza — oceniam go wedle wartości, ale kochać i uwielbiać jak Dorégo nie mogę. Gavarni jest realistą, brak mu wzniosłego poczucia ideału. Stare żebraczki jego zachwycają mię mistrzostwem rysunku i charakterystyki, ale gdy długo na nie patrzę zdaje mi się, że czuję obok siebie nieprzyjemny zapach łachmanów.
— A jednak — zarzucił nieśmiało książę Jaś — w żebraczkach Gavarniego dopatrują niektórzy bardzo wiele głęboko pojętych dramatów.
— Przekładam idylle nad dramaty — odparła z lekkim uśmiechem pani Luiza. — Każdy z nas żyjących na smutnym tym świecie we własnej piersi nosić musi mniej lub więcej głęboki dramat swego życia. Przyjemnie więc nam być musi, gdy pod przewodnictwem sztuki wznieść się możemy w idealne sfery kryształowo czystych uczuć i niezmąconego szczęścia. Dlatego też — dodała — wolę o wiele „Niebo” Danta nad jego „Piekło”. Owe tłumy ciał nagich wijących się w niewymownych męczarniach na dnie otchłani piekielnych przejmują mnie grozą i dziwnie bolesnym politowaniem. Mogę nawet powiedzieć, że widok ich wiedzie mię nawet do grzechu zwątpienia. Mimo woli bowiem zapytuję siebie, czy podobna, aby Bóg nieskończonego miłosierdzia rzucał miliardy stworzeń swych w te miejsca cierpień bez miary ni końca. Ale gdy idąc za myślą poety, tak mistrzowsko uwyraźnioną ołówkiem rysownika, patrzę na Beatryczę spotykającą Danta u wrót niebieskich lub wyobraźnią stąpam po śladach świętej Matyldy wiodącej za rękę wieszcza ku najwyższemu empireum, wtedy z pamięci i oczu moich znikają wszelkie nędze i szpetoty świata tego, wtedy czuję, jak dziwna pociecha jakaś wstępuje w me serce, wtedy najmocniej i wszystkimi siłami istoty mej wierzę i ufam…
Mówiła to z głębokim przejęciem się, z zapałem naprzód, potem z niewymowną rzewnością, która wilgotnym wzruszeniem oszkliła błyszczące, prześliczne w tej chwili jej oczy. Mówiąc patrzała na księcia Jasia, a gdy wspominała o Beatryczy spotykającej u wrót nieba włoskiego wieszcza i o tej niewymownie błogiej ufności, którą obraz ten przepełniał jej serce, nie wiem dlaczego, wydało mi się, iż ufność ta nie ściągała się ku czemu innemu, jak tylko ku dalekiej jakiejś, nieznanej, zaziemskiej przyszłości, śród której danym będzie jej samej odegrać rolę Beatryczy otwierającej niebo przed — księciem Jasiem.
Rozmowa w podobnym tonie prowadzona trwała już więcej jak kwadrans, a ja ani spostrzegłem, iż bytność moja u pani Luizy przeciąga się dłużej, niż mi na to czas, a może i względy etykiety światowej pozwalały. Wśród pełnych treści, lecz suchych zajęć mojego zawodu rzadko bardzo miałem sposobność spotykać się z tak pięknymi przedmiotami sztuki jak te, które ukazywała mi teraz pani Luiza, i przysłuchiwać się podobnym rozmowom jak ta, którą prowadziła ona z młodym księciem. Ozwały się we mnie zgłuszone poniekąd zachodami powszedniego życia instynkty i gusta człowieka cywilizowanego. Przerzucane z kolei przez panią Luizę albumy i ilustrowane stronice, a bardziej może uwagi, które czyniła ona nad nimi, zajęły mię żywo. Przyznałem w myśli, iż nowa klientka moja, raz znalazłszy się we właściwej sobie sferze, była niezmiernie przyjemną gospodynią domu, kobietą pełną ujmującego wdzięku i porywającej żywości słowa i uczuć. W chwili właśnie gdy ostatnia uwaga ta przesunęła mi się przez głowę, pani Luiza zamknęła księgę, której przepatrywanie wspólnie z nami skończyła, a ja podnosząc głowę mimowolnie rzuciłem spojrzenie w przeciwną stronę saloniku. Mógłbym śmiało powiedzieć, że przy spojrzeniu tym wzrok mój spadł nagle z niebieskich wysokości pomiędzy najniższe sfery ziemskie. Przy jednym z krzeseł pod ścianą umieszczonych ujrzałem stojącą pannę Zuzannę. Niby w ciasny futerał opięta w wąską swą, czarną sukienkę, pokorna kobiecina stała w postawie naprzód nieco pochylonej, z małymi rączkami swymi splecionymi jak zwykle poniżej piersi, ze zwykłym swym słodziutkim uśmiechem wśród małej, pomarszczonej twarzyczki. Mimo woli pomyślałem, że postać ta kobieca, którą wewnętrzne usposobienia i cały sposób życia przyoblekły piętnem najtrywialniejszych, najnikczemniejszych może cech, jakie odznaczać mogą poniżoną i poniżającą się istotę ludzką, szczególną bardzo stanowiła ilustrację tak wysoce artystycznego salonu pani Luizy. Jakież jednak było zdziwienie moje, gdy ujrzałem, iż panna Zuzanna oczami i całą nieledwie postacią swą wykonywała ku mnie niewyraźnie zwrócone, a dziwne jakieś znaki telegraficzne. Patrzała w twarz moją jak w tęczę, przy czym podnosiła rudawe brwi swe, mrugała żółtymi powiekami i nie rozplatając dłoni jak do pacierza złożonych, wskazującym przecież palcem, z czarnej dziurawej rękawiczki wyglądającym, wyraźnie mi drzwi ukazywała. Pojąć nie mogłem, czego mianowicie żądała ode mnie ta miejska kumoszka. Gdy jednak znaki telegraficzne, które mi przesyłała, nie tylko nie ustawały, ale wzmagały się z każdą chwilą w sposób coraz natarczywszy i nieznośniejszy, zacząłem przypuszczać, że uboga kobiecina ma może do mnie osobisty jakiś a ważny dla niej interes, a znakami tymi prosi mię, abym wyszedł co prędzej i ją wysłuchał. Ponieważ zresztą i tak już bawiłem u pani Luizy może dłużej, niż wypadało, powstałem i wziąwszy kapelusz chciałem jeszcze przed odejściem powiedzieć słów kilka względem powierzanych mi spraw majątkowych.
Zaledwie jednak wymówiłem parę wyrazów, pani Luiza przerwała mi błagalnym niemal gestem ślicznej swej ręki. Przy tym spojrzenie jej zmieszane i niespokojne pobiegło po twarzy księcia Jasia. Zrozumiałem, że mówienie w tej chwili o interesach i pieniądzach sprawiłoby jej przykrość niewymowną. Rozmowy podobne nękały i mieszały ją zawsze, ale gdy cichy i marzący Antinous ten obok niej się znajdował, atmosfera, którą oddychali oboje, pozostać musiała nieskazitelnie idealną, inaczej pani Luiza spłonęłaby chyba od wstydu albo zalałaby się łzami nieprzezwyciężonej żałości. Poprosiłem więc tylko, aby mi nazajutrz udzieliła swej audiencji, gdyż z tym, co wiedziałem dotąd, ani domyślić się nie mogłem, czego mianowicie żądała ode mnie i od czego zaczynać miałem powierzane mi dzieło regulowania jej interesów.
— O! — zawołała podając mi obie ręce — chciej pan przychodzić do mnie jak najczęściej, nie tylko jako prawnik, ale jako gość i dobry znajomy. Tu, na okropnej pustyni tej, spotkanie kogoś, z kim rozmawiać można, jest prawdziwie dobrą szansą, której, wierzaj mi pan, nie wyrzekłabym się z łatwością!
Jeżeli powitanie pani Luizy było grzecznym i pełnym uprzejmego wdzięku, sposób, w jaki mię pożegnała, nazwać się już mógł śmiało serdecznym i przyjacielskim. Czułem, że bliska znajomość moja z książętami X zbliżyła mię też znakomicie do mej nowej klientki, a wprawa, jaką posiadałem w mówieniu po francusku, utworzyła pomiędzy nią a mną rodzaj moralnego braterstwa. Tak dalece prawdą jest to, w co zawsze wierzyłem, że najbliższymi ze sobą powinowatymi są ci, dla których najdroższe duchowi ludzkiemu pojęcia: prawdy, cnoty, miłości, wolności, nauki w jednostajne przyoblekają się brzmienia.
Opuszczałem mieszkanie pani Luizy ze szczególnym jakimś zmieszaniem ciekawości i sympatycznego politowania, które to uczucia, sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy dlaczego, obudziła we mnie nowa klientka moja, gdy tuż przed wschodami spotkałem się oko w oko z panną Zuzanną. Mała kobiecina opuszczała jednocześnie ze mną mieszkanie swej dobrodziejki i tylko wychodziła zeń drzwiami innymi, przez ukryte dla innych gości pokoje i kuchnię prowadzącymi. Ujrzawszy ją zatrzymałem się, acz z lekką niechęcią.
— Zdaje mi się — rzekłem — że pani życzyłaś sobie mówić ze mną. Czy masz pani do mnie jaki interes?
— Uchowaj Boże — dygając i uśmiechając się odrzekła kobiecina — żadnego interesiku nie mam, chwała Bogu Najwyższemu! żadnego interesiku! Skądżebym ja znowu, biedna kobieta, interesy jakie do pana adwokata mieć mogła? Niech pan adwokat będzie łaskaw nie zatrzymuje się dla mnie, ja z panem adwokatem podejść mogę kawałeczek dróżki!
Zapowiedziane mi towarzystwo to niezbyt mię ucieszyło. Chciałem jednak dowiedzieć się znaczenia owych dawanych mi w salonie telegraficznych znaków.
— Dlaczego więc pani mrugałaś na mnie i drzwi mi wskazywałaś? — zapytałem wpół śmiejąc się, wpół z niecierpliwością, którą wzbudzały we mnie drepczące tuż obok mnie drobne kroczki kumoszki.
— Ja to zaraz panu adwokatowi dobrodziejowi wytłumaczę — zniżając głos i przybierając tajemniczą minę szeptała panna Zuzanna. — Niech pan adwokat nie gniewa się na mnie za to, że ja, niemądra kobiecina, ośmielę się panu dać radę. Ale pan nie zna jeszcze naszej kochanej pani hrabiny…
— Powiedz mi pani naprzód — przerwałem — dlaczego panią Wielogrońską tytułujesz hrabiną? O ile wiem, ani Żmurscy, ani Wielogrońscy nigdy hrabiami nie byli.
Pomimo że nie patrzałem na nią, widziałem, jak małe oczki panny Zuzanny przemknęły po mojej twarzy i złośliwie błysnęły. W mgnieniu oka jednak wzniosła je ona w górę, a splecione rączki swe także do wysokości twarzy swej podnosząc zawołała:
— O panie mój! ja bym anioła tego nie tylko hrabiną, ale królową i cesarzową nazywała! Święta to pani! Aniołek niebieski! Opatrzność wszystkich biednych i pociechy potrzebujących!
— No, dobrze już, dobrze — przerwałem — ale dlaczego pani mrugałaś na mnie?
Babina znowu nastroiła się tajemniczo.
— Widzi pan adwokat — szepnęła — ten śliczny książę Janiunio, daj jemu, Stwórco Wszechmogący, zdrowieczko i najdłuższe latka…
— No, ale cóż tedy książę Janiunio…
— Oto, bo widzi pan dobrodziej, że jak książę przychodzi z wizytą, nasza pani hrabina bardzo nie lubi, aby kto więcej u niej był… Ja to już tam jestem jakby domowa, ale wychodzę, zaraz wychodzę, jak tylko książę przychodzi, bo nasza hrabina nie chce wtedy mieć nikogo, broń Boże, nikogo, ani z domowych, ani z gości…
Z oburzeniem spojrzałem na obłudnicę.
— Co pani wygadujesz? — rzekłem ostro — czy pani nie wstyd…
Przerwała mi gestem pełnym przerażenia.
— Wstyd! — zawołała — a czegóż to, proszę pana adwokata dobrodzieja, wstydzić bym się miała? Czy to ja tego anioła świętego nie kocham jakby, nie przymierzając, samego Pana Boga? Daj Boże, ażeby wszyscy tak ją kochali i uwielbiali jak ja! W ogień piekielny wskoczyłabym za nią! Ale co wiem, to wiem i panu adwokatowi powiedzieć muszę, bo nie trzeba, uchowaj Panie Boże, gorzej jeszcze męczyć tej nieboraczki, jedyną tę jej pociechę odbierać…
— Nie rozumiem i proszę panią… — zacząłem.
Ale stara nie pozwoliła sobie przerwać. Pomimo że naumyślnie szedłem bardzo prędko, dreptała ona obok mnie drobnymi kroczkami swymi niezmordowanie i wyprzedzając mię nawet nieco, w twarz mi zaglądała.
— A tak, tak — mówiła dalej, ledwie mogąc od szybkiego biegu i mówienia oddech pochwycić. — Tak, tak! nieboraczka ona sama jedniutka jak palec… bez familii, bez opieki, niby ta dziecina biedneńka na szeroki świat rzucona… Nie dziwota, że serduszko odezwało się i że biedaczka przywiązała się do tego ślicznego książątka, daj jemu, Panie Boże, wszystko dobre… Dziecko to po prawdzie w porównaniu z nią… synem jej może mógłby być, ale pan dobrodziej sam pewno wie… serce nie sługa, nie zna, co to pany…
Ostatnie wyrazy stara wymówiła na wpół z patetycznym akcentem, na wpół z uśmiechem, który roztwierając żółte jej wargi ukazał zza nich parę czarnych, kołyszących się zębów. Widząc, że nie pozbędę się jej inaczej, przywołałem gestem stojącą opodal nieco dorożkę. W tejże samej prawie chwili szybko mijała nas chodnikiem kobieta, którą też wspólnie z całym miastem znałem i często widywałem, koleżanka panny Zuzanny, co do głównych usposobień i całego sposobu życia tym tylko różniąca się od niej, że gdy panna Zuzanna wyglądała na malutką kobiecinę, panią Kuniewiczową nie podobna było nazwać inaczej jak damą. Wysoka była i bardzo zgrabna, chód i ruchy miała nadzwyczaj poważne i dystyngowane, niezmiernie wiele szlachetnej dumy w spojrzeniu i ukłonie. Ubierała się w ozdobne, ogoniaste suknie, a nierzadko i w aksamitne paltoty. Na siwiejących włosach nosiła kapelusze lub czepeczki z kolorowymi wstążkami. Zarówno jak panna Zuzanna, dama ta trudniła się wyrabianiem różnych robótek ręcznych, za które, bez względu na okazałość postaci jej, kosztowność stroju i dumną wyniosłość oblicza, naiwne a litościwe duszyczki, miasto nasze zamieszkujące, płaciły dziesięć razy wyżej nad istotną wartość. Oprócz siatek i kołnierzyków pani Kuniewiczowa wyrabiała jeszcze sztuczne kwiaty i inne różne ornamenty, którymi przyozdabiała miejscowe świątynie, co stawiało ją bardzo wysoko we względach arystokratyczno-klerykalnego stronnictwa w mieście naszym istniejącego i jak mi się zdaje, przynosiło bez porównania więcej korzyści jej samej niż chwały Panu Bogu. Powolnym jak zwykle krokiem i z dumnie smutną twarzą przechodząc koło nas pani Kuniewiczowa spostrzegła plączącą się koło mnie pannę Zuzannę i pozdrowiła koleżankę wyniosłym skinieniem głowy.
— Byłaś dziś pani u hrabiny? — zapytała.
— Byłam, byłam, ale nie pójdę już aż chyba wieczorem… i pani nie idź tam także…
— A to dlaczego?
— Książę jest dziś tam na obiedzie… zabawi do szóstej… — tajemniczo szepnęła kobiecina.
Dama skinęła głową w znak zrozumienia.
— To co innego — rzekła — muszę nawet wrócić i powiedzieć pani Mięcickiej, żeby nie szła także, bo wiem, że się wybierała.
Nie zaręczam za prawdziwość faktu tego, ale tak mi się zdawało przynajmniej, że mimo woli słuchając rozmowy tej dwóch kobiet zarumieniłem się ze wstydu. Wstydziłem się może za rodzaj ludzki. Co pewno, to że oprócz wstydu tego uczułem żal nad panią Luizą, którą jak to spostrzegać zaczynałem, szarpały nielitościwie te właśnie języki, które znajdując się przy niej najdonośniej chwałę jej wyśpiewywały. Zmierzałem co prędzej do nadjeżdżającej dorożki. Miałem już wsiadać, gdy panna Zuzanna dogoniła mię jeszcze i pochwyciła za rękaw od paltota.
— Panie dobrodzieju kochany! — szeptała — nie zapominaj tylko, zlituj się, o przestrodze mojej… jak książę Janiunio tam jest, nikt więcej być nie powinien… Trzeba ją, biedaczkę, szanować.
Zniecierpliwiła mię już ostatecznie. Uwolniłem ubranie moje od uścisku jej małej, suchej, ale dziwnie silnej i żylastej ręki i nie pamiętam już jaką, ale wcale nie grzeczną dawszy jej odprawę odjechałem. Na zakręcie ulicy zobaczyłem, że panna Zuzanna stała na miejscu, na którym ją zostawiłem, i uporczywie spoglądała za mną. Byłem pewny, że uczyniłem z niej sobie śmiertelnego wroga, i na myśl tę zaśmiałem się szczerze.
Nazajutrz około południa otrzymałem znowu list od pani Luizy. Tym razem pisała po francusku. Bardzo nagląco prosiła, abym przyszedł do niej dziś jeszcze, jak najprędzej, natychmiast, ponieważ zaszedł wypadek, który przestraszył ją i zakłopotał ogromnie. Nie pisała wcale, jakiej natury był wypadek ten, ale ze słów jej wnosić mogłem, że było to coś bardzo dla niej niemiłego i groźnego. Przy końcu listu prosiła mnie, abym określić chciał cyfrę wynagrodzenia pieniężnego, którego żądać będę za zajmowanie się interesami. Wzmiankę tę otoczyła tylu wstępami, przeprosinami i różnymi stylowymi floresami, iż wnosząc ze wszystkich tych nieśmiałości, ostrożności i drażliwości myśleć by można, że pani Luiza proponować mi ma popełnienie wielkiej jakiejś zbrodni, co najmniej czynu grubiańskiego, o którym pisać nawet bardzo jest trudno, ale co mówić, ustnie, to już w żaden sposób nie podobna bez wstydu i nieprzyzwoitości. Toteż pani Luiza długą i krętą przemowę swą kończyła następnymi słowami: „Chciej pan na listowna zapytanie moje odpowiedzieć też listownie. Kwestie podobne załatwiają się daleko lepiej za pomocą korespondencji niż ustnej rozmowy”.
Po załatwieniu spraw najpilniejszych poszedłem do nowej klientki mojej, tak bardzo dnia tego, jak widać było z listu, przerażonej i zmartwionej. Kiedy przechodziłem dwa wielkie salony, trzeci mniejszy salonik poprzedzające, do uszu moich zaczął dolatywać bardzo donośny głosik kobiecy, jednostajnym, piskliwym tonem i z nadzwyczajną szybkością a wymownością wypowiadający, co następuie:
— Zamordowali go, jak mego ojca kocham, zamordowali go i zabili, pani hrabino! Byłam sama na sądach i wszystko słyszałam, i rozbójników tych na własne moje żywe oczy widziałam. Biedny człowieczyna jechał sobie wózkiem i jednym koniem przez las. Noc ciemna, choć oko wykol! Las gęsty! Wicher dmie i szumi! Wtem odezwał się w powietrzu jakiś gwizd okropny! Zza drzew wypada trzech ludzi!…
Tu usłyszałem słabiuchny wykrzyk trwogi, w którym poznałem głos pani Luizy. Piskliwy zaś głosik opowiadającej podniósł się jeszcze o jedną nutę wyżej i ze zdwojonym zapałem opowiadał dalej:
— Widziałam ich wszystkich trzech na moje żywe oczy, którzy siedzieli na ławie za kratkami! Chłopy wielkie jak dęby, z rozczochranymi włosami i z twarzami osmalonymi! A oczy, to jak pani hrabina mię tu żywą widzi, świecą się u nich tak jak głownie, zupełnie jak głownie! Aż mi gorąco robiło się w plecy od tych oczów! Wypadli zza drzew, zatrzymali konia, zwlekli nieboraka z woza i zamordowali! Ale co oni dokazywali z nim, pani hrabino, to aż strach opowiadać! wykłuli mu oczy, powyrywali włosy, połamali ręce…
Tu wejście moje przerwało mówiącej, którą była pani Mięcicka, kobieta krępa, silna, ogorzała, dość młoda jeszcze, w całym mieście znana pod nazwą prawnika w spódnicy. Wdowa po urzędniku niskiego stopnia, który umierając żadnego wcale funduszu nie zostawił, krzątała się ona ciągle około załatwiania różnych drobniutkich, a niekoniecznie czystych sprawek i interesików mieszczańskich lub małoszlacheckich. Załatwianie to dokonywało się naturalnie nie inaczej jak za pomocą biegania do urzędników i adwokatów, proszenia, jęczenia, dowiadywania się, szperania, podsłuchiwania i szpiegowania. Zawsze jednak było wielu ludzi, którzy wierzyli sprytowi i zwinności tego pokątnego doradcy żeńskiego rodzaju i o pomoc ją w swych sprawkach prosili. Uczęszczała też ona na sądy wszelakie z wytrwałością niczym nie zrażoną i teraz właśnie zabawiała panią Luizę sprawozdaniem z jakiegoś posiedzenia sądowego, przy którym była obecną.
Ujrzawszy mię pani Mięcicka zmieszała się trochę i umilkła. Adwokatów nie lubiła w szczególności, uważając ich za współzawodników swych najniesprawiedliwiej przez prawo protegowanych i chleb jej odbierających. Oprócz pani Mięcickiej znajdowała się jeszcze w saloniku pani Kuniewiczowa, która z wyniosłą jak zwykle postawą i dumnie smutną twarzą najbliżej gospodyni domu siedząc, ze wzgardliwą obojętnością zdawała się słuchać tragicznych opowiadań koleżanki, i panna Zuzanna Krzaczkowska, która na niskim taboreciku umieszczona, wychylała zza poręczy kanapy malutką swą, żółtą i pomarszczoną twarzyczkę, napiętnowaną teraz wyrazem podobnie błogiego zaciekawienia, jakiego doświadczać zwykły tłumy na widok spadających z rusztowania głów zbrodniarzy. Cała zresztą atmosfera ślicznego saloniku przesiąknięta była tajemniczą jakąś grozą, gdyż i pani Luiza z pobladłą widocznie twarzą i szerzej niż zwykle roztwartymi oczami powstała na moje przyjęcie.
— Jakaż to okropna historia! — rzekła podając mi rękę i gestem zapraszając, abym usiadł przy niej na fotelu — jakaż to okropna historia tego morderstwa, o którym opowiadała nam przed chwilą pani Mięcicka. Musisz pan także znać wszystkie szczegóły tej przerażającej zbrodni.
— Znam je wybornie — odpowiedziałem z uśmiechem — bo zarówno jak pani Mięcicka byłem na posiedzeniu sądowym, które sprawę tę roztrząsało! Jestem w stanie nawet dokonać w opowiadaniu pani Mięcickiej kilku poprawek. Tak na przykład oczy morderców nie wyglądają bynajmniej jak rozpalone głownie i nie smalą pleców osób, na których wzrok swój zatrzymują. Przeciwnie, są to mgliste, senne, na wpół idiotyczne oczy ludzi, którzy pozbawieni wszelkiego umysłowego światła i wszelkiej moralnej dźwigni życia czynili zło jedynie pod wpływem instynktów, z których sami sobie zdać sprawy nie umieli. I jeżeli oczy te palić mogą boleśnie cokolwiek, to z pewnością nie plecy, ale chyba sumienie szczęśliwszych i oświeceńszych współbraci, którzy nic nie uczynili, aby oświatą i umoralnieniem obuzdać i uszlachetnić złe ich instynkty. Oprócz tego upewnić mogę panią, że nie było tam ani oczów wykłutych, ani włosów powyrywanych, ani rąk połamanych, ani żadnych tym podobnych okropności. Było jedno tylko uderzenie toporem w głowę, ale to wystarczyło zupełnie, aby odjąć życie nieszczęśliwemu podróżnemu.
Poprawki te moje zostały przez całe obecne towarzystwo jak najgorzej przyjętymi. Pani Mięcicka opąsowiała z gniewu, a może i ze wstydu, żem bujną jej improwizację w krainę mitów spychał, i szybkim wejrzeniem porozumiała się z koleżankami, które każda po swojemu wstrząsnęły głowami i mrugały powiekami w znak obrazy i śmiertelnego ku mnie wstrętu. Ale i sama pani Luiza zdawała się być z poprawek moich wcale niezadowoloną. Uproszczona w ten sposób zbrodnia przestawała drażnić jej nerwy i dostarczać pokarmu dla jej wyobraźni. Oczy zbójców mętne i wpółidiotyczne były oczami daleko prozaiczniejszymi od rozpalonych głowni pani Mięcickiej, a jedno tylko uderzenie toporem w głowę sprowadzało wersję całą z wysokości potwornych, wstrząsających okrucieństw na poziomy zbrodni, spełnionej w sposób ordynaryjny i zupełnie pierwotny.
— Myślę jednak — rzekłem — że zmartwienie i przerażenie, o których dziś w liście pani wyczytałem, miały źródło w czym innym, jak w doszłych do pani wiadomościach o owym morderstwie…
— O! zupełnie w czym innym! — odpowiedziała pani Luiza. — Nie wyobrazi pan sobie, jak przykrym wrażeniem dzień dziś rozpoczęłam. Zaledwie obudziłam się, wręczyli mi jakieś pismo…
Tu pani Luiza powstała i zbliżyła się do stojącego w rogu salonu ślicznego różanego biureczka, na którym wielkimi urzędowymi pieczęciami zaopatrzony spoczywał arkusz grubego papieru Pani Luiza wzięła papier ten w dwa palce, tak zupełnie jakby brała w rękę albo rozpalone żelazo, albo wstrętliwie ślizgą ropuchę.
— Nie wyobrazi pan sobie — rzekła podając mi ten przedmiot obrzydzenia swego — jak byłam przestraszoną i zakłopotaną pismo to otrzymując. Nie umiem go przeczytać, gdyż pisane jest w nie znanym mi języku. Wiem jednak z góry, że musi to być coś bardzo przykrego dla mnie, coś, co może ostatecznie już zrujnuje mię albo przynajmniej nieznośnych nabawi kłopotów. Chciej mię pan nie oszczędzać i powiedzieć szczerze, co to takiego Jestem przygotowaną na rzeczy najgorsze.
Gdy pani Luiza to mówiła, trzy obecne kobiety zdawały się całe swe dusze na ustach jej zawieszać. Ciężkie westchnienia wydzierały się z ich piersi, a głowy ich kołysały się wybijając niby do słów jej takt żałosny.
— Oj, te kruczki! te kruczki! przyczepki! zdzierstwa! — jęczała pani Mięcicka — znam ja je dobrze i umiem sobie z nimi radzić, ale dla takiej delikatnej osoby, jak pani hrabina, musi to być ciężar nad siły!
— Okropny ciężar! moja kochana pani Mięcicka! — potwierdziła z cicha pani Luiza osuwając się na kanapę.
— Co to jest, kiedy kobieta zostanie samą na świecie, bez familijki, bez żywej duszyczki, która by ją broniła! — wzdychała panna Zuzanna.
— Złych ludzi pełno jest na świecie, a takich aniołów jak pani hrabina mało. Nie ma więc czemu dziwić się, że szatani anioła na wszystkie strony szarpią! — z poważną boleścią w głosie i na twarzy zawyrokowała pani Kuniewiczowa.
Ja tymczasem przebiegłem oczami tak fatalne dla pani Luizy pismo i nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
— Łaskawa pani! — rzekłem — rzecz ta jest tak drobną, iż przez omyłkę tylko zapewne zakomunikowaną została pani, nie zaś miejscowej dóbr jej administracji…
— Okropna omyłka! — szepnęła pani Luiza. — Ale cóż to jest, au nom du ciel, monsieur, czego ci ludzie chcą ode mnie?
— Ci ludzie — rzekłem — uwiadamiają panią, że jeden z mostów na gruntach jej istniejących zepsutym został i że z przepisów administracji obowiązaną pani jesteś dostarczyć z lasów swych drzewa dla jego naprawy…
— Mon Dieu! — z ogromną ulgą w głosie szepnęła pani Luiza — możnaż podobnymi drobnostkami dręczyć i kłopotać ludzi! Myślałam doprawdy, że idzie tu o cały mój majątek!
— Ależ to okrucieństwo prawdziwe, ażeby tak nie mieć względu na słabe nerwy i delikatne zdrowie pani hrabiny! — jęknęła składając dłonie pani Mięcicka.
— To dopiero rozbójniki, katy, ludożercy! — oburzała się panna Zuzanna.
— Albo to teraźniejszy świat szanuje cokolwiek? albo to dla teraźniejszych ludzi dama wysoko urodzona znaczy cokolwiek? — z goryczą wypowiedziała pani Kuniewiczowa.
Pani Luiza siedziała chwilę z oczami dłonią przysłonionymi.
— Doprawdy — rzekła podnosząc głowę i ze zmieszaniem pełnym wdzięku patrząc na mnie — wstydzę się doprawdy, że przyjmuję pana w dziwnym usposobieniu. Ale oprócz tego okropnego pisma miałam dziś jeszcze jedno bardzo dotkliwe zmartwienie…
— Z innej strony znowu — dodała podnosząc się z kanapy i uśmiechając się — mam też i pociechy moje… chciej pan zobaczyć moją wczorajszą i dzisiejszą robotę…
Wskazywała mi niewielkich rozmiarów obraz w złocone ramy oprawny, a przed sztalugą malarską u okna stojącą na podniesieniu umieszczony.
— Obraz ten — rzekła — należy do księcia Jana. Robię z niego dla siebie kopię. Co za cudowny krajobraz, nieprawdaż?
Był to wizerunek dość wdzięcznego kątka ziemi. Wśród zielonej łączki w głębokim rozdole ścielącej się stała chatka wieśniacza smętnymi jodłami ocieniona. Dokoła osłaniały ją obrosłe lasem góry i nagie, piętrzące się skały, w dalekiej perspektywie płynął kręty strumyk, a w górze przeciągały po błękitach stada drobnych chmur białych.
Widziałem i uznawałem, że był to krajobraz dość ładny, biegłym bardzo i subtelnym pędzlem wykonany. Jakim sposobem przecież stanowić on mógł dla pani Luizy pociechę w jej strapieniach? nie rozumiałem. Wytłumaczyła mi to sama.
— Nieprawdaż? — rzekła — jaka cisza niezmącona, jaka nieskalana niewinność wieje z krajobrazu tego przedstawiającego zapadły, górami zakryty kątek ziemi! Nic nie ma dla mnie ponętnjejszego nad dziką, samotną naturę, za niczym bardziej nie tęsknię, jak za tą pierwotną prostotą życia, która wobec podbojów dzisiejszej cywilizacji naszej gdzieniegdzie już tylko pozostała, niby na świadectwo minionych złotych wieków ludzkości.
— Wierzaj mi pan — dodała po chwili ciszej — że byłabym najszczęśliwszą, gdybym gdziekolwiek na świecie posiadała chatkę podobną i żyć w niej mogła nie znana światu i wzajem go nie znająca!
Gdy mówiła to, usta jej drżały trochę, a oczy wpatrywały się wciąż w jeden punkt obrazu. Poszedłem za kierunkiem jej wzroku i spostrzegłem pewien szczegół krajobrazu, którego dotąd nie zauważyłem. Była nim w niewyraźnych zarysach, za mgłą jakby i na najdalszym planie ukazana para ludzi, górali, jak się zdawało, którzy stojąc nad strumykiem czerpali wodę czy zrywali kwiaty, czy też może innemu jakiemuś, równie sielskiemu oddawali się zajęciu. Byli to nieśmiertelni owi i niezbędni znać tak w krajobrazach, jak w romansach: Numa i Pompiliusz. W moim wyobrażeniu idylliczna para ta szkodziła raczej obrazowi, niż go przyozdabiała. Przypomniały mi się na jej widok sielanki Floriana i królowe z XVIII wieku przebierające się za pasterki i dojące krowy. Ale inaczej wcale rzecz tę rozumiała pani Luiza. Dla niej Numa i Pompiliusz stanowili niezbędną okrasę, a może nawet i główną osnowę tak każdego dzieła sztuki, jak i wszelkiego ludzkiego istnienia. W olbrzymim poemacie włoskim uwielbiała najżywiej Danta i Beatryczą, wśród krajobrazu górskiego wzrok jej najsilniej przykuwali do siebie pasterz i pasterka.
— Czy mogę teraz spojrzeć na kopię? — zapytałem.
Zawahała się chwilę i zarumieniła trochę. W ogólności rumieniła się często, co nadawało chwilami przywiędłej nieco jej twarzy pozór świeżej i skromnej dziewiczości.
Odsłoniła jednak robotę na sztaludze umieszczoną. Malowała wprawdzie i z wielką znajomością sztuki, ale przeniewierzała się oryginałowi, który naśladować chciała. Para pasterzy, usunięta na oryginale w najdalszą głębię perspektywy, występowała w niej na plan bliższy w znacznie powiększonych rozmiarach. Co więcej, rysy pasterza przypominały w sposób uderzający ściągłą, gorącobladą twarz pewnego znajomego mi utytułowanego Antinousa.
Wiele jeszcze potem i w sposób bardzo uroczy pani Luiza mówiła mi o nieporównanie pięknych widokach górskich, które widywała w Szwajcarii i południowej Francji. Wyobraźnia jej zatrzymywała się najchętniej śród dzikich, samotnych zakątków ziemi, tuliła się pomiędzy wysokie, świat gwarny zakrywające skały, zawisała nad umajonymi dzikim bluszczem dachami niskich, ubogich chatek i na tle tym lekkimi a żywymi rysami malowała obrazy jakiegoś fantastycznego Edenu.
O bogactwie, o komforcie, o sprzętach miękkich i atłasem obitych, o malutkich fotelikach palisandrowych, jedwabnych firankach i wieszadłach układanych kunsztownie z jelenich rogów — o tym wszystkim, słowem, co przepełniało mieszkanie pani Luizy, w obrazach tych, wyobraźnią jej malowanych, najlżejszej nie było wzmianki. Panowała śród nich prostota zupełna, pierwotna niemal prostota ubóstwa, a oprócz prostoty jeszcze było tam wiele ciszy, poezji, niewinności i, jak już sam domyślałem się —samotności we dwoje. Cokolwiek bądź, pani Luiza raz wpadłszy na jakikolwiek ulubiony sobie temat stawała się prawdziwie wymowną. Z ożywionych rysów jej twarzy, z blasku, którym zapalało się jej oko, z trafności i subtelności jej wyrażeń poznać można było wtedy, że umysł jej był z natury żywym, pojętnym, zdolnym do szlachetnych, acz niezmiernie jednostronnych zapałów i uniesień.
Z tym wszystkim wizyta moja, jakkolwiek przeciągnęła się dość długo, stała się dla interesów bezpłodniejszą jeszcze od poprzedzającej. Dnia tego stanowczym już było niepodobieństwem skłonić panią Luizę do mówienia o rzeczach tyczących się jej spraw majątkowych. Zacząłem spostrzegać, iż zadanie, które przyjąłem na siebie, trudniejszym będzie do spełnienia, niż mniemałem zrazu, i że pochłonie mi ono więcej czasu, niż go bez szkody dla innych zajęć moich ofiarować mogłem. Ale pani Luiza nic wcale o czasie i wysokiej cenie jego nie wiedziała i wiedzieć nie chciała. Kiedy na uprzejme zaproszenia jej odpowiedziałem, że pomimo prawdziwej przyjemności, jaką znajduję w jej towarzystwie, nie będę mógł z powodu braku czasu bywać u niej codziennie, zawołała ona z prześlicznym uśmiechem:
— Oh, mon Dieu! nie wiem, doprawdy, co panowie zwykle z tym swoim czasem czynicie! Życie jest jednak tak długie, tak nieskończenie długie…
— Myślałem zawsze — rzekłem — że jest ono, przeciwnie, zbyt krótkim dla wszystkiego, co człowiek myślący pragnąłby, a może i mógłby zdziałać na świecie.
— Musisz pan być bardzo szczęśliwym, jeżeli życie wydaje mu się krótkim.
— W istocie — odpowiedziałem — nie uznaję siebie wcale za człowieka nieszczęśliwego. Mam rodzinę, którą kocham, i zajęcia, w których zużytkować mogę siły mego umysłu i dnie mego życia nie bez korzyści dla siebie i innych. Patrzała na mnie z zamyśleniem.
— Doprawdy? — wymówiła zwolna. — To dziwne! Myślałam zawsze i myślę, że szczęścia nie ma wcale na ziemi… Wszakże — dodała prędko — skoro pan masz rodzinę, którą kochasz i przez którą wzajem kochanym jesteś, wierzę, iż możesz pan uczuwać się szczęśliwym…
— Chciej pani koniecznie do tego zadowolenia serca dodać zawód mój, który zadowalnia mi umysł i sumienie.
Uśmiechnęła się.
— Nie mogę w żaden sposób uczynić tego — rzekła. — Nie pojmuję bowiem, jakim sposobem zawód mający do czynienia z kodeksami, procesami i różnymi pieniężnymi albo zbrodniczymi sprawami stanowić może integralną część czyjegokolwiek szczęścia!
— I nie przypuszczasz pani, że w zawodzie tym odkryć można stronę filozoficzną, która rozszerzając widnokręgi jego i uszlachetniając treść czyni go wysoce zajmującym i pożytecznym…
Zaśmiała się srebrzyście i nieco filuternie.
— Filozofia kodeksów i procesów — zawołała. — Rzecz to nowa i najzupełniej niepojęta dla mnie. Przebacz pan, ale w nią uwierzyć nie mogę.
— A w filozofię nauk przyrodniczych czy nie wierzysz pani również jak w filozofię prawa?
— Nie wierzę w nią bardziej jeszcze. Nauki przyrodnicze to suchy zbiór faktów odnoszących się do zwierząt i kamieni. Nie może w nich być ani filozofii, ani poezji żadnej.
— A filozofia historii? — zagadnąłem jeszcze.
— To co innego — odparła — historia zajmuje się ludźmi…
— Zdaje mi się — rzuciłem nieśmiało — że nauki przyrodnicze i prawne niezupełnie też są obce rodzajowi ludzkiemu…
— Być może, ale ja nie wierzę w to, bo nic wcale o tym nie wiem — odpowiedziała z doskonałą tym razem logiką.
Przy ostatnich wyrazach na ruchomej dziwnie, delikatnej jej twarzy ukazało się zmęczenie. Kilka ostatnich zdań, które zamieniliśmy ze sobą, znudziło ją już i znużyło! Była to rozmowa zbyt dla niej sucha i ciężka. W kilka dni potem wspominając o rozmowie tej przed księciem Jasiem nazwała ją rozmową naukową.
— Pan Rolicki — rzekła z żartobliwym przekąsem — pan Rolicki stanowczo jest materialistą. Utrzymuje, że kodeksy i procesy mają swoją filozofię, a nauka o kamieniach i zwierzętach jest bardzo poetyczną!… Rozpoczął też był ze mną w tym przedmiocie rozmowę naukową, ale ja prowadzić jej nie chciałam. Nie mam najmniejszej ochoty — dodała śmiejąc się — zostać uczennicą Darwina i razem z nim zgubić na wieki moją duszę…
— Byćże to może, abyś pani czytała Darwina? — zażartowałem.
Spojrzała na mnie z przerażeniem nieudanym.
— Dieu m’en garde! — zawołała głośno. — C’est un monstre!
Już to w ogólności piśmiennictwo całe świata ucywilizowanego rozpadało się w jej oczach na dwa działy. Pierwszy z nich uwielbiała bez granic, drugiego tknąć by nie chciała końcem choćby delikatnego paluszka.. Środka pomiędzy dwoma ostatecznościami tymi nie było. Czytywała jednak wiele. Z dziedziny beletrystyki ulubionymi jej utworami były romanse francuskie, tak zwane sensacyjne, albo też powieści angielskie należące do szkoły, która utwory swe niezmiennie prawie tytułuje w sposób następny: Różyczka wiosenna, Różyczka mojego brata, Sen różany, Dziewczyna w różowej sukni itp. Raz pokazała mi jakąś książkę mówiąc:
— Zaręczam panu, że musi to być coś nieporównanie pięknego!
Zauważyłem, iż sądzić o tym nie mogła, ponieważ kartki książki były jeszcze nie rozcięte.
— A tytuł? — rzekła. — „Fleurange”! Z samego już brzmienia tytułu tego wnosić można, że…
— Że będzie tu mowa o kwiatach i aniołach… — dokończyłem żartując.
— Cóż może być wdzięczniejszego jak przypatrywanie się kwiatom i aniołom? — rzekła.
— A ludzie? — zagadnąłem.
— Oh! j’en ai assez! mam ich dość w rzeczywistości. Od książki wymagam, aby unosiła myśl moją w sfery jaśniejsze, wyższe…
Przemocą niemal, śmiejąc się tak wdzięcznie, jak tylko ona jedna śmiać się umiała, wcisnęła mi raz w rękę „Medytacje” Lamartine’a.
— Mam nadzieję — rzekła — że uwielbiony mój Lamartine wyleczy pana z tej okropnej suchości wyobraźni, którą nabawiła pana pewnie filozofia kodeksów i procesów. Wymagam od pana stanowczo, abyś dziś jeszcze przeczytał parę ustępów…
Nazajutrz odniosłem jej książkę.
— Eh bien! — zapytała ciekawie mi w twarz patrząc — czy uleczyłeś się pan?
— Uleczyłem się z bezsenności, która od kilku dni mię trapiła — odpowiedziałem.
— Odpowiedź ta zmartwiła ją widocznie i rozgniewała trochę.
— Mój Boże! — rzekła — jak to trudno, aby dwie dusze ludzkie porozumieć się mogły ze sobą doskonale na biednym tym świecie! Pan i ja, na przykład, należymy do ludzi ucywilizowanych, a jednak jak bardzo różnimy się w poglądach i upodobaniach naszych.
— Et savez-vous? — dodała — że ten sam rozdźwięk panował zawsze prawie pomiędzy mną a ogromną większością ludzi, których spotykam w mym życiu. Nie wiem, doprawdy, czy ja nie rozumiem świata, czy też świat mię zrozumieć nie może.
— Albo też nie chce