Pierwotni

I

Cywilizacyo! ty, która myśl i wiedzę ludzką posuwając do ostatnich przystępnych granic, nauczasz rozpoznawać fałsz i prawdę, obalać pierwszy a miłować drugą; ty, która burzliwemu rojowi wrażeń użyczasz gruntu rozwagi i skupiasz go w wielkie i stałe płomię uczucia; ty, która, oświetlając przepaściste głębiny nędz ludzkich, wzniecasz ku nim pociągi potężne i czynne; — cywilizacyo, myślicielko, badaczko, pracownico, — czy ty znasz panią Izabellę z Jagdyszów Odropolską ?

— Nie, — odpowiadasz, — pani tej nie znam wcale i na całym obszarze działań moich nie spotkałam jej ani razu.

Co tu robić? czemu uwierzyć? powiadają jednak ludzie, że pani Izabella z Jagdyszów Odropolska jest osobą ucywilizowaną, wysoce nawet ucywilizowaną.

A więc, cywilizacyo! ty, któraś na ląd Europy rzuciła roje szybkich parowozów i sprawiła, że, pomimo naturalnego prawa, przez które ciało wszelkie ciąży ku środkowi ziemi, człowiek, niby ptak, latać może po nad jej powierzchnią; ty, któraś stolice świata przystroiła w mnóztwo wystaw sklepowych i wytworzyła niezliczone prawie zdroje uzdrawiających ciało i rozrywających duszę wód mineralnych; ty, czarodziejko, mogąca, w niespełna trzy dni i trzy noce, skromną mieszkankę parafii Zakątnickiej przeistoczyć w Paryżankę wykwintną, w świętą Rzymiankę, w turystkę, która na grzbiecie osiołka wspina się ku niebotycznym szczytom, w Najadę, która przy pomocy benjera nurza się w zielonych falach oceanu, w córę świata nakoniec, która każdy zakątek Europy i każdy z przebiegających ją wagonów zna lepiej i kocha więcej, niż smętny, chmurny, jak otchłań głęboki, widnokrąg rodzinnej krainy; ty to więc, cywilizacyo, latawczyni, strójnisio, szczebiotko, lafiryndo, znasz pewnie panią Izabellę z Jagdyszów Odropolską i nosiłaś ją przez lat przeszło dziesięć po całej powierzchni Europy. Latała! przez lat przeszło dziesięć domem jej był wagon, a miejscami, dla których go opuszczała, hotele stolic i wille miejsc kąpielowych. Po kilka razy nawiedziła Paryż, Bruxellę i Wiedeń; leczyła się w Karlsbadzie, w Szlangenbadzie odpoczywała, kąpała się w Trouville i w Ostendzie, jadła winogrona w Montreux, zwiedziła dwie wystawy powszechne, kędy zbadała oddział z materyami Lyońskiemi i Paryzką joaillerie (jubileryą); w Wenecyi, przepływając gondolą pod Mostem Westchnień, wzdychała nad nieszczęściami swemi; w Neapolu bawiła krótko, bo bała się bardzo Wezuwiusza, o którym mniemała, że jest jednym z otworów piekła; w Rzymie za to spędziła całe trzy zimy i były to najszczęśliwsze i najpłodniejsze w następstwa dnie jej życia. Tam po raz pierwszy zrozumiała ona znaczenie wyrazu: ojczyzna! i uczuła całą jego rzewność i tkliwość; tam doświadczyła gojenia się ran, zadanych jej przez życie, i zapełniania się pustek, istniejących w sercu; tam po raz pierwszy z rezygnacyą myśleć zaczęła o tem, że ma już lat czterdzieści; tam nakoniec i przedewszystkiem zrozumiała ona, że, dla dusz czułych i przystępnych Łasce, istnieją rozkosze, wyższe nad ziemskie miłości i uciechy i że, w zamian doczesnego szczęścia, którego z nieboszczykiem Wincentym Odropolskim nie zaznała, a którego szczypty tu i ówdzie pochwytywane zadowolnił jej nie mogły, spodziewać się może rozkwitnięcia w wiekuistości pod postacią lilii wonnej, słodko muskanej tchnieniem śpiewających Aniołów. Przyszłość tę ukazał jej spowiednik, nie wiem do jakiego zakonu należący i nie wiem w której ze świątyń Rzymskich; a ona, w uniesieniu wdzięczności, zamarzyła, że może, gdy będzie lilią, ten, z którego ust spłynął na nią ów zdrój pociechy, rozkwitnie obok niej narcyzem lub tulipanem. Zawstydziła się przecież i przelękła myśli tej, jako zawierającej w sobie echo ziemskich żądz i przywiązań i skruchy pełna, pojechała czemprędzej do południowej Francyi, aby w cudownem źródle w Lourdes utopić napadające ją jeszcze od czasu ziemskie skłonności, a także dokuczliwy katar żołądka, sprawiony zapewne częstem zmienianiem Europejskich restauracyi. Pielgrzymkę tę odbyła tem chętniej, że, jakkolwiek bardzo szczęśliwą czuła się w Rzymie, zatęskniła już nieco za domem swym, czyli, wagonem, a raz powiedziawszy sobie, że Rzym jest jej ojczyzną, zapragnęła coprędzej ją opuścić. Ojczyzna jest wprawdzie wyrazem rozczulającym, ale zarazem i pełnym powagi.

Z Lourdes pojechała do Paryża, w celu sprawienia odpowiedniej toalety, a raczej odpowiednich toalet dla córki swej, którą pod uświęcającem natchnieniem Rzymu i Lourdes, zdecydowała się ubrać w długie suknie i jako dorosłą pannę w świat wprowadzić. Tam-to właśnie doszedł rąk jej list od pana Żytnickiego, będącego dzierżawcą dóbr jej, a obecnie wzywającego ją, aby na czas pewien wróciła do kraju. Nie był to wcale list groźny i nie zwiastował żadnej majątkowej katastrofy, która-by ją środków do dalszego latania pozbawiała. Pani Izabella Odropolska była dość majętną. Żytnicki w liście swym przypominał po prostu, że dziewięcioletni termin dzierżawy jego kresu swego dobiega i prosił o odnowienie kontraktu, które w nieobecności jej z trudnością dokonać by się mogło.

Z Paryża, pani Izabella przyleciała do majątku Odropole, w parafii Zakątnickiej istniejącego.

W przeciągu lat dwunastu, to jest od czasu owdowienia swego, była tu ona ze trzy razy. Poco ? dlaczego ? Któż to wiedzieć może? Mówiła wprawdzie, że dla odetchnięcia rodzinnem powietrzem; lecz w praktyce okazało się, że po oddychaniu niem przez dwa lub trzy miesiące, uczuwała zwykle odnawiające się rany serca i zwiększający się katar żołądka i —leciała znowu. Córka jej, Adolfina, od lat przeszło dziesięciu nie była tu wcale; w czasie bowiem krótkiego oddychania matki swej rodzinnem powietrzem, przebywała zwykle z jakąś krewną swego ojca, która także od ran serca i kataru płuc leczyła się Europą.

—————————

Dwór Odropolski, w parafii Zakątnickiej istniejący, przedstawiał, ogólnie biorąc, dość ładny okaz zaniedbanego i na wolę losów rzuconego miejsca. Nie było tam ruiny tej koniecznej i często tragicznej, która pochodzi z niedostatku lub nieszczęścia; lecz przepalone od słońca szyby okien, poszarzałe i wykrzywione nieco słupy pięknego balkonu, brak wszelkich śladów ludzkiego życia w obszernym i starannie utrzymanym ogrodzie, sprawiały wrażenie pustki i opuszczenia. Jednak wewnątrz starego domu, przedstawiającego typ odwiecznych litewskich dworów, z długiemi nizkiemi ścianami i wysokim dachem, sala jadalna nie była pozbawioną uroku i malowniczości. Długa i nizka, z czterema oknami na ogród wychodzącemi, z sufitem okrytym staroświeckiemi, ciemnemi malowidłami, posiadała ona staroświeckie też, ciężkie i bogato rzeźbione, sprzęty z czarnego dębu, a na ścianach kilka rzędów pociemniałych od starości rodzinnych i historycznych portretów; w dębowej oszklonej szafie, wązkiej a długiej, zegar kołatał mosiężnem wahadłem i wskazywał oblicze swe zżółkłe, okrągłe, otoczone cyframi czarnemi a tak wielkiemi, że je z drugiego końca sali czytać można było z łatwością.

Wieczór był letni, ale chłodny i smętny. Niedawno spadł tu był grad obfity; niebo było blade, liliowe raczej, niż błękitne, a tylko na zachodzie gorejące łuną jaskrawych świateł; w powietrzu kryształowo-przezroczystem i chłodnem wiatr niósł zerwane z drzew zielone jeszcze liście; szczyty ogrodowych topoli, kasztanów i jodeł kołysały się z lekkim szumem. Po sali jadalnej, pośród błądzących tu i owdzie świateł jaskrawego zachodu, błądziła samotna i młodziutka postać niewieścia. Nie przechadzała się ona po starej tej i, bądź co bądź, bogatej i pięknej komnacie; lecz wpółlękliwym a wpółznudzonym krokiem błądziła po niej, Nadzwyczajną szczupłością kibici i przezroczystą, bladością cery przypominająca extrauduchownione postacie szkoły malarskiej z pierwszych czasów chrześcijaństwa, z ciężkim ciemnym warkoczem, niedbale rozplatającym się z tyłu głowy, otulona barwistym szalem indyjskim, tak bardzo, że aż w nim całą dolną część twarzy chowała, smutna, znudzona, zziębła, szła w kierunku starego zegara i z połowy drogi ku stołowi pośrodku sali stojącemu wracała, wspierała się na chwilę o rzeźbioną poręcz krzesła i znowu dążyć zaczynała ku oknu, na które zaledwie spojrzawszy, przenosiła wzrok na malowania sufitu i postępowała ku drzwiom, od których znowu wracała do zegara. Błądziła. Zaczęła chodzić brzegiem sali i oglądać wiszące na ścianach portrety. Kiedyś, gdy była małem dzieckiem, patrzała na nie ciągle; ale było to bardzo dawno, i zresztą nie zajmowały jej one nigdy. Czarne płótna, a pośród nich wąsate, dumne, odważne twarze, ręce na rękojeściach szabel oparte, wyloty kontuszów do krwawych skrzydeł podobne; gdzieindziej głowa niewieścia, białym pudrem osypana, spłowiała róża u sztywnego stanika, wielki czepiec, a pod nim słodki uśmiech pomarszczonej twarzy i — nic więcej. Czerwona smuga zachodu spłynęła na jeden z portretów, a w blasku jej życiem i ruchem zagorzało nagle oblicze, z dwoma bolesnemi zmarszczkami na wysokiem czole; mądre, chmurne oczy spójrzały groźnie, czarne wąsy zjeżyły się, krwawe skrzydła zamigotały, ręka drgnęła… Młoda dziewczyna odskoczyła ku oknu, i aż po oczy chowając twarz w szal indyjski, przycisnęła się plecami do ściany. Zlękła się. Wyobraźnia jej była może rozogniona i nerwy słabe; może też dom ten obszerny, stary, obcy, przypominał jej powieści o dawnych, opustoszałych, a przez duchy i zbójców nawiedzanych zamczyskach, dziejowy bohater zaś, ożywający przed nią w blaskach słonecznych, wydał się jej upiorem lub zbójcą.

W przyległym pokoju zaszeleściały jedwabie i lekkie kroki; do sali jadalnej wbiegła kobieta czterdziestoletnia, miłej bardzo i prawie pięknej powierzchowności, brunetka, zlekka siwiejąca, w czarnym stroju, odznaczającym się wielką kosztownością i zarazem niesłychaną prostotą. Materya i koronki pochodziły wprost z Lyonu i Bruxelli. Kamea, spinająca suknią u szyi, przyozdobić-by mogła jakieś muzeum osobliwości; niemniej wszystko to było ciemne, surowe, prawie zakonne. Wyraz twarzy jej ożywiony był i pociągający uwydatniającą się w nim słodyczą. Wbiegła do sali z głośnem wołaniem.

— Adolphine! Adolphine!

Spostrzegłszy młodą dziewczynę, stojącą przy ścianie i otuloną szalem, przybiegła do niej.

— Co ci jest ? zimno ? nudno? smutno? o tak ! do nieznośnego klimatu tego, do tych ponurych tutejszych domów, przyzwyczaić się trzeba, aby módz zrezygnować się na niejaki smętny zachód słońca !.. jakież blade to nasze ukochane niebo rodzinne!…

Wszystko to pani Izabella z Jagdyszów Odropolska mówiła po francuzku. Rzuciła się potem na stojący w kącie sali szezlong i głęboko, głośno odetchnęła.

— A jednak, — mówić zaczęła, — oddychanie rodzinnem powietrzem ma w sobie coś szczególniej błogiego, coś, co ożywia, uzdrawia, goi rany i zapełnia pustki!… czy nie doświadczasz tego, moje dziecko?

Dziewczyna zwróciła ku matce głębokie, ciemne, znudzone oczy i tonem zdziwienia odpowiedziała:

— Nie, mamo. Tu tak zimno i ten wiatr tak smutnie szumi.

Pani Izabella wyprostowała się, a wyraz twarzy jej stał się pełnym powagi.

— Co mówisz, Adolflno? Odpowiedź twoja, tak sucha i obojętna, sprawiła mi wielką przykrość. Jakto! nie uczułaś słodyczy oddychania rodzinnem powietrzem?

— Nie, mamo.

— Dlaczegoż to? powiedz mi, dziecko moje, dla czegóż? Adolfina wzruszyła ramionami.

— We Włoszech cieplej, a w Paryżu weselej, — odpowiedziała.

— Ależ tak, tak! —wołała pani Izabella, żywo poruszając się na szezlongu; —Włochy są cudowne, Paryż jest, co do gustu, elegancyi i wesołości, stolicą świata… I w innych jeszcze miejscach, spędziłyśmy, ma pauvre enfant, wiele chwil bardzo przyjemnych… rok temu naprzykład, pamiętasz? jechałyśmy o tej porze z Karlsbadu do Szlangenbadu. Co za urocze, malownicze miejsce ten Szlangenbad ! a potem… z księciem Rogolkiczago… Czy pamiętasz jeszcze księcia Rogolkiczago ? co to była za piękna dusza, choć Rumun i z narodu barbarzyńskiego. Bo Rumuni, moje dziecko, Turcy, Serbowie i inne podobne narody są barbarzyńcami i czasem nawet nie chrześcijanami. Ale i między nimi bywają piękne dusze, które Pan Jezus obdarzył zdolnością do poznawania najwyższych prawd..

Ten książę Rogolkiczago, naprzykład, pamiętasz jak był olśniony bazyliką i jak go zachwyciła uroczystość nocnych kąpieli w cudownem źródle. Jestem pewna, że wrócił do ojczyzny swej, pełen uświęcających wspomnień.. Ale., a propos ojczyzny…

Tu niepodobne do powstrzymania ziewnięcie otworzyło szeroko kształtne i delikatne jej usta.

— Martwisz mię bardzo, Adolfino, obojętnością swoją dla rodzinnej swej ziemi. Jakże możesz mówić, że to zimno i że ten szum wiatru smutne sprawia wrażenie ! Car enfin… to blade niebo, to zimne powietrze, te szumy wiatrów, ta ziemia, te drzewa… wszystko to, słowem, jest naszą ojczyzną!

Tym razem po bladawych ustach dziewczyny przebiegł szybki uśmieszek.

Nie patrząc na matkę, zapytała krótko:

— A Rzym?

— Rzym! — zawołała pani Izabella, –o tak ! cieszę się bardzo, że dałam ci poznać święte to miasto i że wyryło się ono w pamięci twojej śladami, których życie całe zetrzeć nie zdoła. Zresztą mam nadzieję, że wrócimy jeszcze nieraz do tej stolicy świata i przepędzimy tam niejedne zimę, pełną uświęcających wzruszeń i zachwytów… Rzym, dziecię moje, jest bez zaprzeczenia ojczyzną dusz naszych; nie przeszkadza to jednak temu, że powinnyśmy się cieszyć, iż nakoniec… oddychamy rodzinnem powietrzem, widzimy to niebo, tę ziemię, te drzewa, ten wiatr… wszystko to, słowem, co powinniśmy kochać!

— Kochać ? — wymówiła Adolfina półgłosem i tonem takim, jakby nowe pytanie to zadawała nie matce swej, ale gwieździe, która śród rozłogu nieba błysnęła mdlejącą co chwila iskrą.

— Tak, kochać! — z akcentem przekonania w głosie powtórzyła pani Izabella; —smuci mię to bardzo, że zdajesz się wątpić o uczuciu tem. Prawda Adolfino, że wątpisz? powiedz, wyznaj szczerze przed matką swoją! wątpisz?

— Wątpię, mamo! —odpowiedziała śmiało i głośniej, niż mówiła dotąd.

Zarazem uczyniła żywe poruszenie i zwróciła się twarzą do matki a profilem ku oknu. Ostatnie, błędne światło zachodu oblało szkarłatem czoło jej i policzki, a w oczach, obojętnych dotąd i przygasłych, roznieciło gorące żary.

— Wątpię, marno,… — powtórzyła — nie rozumiem, nie czuję!..

Szczupłe i zgrabne ramiona jej podniosły się i opadły; mała, sucha, nerwowa ręka wysunęła się z pod szala i niecierpliwie walczyć zaczęła z opadającym na plecy warkoczem.

Pani Izabella jęknęła:

— Dziecko moje! zkąd w tobie powstać mogły dziwne takie reflexye? Chodź tu do mnie, chodź! muszę ci dać małą nauczkę! chodź bliżej!

Posłuszna, zwolna postąpiła ku szezlongowi i stanęła przed matką. Pani Izabella przysunęła szybko nizki taburecik, i pochwyciwszy córkę za rękę, pociągnęła ją ku niemu.

— Usiądź tu, u nóg moich… — zaczęła; — matka i córka zawsze tak rozmawiać z sobą powinny. Serce przy sercu, zblizka, cicho, poufnie. Wszak jesteśmy sobie przyjaciółkami najlepszemi… usiądź!

Usiadła i całkiem zniknęła w zmroku, napełniającym już kąt wielkiej sali. Pani Izabella zato, pochylona ku niej, wysunęła na światło białą twarz swoję, przezroczystą tkanką koronki otoczoną, a powleczoną wyrazem słodyczy i namaczenia. Podniosła w górę białą, piękną rękę, na której nęciło parę kosztownych pierścieni, i łagodnie, z cicha, z powagą mówić zaczęła:

— To, co powiedziałaś, zasmuciło mię bardzo. Nie rozumiesz? poco ci rozumieć? Rozumują, dziecię moje, filozofowie tylko, emancypantki i inne tym podobne zgubione dusze ludzkie. Czyż chciała-byś, aby cię nazwano emancypantką, taką, co to nosi suknie zabłocone, oczy ma czerwone, włosy rozczochrane, a twarz chudą” żółtą, straszną ? Nie; ty jesteś kwiatkiem, wyrosłym pod skrzydłem twej matki, lilijką, którą co rano i wieczór powierzałam w modlitwach moich straży i pieczy Pana Jezusa… Ty mi rozumować nie powinnaś. Ja nie rozumuję. Kocham tę ziemię, to niebo, te drzewa, te wiatry… bo oprócz duchowej ojczyzny naszej, która jest w niebie, a na ziemi w Rzymie, pozwolonem nam jest mieć i kochać doczesną, cielesną ojczyznę naszę. Kochaj więc…

Tu pełną zapału mowę matki, nauczającej dziecię swe, przerwało wejście do sali brodatego i od stóp do głowy czarno ubranego lokaja, który, w pobliżu progu zatrzymując poważne swe kroki, przyciszonym głosem oznajmił, że pan Żytnicki przyjechał i zapytuje, czy może widzieć się z jaśnie panią.

— Proś pana Żytnickiego. Światło i herbata!—zadysponowała pani Izabella, a zwracając się do córki, wpółżartobliwie, wpółżałośnie szeptać zaczęła.

— Otóż i nadchodzi proza życia I Trzeba będzie słuchać całą godzinę o zbożu, cenach, budynkach, dzierżawach, kontraktach! Ach! cóż robić! Dlategośmy tu przyjechały, żeby te nieznośne interesa urządzić, na długo, na długo ! Fruniemy sobie potem znowu, chere enfant, w świat piękniejszy i weselszy od tego pustego domu i tych szkaradnych zimnych wichrów… Tymczasem możesz zająć się rozpakowaniem kufrów z naszemi najdroższemi relikwiami i pamiątkami… Ustawienie ich i urządzenie powierzam gustowi twemu i twojej znajomości naszych pobożnych zwyczajów.

W dwie minuty potem, nad stojącym pośrodku sali wielkim stołem dębowym paliła się piękna lampa, o trzech mlecznych kulach; o kilka kroków od stołu, z ciężkim zwojem papierów w dwu ciemnych grubych rękach, stał mężczyzna około pięćdziesięcioletni, gruby, ciężki, z długą, gęstą brodą, w czarnem, prostem ubraniu. Postawa jego nie była lękliwą ani pokorną, lecz tylko niezgrabną i głębokiego uszanowania pełną. Na twarzy tez, o nizkiem, ogorzałem czole i ustach znikających prawie pośród gęstwiny wąsów i brody, nie było ani trwogi i uniżoność!, ani też radości lub rozczulenia; była ona apatyczną, ponurą trochę i wyrażającą uczucie przymusu, doświadczanego zwykle przez kogoś, kto wstępuje do obcej i zupełnie obojętnej sobie sfery zjawisk i ludzi. Pani Izabella szybko zbliżyła się ku dzierżawcy dóbr Odropolskich, i na powitanie podała mu obie swe piękne ręce. Ruchy jej żywe były i pełne wdzięku, w oblewającym twarz uśmiechu malowała się uprzejmość wielka i aż prawie radość. Tę ostatnią wyraziła nawet słowami:

— Bardzo, bardzo mię to cieszy, że nakoniec widzimy się znowu z panem, kochany panie Żytnicki! Tak się już strasznie stęskniłam była za Odropolem i za wszystkimi moimi znajomymi i przyjaciółmi tutejszymi, że gdyby nawet i nie list pana, wzywający mię, była-bym w tym roku przyjechała z pewnością. Niechże pan siada; proszę, bardzo proszę!…

Posunęła ku niemu jedno z ciężkich, stół otaczających krzeseł, i sama na drugiem usiadła. Żytnicki uczuł się snadź serdecznem powitaniem tem wielce zadowolony. Z głębokim ukłonem pocałował rękę gospodyni, usiadł na podanem sobie krześle, papiery przyniesione położył na stole i milczał.

Pani Izabella zaczęła znowu:

— Doprawdy nie wiem, jakiemi słowy podziękować mam panu za tak zacne i szlachetne postępowanie pana ze mną i z moim biednym Odropolem. Pan Pomieniecki, który w tych stronach zeszłe lato przepędził, mówił mi, że gospodarstwo w Odropolu jeść tak… tak wzorowe, iż dalej już iść nie może… jak zaś punktualnie przesyłałeś mi pan sumy dzierżawcze i jak chętnie ratowałeś mię zawsze w moich małych kłopotach, o tem wiem sama. Doprawdy myślę, że chyba Opatrzność zesłała pana na drogę moję..

W czarnych jej, pięknych jeszcze i pełnych ognia, oczach” błysnęły łzy. Postawa jej była taką, jaką, najczęściej w rozmowie z ludźmi przybierała. Pochylona nieco ku słuchaczowi swemu, obie ręce splatała u piersi. W pochyleniu się tem i w tym geście było dużo słodyczy i czegoś nawet więcej, bo poszanowania jakby dla osobistej godności tych, z którymi mówiła. Żytnicki uczuł się widocznie wzruszonym; nie mógł jednak wydobyć z siebie nic więcej nad ukłon i krótką odpowiedź, głosem basowym wymówioną:

— Obowiązkiem moim było… Pracuję i staram się postępować według sumienia.

Przy ostatnim wyrazie, zwrócił oczy ku przyniesionym papierom i podniósł ku nim rękę. Pilno mu snadź było wyłuszczyć interes, z którym przybył, i pójść sobie.

— Miałem zaszczyt pisać pani hrabinie… — zaczął, ale pani Izabella przerwała mu z żywością.

— O, kochany panie Żytnicki, bez tytułów! proszę pana, bez tytułów ! Nie jestem hrabiną i dziękuję Bogu, że nie udzielił mi tej pokusy do próżności i pychy. Za granicą wprawdzie nazywano mię tak wszędzie, ale tam taki już zwyczaj panuje. Tu znajdujemy się przecież w kraju, który ma przysłowie… jakże?… „szlachcic” a tak… „szlachcic na zagrodzie, równy wo… wo.,. wo… wojewodzie!”

Omało, zamiast „wojewodzie” niepowiedziała: „woziwodzie”. Trudno jej było trochę mówić po polsku. Żytnicki ukłonił się znowu i znowu zaczął:

— Miałem zaszczyt pisać, że dziewięcioletnia dzierżawa, moja kończy się na wiosnę przyszłego roku. Prawdę mówiąc, gospodarzę ja tu nie dziewięć, ale piętnaście lat, bo sześć lat trzymałem Odropol. Może więc pani dobrodziejka zechce i nadal…

— Ale jakże! ça va sans dire, kochany panie Żytnicki! Proszę nawet pana, błagam, abyś mię pan nie opuszczał! Jestem kobietą, zdrowie mam słabe, córka moja tak jeszcze młodziutka… Myślałam nawet, bardzo myślałam nad tem, czyby nie lepiej było sprzedać Odropol i raz na zawsze uwolnić się od tego kłopotliwego ciężaru… Ale jest to w połowie dziedzictwo Adolfiny i przytem miejsce to tak drogie nam, tak święte…

— Odropol jest pięknym majątkiem — przerwał Żytnicki — grunta dobre, łąk dosyć, młyny… szkoda byłoby sprzedawać ! Gdybym mógł we wszystkich folwarkach z czterech pól zrobić dziewięć, jak to już zrobiłem w Błoniu; za kilka lat dochód z majątku podniósł-by się prawie we dwójnasób, ale przez te kilka lat…

— Co to jest: z czterech pól zrobić dziewięć? Czyż to jest możebne? Ależ, mój Boże, w takim razie niech pan robi, kochany panie Żytnicki, niech pan koniecznie robi. Lepiej przecież jest mieć czegoś dziewięć, niż cztery.

— Pani dobrodziejka nie rozumie tych naszych gospodarskich facecyi — z pełnym zawsze uszanowania uśmiechem podjął dzierżawca — przez taką zmianę systematu gospodarstwa pola nie przybędzie wcale, tylko to samo pole podzieli się w sposób inny i inaczej usiewać się będzie. Po naszemu nazywa się to: „płodozmian”.

— Ach ! wiem, wiem! — z tryumfem zawołała współdziedziczka Odropola — jakże ! rozumiem przecież, co to jest płodozmian, i wiesz pan, kochany panie Żytnicki… za granicą wszędzie są gospodarstwa takie. Płodozmiany albo fermy, innych gospodarstw niema wcale. Dlatego zapewne kraje te są tak bogate. Belgia uprawioną jest jak ogród. W południowej Francyi widziałam na własne oczy, jak pola pocięte są na takie maleńkie… malenieczkie kawałeczki. Na każdym kawałeczku co innego rośnie. Nie rozumiem, dlaczego i u nas nie urządzą kraju w ten sposób. Byłby on tak bogatym, jak Belgia i Francya. Ale nasz biedny kraj nie może dosięgnąć tego stopnia…

— Środków potrzeba, pani dobrodziejko, środków potrzeba na to znacznych — podjął Żytnicki, a w apatycznym i posępnym wzroku jego po raz pierwszy w czasie rozmowy błysnęło coś nakształt zapału. — O! gdybym ja miał własny majątek… oszczędzałbym się, nie jadłbym i nie pił, a zaprowadziłbym płodozmian; ale na dzierżawie trudno… W jednym folwarku, w Błoniu, nie wytrzymałem i zaprowadziłem; w innych, płacąc tak, jak płacę za dzierżawę, nie mogę, zginąłbym.,. Właśnie też żądaniem mojem było zaproponować pani dobrodziejce, czyby też… czy…

Zająknął się, chrząknął; małe, szare oczy jego roztworzyły się tak szeroko, jak gdyby przełykał coś z trudnością wielką. Widać było, że nie zwykł był mówić dużo, że długie mówienie stanowiło dlań pracę cięższą nad wszystkie, które spełniał kiedykolwiek. Pani Izabella, z jednostajną wciąż słodyczą i uprzejmością ku niemu pochylona, spróbowała ułatwić mu zadanie:

— Słucham pana; bardzo uważnie słucham. Jakąż jest propozycya ta?..

— Czyby pani dobrodziejka nie zgodziła się na mniejsze z dóbr swoich dochody… przez kilka lat, tylko przez kilka lat… przez które ja zaprowadzałbym płodo…

Z twarzy pani Izabelli zniknął uśmiech; a zastąpił go wyraz przerażenia. Pod wpływem siły przerażenia tego, zawołała z razu po francuzku:

— Impossible!

Lecz w mgnieniu oka poprawiła się:

— Nie moge, panie Żytnicki! w żaden sposób nie mogę zgodzić się na zmniejszenie dochodów moich ! Kobietą jestem… zdrowie mam słabe i córka moja…

— Pani dobrodziejko — wpadł jej w mowę Żytnicki, któremu rezultat rozmowy tej bardzo snadź leżał na sercu — gdyby pani dobrodziejka na cel ten ofiarować chciała czwartą część…

— O! panie Żytnicki! Jakiegoż czarodziejskiego wyrazu użyłeś pan w tej chwili! Ofiarować! jest to wyraz, który do głębi wzrusza mię zawsze. O mój Boże I ofiara ! któż lepiej nade mnie rozumie znaczenie wyrazu tego!

Znowu była naprawdę szczerze wzruszoną.

— Panie Żytnicki ! — dokończyła ciszej — pragnę spełniać ofiary, i nikt, nikt na świecie, prócz biednego serca mego, wiedzieć nie może, ilem ich spełniła. Ale tej, o której pan mówiłeś, spełnić nie mogę w żaden sposób…Żytnicki siedział teraz jak skamieniały. Wszystko, co usłyszał, było dlań tak niezrozumiałem, jak gdyby pani Izabella mówiła po arabsku. Nie rozumiał, zkąd wzięło się wzruszenie jej; nie pojmował, jak można pragnąć spełniania ofiar, i dlaczego mówiła ona teraz o ofiarach Wkrótce jednak wrócił do przytomności i żywo go obchodzącego przedmiotu rozmowy.

— Gdybyś pani dobrodziejka — zaczął — ustąpiła mi iz summy dzierżawnej, na lat. sześć, 3, 000 rubli, to jest, gdybyś pani pozwoliła mi płacić przez lat sześć za Odropol, zamiast dziesięciu, siedm tysięcy; po latach sześciu obowiązałbym się podnieść intratę do piętnastu tysięcy… czyli miałabyś pani o jednę trzecią więcej.

— Nie, nie, nie, panie Żytnicki! — z żywemi gestami białych rąk przerwała pani Izabella — nie, nie, nie! o niczem podobnem słyszeć nie chcę ! Sześć lat I Ależ to, kochany panie, wiekuistość… Któż z nas wiedzieć może, co spotka go za sześć sekund ? Nie wiemy dnia ani godziny ! Sześć lat… o mój Boże! z mojem słabem zdrowiem, czy mogę spodziewać się żyć tak długo…

— Ależ, pani dobrodziejko, panna Adolfina jest tak młodziutka…

— O tak ! to jeszcze dziecko, ale dziecko ze wzniosłą duszą, gardzące wszelką rachubą i obce wszelkim materyalnym kwestyom. Ona pewnie nie pragnie powiększenia się swego majątku, i ja nie pragnę… Gdyby zresztą powiększenie się to nastąpić mogło zaraz… to… może… zapewne… zgodziłabym się na nie… ale za sześć lat! a tymczasem tracić tyle i z tego powodu odmawiać sobie zadowolenia, i tak już bardzo skromnych, potrzeb naszych ? Nie, panie Żytnicki! nie mogę zgodzić się na to, i proszę pana, aby wszystko pozostało tak, jak było dotąd.

Ciężka chmura smutku spadła na twarz Żytnickiego. Dtkwił wzrok w ziemię i milczał chwilę.

— Szkoda — wymówił potem — wielka szkoda ! Przyznam się pani dobrodziejce, że do gospodarstwa mam passyę.. Każdy musi mieć passyą jakąś; ja mam tę. Nowości żadnych cierpieć nie mogę, bo zresztą i głowy sobie nad niemi nie łamię; ale o gospodarstwie to już wiem, że ulepszać je wciąż trzeba i podnosić, a lubię robić to, bardzo lubię… można powiedzieć, że to jest cała przyjemność moja. Miałem zresztą namyśli i inne jeszcze rzeczy… Gdybyś pani dobrodziejka zgodziła się na propozycyą moję, zyskałabyś pani po sześciu latach wiele, zyskałbym też i ja może: dotrzymawszy tu kontraktu mego, zdobyłbym się na starość na własny kawał ziemi. Szkoda!

— Szkoda! — współczującym tonem potwierdziła pani Izabella — o! wielka szkoda! ale cóż zrobić, kiedy nie można!

Z roztargnionego wyrazu twarzy jej widać było, że zaczynała nudzić się i myśleć o czem innem.

Żytnicki, za to, o czem innem jak o gospodarstwie i interesach majątkowych, myśleó nie umiał.

— Jest jeszcze rzecz jedna — zaczął, — o której z panią dobrodziejką pomówić żądałem. Budowle gospodarskie w Błoniu, Leśnej i Szarogórze potrzebują…

Z ust pani Izabelli wyrwał się dźwięk, do stłumionego ziewnięcia podobny.

— Kochany panie Żytnicki! — zaczęła śpiesznie — czy nie moglibyśmy wszystkich kwestyi tych na później odłożyć ?.. Czuję się jeszcze sfatygowaną po podróży, trochę cierpiącą, i doprawdy nie mam dziś głowy do interesów…

Istotnie, wyraz twarzy jej, słodki zawsze, objawiał zmęczenie i cierpienie. Żytnicki wstał.

— Jeżeli tak, nie będę dłużej fatygował…

Pani Izabella zerwała się z krzesła żywo i z wdziękiem.

— O nie! niech pan nie odjeżdża! proszę pana, wypijemy razem herbatę 1 Muszę przecież zaprezentować panu córkęoję już… dorosłą I

Przy ostatnim wyrazie uśmiechnęła się tak figlarnie, jak gdyby dawała do zrozumienia, że posiadanie dorosłej córki było tylko żartem jej samej lub losu, i wskazując Żytnickiemu krzesło, pobiegła w głąb domu z wołaniem:

— Adolphine! Adolphine!

Prędko bardzo wróciła, prowadząc za rękę córkę, która, rozgrzana snadź krzątaniem się około rozpakowywania „pamiątek”, nie miała na sobie indyjskiego szala, lecz w modnej wązkiej sukni, szczupła, sztywna trochę, z przymuszonym uśmiechem na ustach, powitała Żytnickiego wpółdziecinnym dygiem. W tej samej chwili lokaj wniósł i postawił na stole srebrne przybory do herbaty.

— Niech pan siada, wypijemy razem herbatę! — zapraszała pani Izabella.

Żytnicki bardzo widocznie przerażonym był perspektywą picia ta herbaty i wyjąkał słów kilkanaście, z których dosłyszeć można było: — Nie mogę… bardzo żałuję… zajęcie… sesya ekonomów…

Wtedy pani Izabella wyjęła z kieszeni małe pudełko, takie, w jakich zazwyczaj mieszczą się klejnoty kobiece i, podając je Żytnickiemu, prosiła, aby chciał oddać je swej żonie. Dzierżawca dziękował ukłonami i niewyraźnem mruczeniem, a jakby nagle przypomniał sobie o czemś, głośniej wymówił:

— Żona moja mówiła mi, abym panią dobrodziejkę zapytał, kiedy może powitać…

— Ale iakże! — zawołała pani Izabella — my to, jako świeżo przybyłe, winnyśmy wizytę pani Żytnickiej, i jutro niezawodnie będziemy w Błoniu.

Dzierżawca kłaniał się znowu i miał się już ku wyjściu, kiedy Adolflna zwróciła się ku niemu.

— Przepraszam pana — zaczęła z lekkim cudzoziemskim akcentem — chciałam zapytać się, gdzie jest teraz i jak ma się pan Eugeniusz ?

— Pani o nim pamiętasz! — zupełnie zachwycony zawołał Żytnicki — a cóż? skończył chłopiec szkoły i miał skończyć uniwersytet… łożyliśmy na niego, jak na rodzonego syna; ale nie udało się. Jak przyjechał do domu, drugi już rok temu, tak do tego czasu siedzi… Nie wiem, co z tego będzie…

— Niech pan kłania się ode mnie panu Eugeniuszowi i powie, że doskonale, doskonale pamiętam, jak, kiedy miałam ośm czy dziewięć lat, ratowaliśmy z nim razem małego bocianka…

Mówiąc to, rumieniła się trochę, ale zarazem uśmiechała szczerze i wesoło. Żytnicki, w ciężkich ukłonach cały, zniknął za drzwiami sali.

Pani Izabella osunęła się na krzesło i, biorąc z rąk córki filiżankę z herbatą” zawołała:

— O, nudziarz I figura całkiem nieprawdopodobna! Przedstaw sobie poczciwego, pracowitego wołu, któremu-by kazano siedzieć na krześle i przyzwoicie rozmawiać! Co moment „pani dobrodziejka!” „pani dobrodziejko !” chr… chr… chr… chrząkania i ucieranie nosa… czerwoną chustką! Nieoceniony !

Mówiąc to wpół po polsku, wpół po francuzku, śmiała się srebrnie, melodyjnie.

Adolfiua, siedząc naprzeciw matki, przelewała łyżeczką herbatę i nie śmiała się wprawdzie głośno, ale uśmiechała się.

— C’est vrai, maman — odpowiedziała. — Kiedy pan Żytnicki idzie, to aż podłoga się ugina, a jak mi ścisnął rękę, myślałam, że ją zgruchoce. Czy tu wszyscy ludzie tacy niezgrabni i śmieszni?

— O ! — zaśmiała się znowu pani Izabella — zobaczysz tu jeszcze wspanialsze okazy… Czy pamiętasz Żytnicką?

— Trochę, jak przez sen…

— Zobaczysz ją więc jutro. To dopiero exemplarz, co śmiało figurować mógłby na którejkolwiek z wystaw powszechnych, a pewnie z wracał-by więcej uwagi, niż ten pawilon z materyami chińskiemi, z którego powodu, pamiętasz? nie jadłyśmy raz obiadu…

— U ! ja się jej boję ! — głośno zaśmiała się Adolfina, a potem, z lekkim dąsem dodała: — Ale pocóż my tam jechać mamy ? Wszak zabawimy tu krótko; mogły byśmy więc obejść się bez oddawania wizyt…

Pani Izabella spoważniała.

— O nie, moje dziecko! powinnyśmy to uczynić. Powinnyśmy odwiedzić Żytnickich i żyć z nimi w życzliwych stosunkach, dopóki będziemy w Odropolu…

— Maman! ponieważ ich nie lubimy…

— Nie lubimy! ależ my Żytnickich nie lubić nie możemy i nie powinnyśmy ! Po pierwsze, są oni nasi bliźni, a bliźnich kochać kazał nam Pan Bóg; następnie, są to najlepsi w świecie ludzie. Nakoniec, Żytnickiemu winni jesteśmy wdzięczność… Widzisz, Adolfino, jak źle wyraziłaś się, mówiąc, że nie lubimy Żytnickich! Proszę cię nawet bardzo, abyś ich lubiła… bardzo lubiła…

Adolflna patrzała w filiżankę swą i uśmiechała się. „W uśmiechu jej była filuterność, połączona z przekorą.

— Myślałam — zaczęła, nie podnosząc oczu — myślałam, że skoro mama znajduje ich tak nudnymi i śmiesznymi, to i lubić ich nie może, i że jeśli się z kogo śmieje, to już chyba nie przez wdzięczność!

— Ależ… — z pewnem zakłopotaniem zaczęła pani Izabella — ależ, moje dziecko, i jedno i drugie… ja Żytnickiego tak lubię, że czasem rozczula mię on aż do łez, ale kiedy porozmawiam z nim dziesięć minut, pragnę zaraz pomiędzy nim a sobą rzucić Ocean Atlantycki… Ty, moje dziecko, zbyt młodą jesteś, abyś zrozumieć mogła dziwne sprzeczności ludzkiego serca… serce ludzkie, serce kobiety szczególniej, to otchłań niezbadana…

— Dlaczego szczególniej serce kobiece? — zapytała Adolfina.

Pani Izabella obie ręce podniosła do czoła.

— O, ty dzieciaku! z twemi wiecznemi: po co ? dla czego ? aoec tes éternels: pourguoi ? nigdy zadowolić się nie możesz tem, co ci mówię, ale zawsze chcesz wszystko zrozumieć, zbadać, rozebrać! Powinna-byś doprawdy urodzić się mężczyzną!

— O! gdybym była mężczyzną! — z wybuchem zawołała Adolfina.

Pani Izabella smutnie wstrząsnęła głową.

— Tak, tak! zapewne! mężczyźni szczęśliwsi są od nas! mniej walk staczają, mniej niebezpieczeństw im grozi, więcej mają swobody…

— Nie, nie — żywo zaprzeczyła Adolfina — nie dla walk i nie dla swobody chciała-bym…

— A więc dla czego?

— Dla tego, aby dowiedzieć się i zrozumieć tysiące rzeczy…

— O, ty, ze swojem: wiedzieć i rozumieć! ale o czemże ty nie wiesz, o czem wiedzieć powinnaś ? Inna zaś wiedza nie tylko potrzebną nie jest, ale była-by nawet zgubną… Przypomnij sobie ustęp z Pisma Ś-go o wężu, który kusił Ewę do zerwania jabłka. L’ abbe Faveur, w lekcyach, których ci udzielał, często wracał do przedmiotu tego, pamiętasz?

Tu pani Izabella przybliżyła do twarzy wskazujący palec i z groźnym tym niby giestem, a z żartobliwym na ustach uśmiechem, dokończyła:

— Pamiętasz, na jakiem to drzewie rosło to jabłko ?

— Na drzewie wiadomości złego i dobrego — z powagą odpowiedziała Adolfina, i spuściwszy oczy, zamyśliła się. Potem podniosła na matkę rozbłysły nagle wzrok, i nerwowym giestem niosąc rękę do buntującego się wciąż warkocza swego, zawołała:

— Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Pan Bóg nie pozwolił Adamowi i Ewie zrywać owoców z drzewa wiadomości złego i dobrego? Dlaczego Pan Bóg, który wie wszystko, zabronił wiedzieć wszystko człowiekowi, który przecież stworzony jest na obraz i podobieństwo Pana Boga?

— Tais-toi! tais-toi! méchante enfant! — ze zmarszczką na czole i przestrachem w oczach zawołała pani Izabella. — Wkrótce rozmawianie z tobą stanie się zupełnie niepodobnem… Bluźnisz!… Dziś jeszcze napiszę o tem wszystkiem do księdza Fayeur!

— Nie, mamciu, nie, nie! — błagalnie splatając ręce, zawołała Adollina — niech mama nie pisze o mnie nic złego do księdza Faveura!

— A widzisz! lękasz się duchownego przewodnika swego! pierwszy to znak, że masz niespokojne sumienie…

— Tak mamo, z powodu tych wątpliwości, które napadają na mnie.

Wymówiła to zcicha i ze smutkiem.

— A teraz, gotowa już jesteś rozpłakać się… Ale to tak zawsze… ze śmiechu przechodzisz w płacz, ze zbytniej zuchwałości w lękliwość… Nie będę łajać cię za to, bo jesteś pod tym względem podobną do mnie… Wrażliwość i czułość były zawsze udręczeniami mego życia… ależ rozpaczać o miłosierdziu bożkiem znaczy to także grzeszyć… Jest ono, moje dziecię, bez granic i miary…

Przy ostatnich wyrazach Adolfina podniosła znowu oczy, suche już i błyszczące.

— Wiem o tem, ale w takim razie, dlaczegoż… Urwała i kilka razy wstrząsnęła głową, jakby spędzićz niej chciała natarczywe myśli.

— Nie kończ! nie kończ! — zawołała pani Izabella z surowością całkiem u niej niezwykłą.

Adolfina wstała z krzesła.

— Już przeszło! — wymówiła z uśmiechem, pod którym drżały lekko delikatne jej wargi — doprawdy, mamo, tu, w tym Odropolu, tak cicho, głucho, smutno, że mimowoli, różne myśli…

Nie dokończyła.

Powoli, znudzonym krokiem, posuwała się wzdłuż jednej z długich ścian sali i roztargniony wzrok ku portretom wznosilą.

Herbata była już wypitą i ciasta z konfiturami zjedzone. Lokaj zbierał ze stołu srebrne i porcelanowe naczynia. Pani

Izabella, z czołem na dłoni wspartem, zamyśliła się głęboko. Nagle, podnosząc głowę, zawołała:

— Adolphine! czy wiesz, co było z nami rok temu? jak raz dziś rok! przypomniałam to sobie w tej chwili zupełnie dokładnie. Przejeżdżałyśmy w nocy przez Ejchenbach i książę Rogolkiczago miał na sobie ten burnus arabski, wiesz ? z kapiszonem! Powiedziałam mu, że wygląda w nim, jak widmo, a on odpowiedział, żebym była ostrożną, bo widma upatrują sobie istoty żyjące, do których kroków przywiązują się i ścigają je wszędzie… Myślę, że książę jest teraz…

— Mamo! czyj to portret? — wpadło jej w mowę głośne, za plecami jej wymówione pytanie.

Pani Izabella obejrzała się. Adolfina, ze skrzyżowanemi na piersi ramionami i podniesioną twarzą, stała przed tym samym portretem, który w blaskach zachodu wydał się jej był żywym prawie, groźnym i strasznym. Teraz ubiór i zbroja bohatera znikały w półcieniu, a twarz oblana białem światłem lampy, posiadała wyraz nieruchomej, bezdennej zadumy. Na wysokiem czole widać było wyraźnie dwie głębokie zmarszczki, a z pod nich śmiałe oczy, nie groziły już jak wprzódy, lecz ze smutkiem niezgłębionym zdawały się patrzeć w jakąś dal bezbrzeżną. Zaduma też oblewała bladą, wrażliwą twarz dziewczyny, kiedy, ze wzrokiem utkwionym w stare malowidło, zapytywała:

— Mamo! czyj to portret?

Pani Izabella obejrzała się, wzniosła też w górę oczy i z roztargnieniem odpowiedziała:

— Niewiem dobrze, moje dziecko… zdaje się… ale tak! przypominam sobie; jest to… Czarniecki…

— Piękny! — półgłosem wymówiła Adolfina i zapytała znowu:

— Kto to taki, ten Czarniecki ?

— Ależ moje dziecko, jakże możesz o tem nie wiedzieć? Był to przecież sławny bohater.

Adolfina milczała chwilę.

— Mamo! dlaczego on był bohaterem ? Pani Izabella stłumiła ziewnięcie i zawołała:

— Moja droga ! mówisz tak zupełnie, jak gdybyś nigdy nie uczyła się historyi rodzinnego kraju swego. Przecież zalecałam zawsze pannie Bercie, aby cię jej uczyła i bywałam nieraz sama obecną przy tych lekcyach… Aleś już zapomniała trochę… Nic dziwnego! á vrai dire, historya jest rzeczą bardzo suchą, ale cóż robić? powinność przedewszystkiem! a znać historyą swego kraju, dziecko moje, jest naszą świętą powinnością.

Ziewnęła znowu. Adolfina, w niedbałej postawie i z przygasłemi oczyma naprzeciw niej usiadła.

— Cóż? — zaczęła pani Izabella — czy pamiętasz, który z królów naszych przyjął świętą wiarę chrześcijańską?

— Mieczysław I — bez chwili wahania odpowiedziała Adolfina.

— A za kogo wyszła królowa Jadwiga?

— Za Władysława Jagiełłę…

— Après ? cóż tam więcej? Kogo tam myszy zjadły? Adolfina zaśmiała się i odpowiedziała:

— Popiela.

— Czegóż śmiejesz się, moje dziecko? mówiąc o rzeczach tak poważnych, śmiać się nie należy !

— Bo ja, mamo, nigdy tego wyobrazić sobie nie mogłam, jakim sposobem człowiek, a do tego król, mógł być zjedzonym przez myszy.

— Mniejsza oto! O tem wątpić nam wolno… Ale… powiedz mi, jak się nazywała królowa ta, co to była taka zła, niegodziwa, kraju naszego nie cierpiała i wielkie summy wywiozła z niego do Włoch?

Adolfina myślała chwilę. Zaczynała snadź niecierpliwić się, bo brwi jej drgnęły.

— Nie wiem doprawdy — rzekła — Ryksa, czy Kunegunda, czy Bona… bo wszystkie te imiona razem tak mi po głowie chodzą…

— Ależ Bona! naturalnie, że Bona I „Widzisz, ja dawniej od ciebie uczyłam się historyi, a doskonale pamiętam… Cóż więcej? Ach! voilá! Sobieski! dotychczas jeszcze modlą się za niego w Rzymie, za tego wielkiego bohatera naszego… pamiętasz, czem on się wsławił ?

— Obronił Wiedeń od Turków…

— Nietylko od Turków, moje życie, ale od Tatarów także, Czerkiesów i innych Muzułmanów. Widzisz, jaki to był wielki człowiek I obronił on świat chrześcijański i Wiedeń… Możesz sobie wyobrazić, co-by to była za nadzwyczajna szkoda, gdyby poganie ci zniszczyli byli tę cudowną Ring-Strasse! kochany nasz, śliczny Wiedeń, byłby wcale innym, niż jest… Après?

II

Ciemno już było, kiedy parokonna bryczka Żytnickiego stanęła przed gankiem niewielkiego domu, mającego pozór skromnej, szlacheckiej siedziby. Na ganek wybiegła kobieta, której rysów o zmroku dostrzedz nie było można, lecz której postać niewysoka, gruba, prawie kwadratowa, z szybkością nadzwyczajną stoczyła się po schodach ganku, i u stopnia bryczki na szyi Żytnickiego zawisła.

— Pawełku! mój Pawełku! przecież przyjechałeś! — zabrzmiał głos niewieści donośny, śmiechem radosnym nabrzmiały, a przerywany pocałunkami tak głośnemi, że można było je wziąć za wystrzały pistoletu małych rozmiarów. — Przecież ! nakoniec! ależ siedziałeś tam w tych swoich folwarkach caluteńkie dwa dni!… nie zziąbłeś ?… możeś głodny?… no pocałuj-że mię choć raz!

— Dobrze ! dobrze! — ozwał się w odpowiedź basowy, apatyczny głos dzierżawcy — jak się masz ? jak się masz ? no, dosyć już tych czułości! jeść mi daj ! bom tylko śniadanie zjadł w Leśnej, o dziesiątej…

Kobieta z większą jeszcze niż wprzódy szybkością wtoczyła się na ganek i wpadła w głąb’ domu, wołając:

— Wikcia! Józefa! Józefa! Tekla! Tekla! pan przyjechał! Lampę zapalić! Samowar! biusztyk! Gdzie one te hultajki! Dowołać się ich nie można! skaranie bozkie z temi łotrzycami…

Ostatnie wyrazy doszły uszu Żytnickiego w chwili już, gdy wchodził do saloniku, słabo oświetlonego jedną świecą, palącą się na stole, przed kanapą umieszczonym. Na kanapie, w niedbałej i leniwej postawie, leżał młody mężczyzna, z roztwartą książką w ręku. Przy słabem oświetleniu można było spostrzedz tylko, że miał on białe, wysokie czoło i gęstą, kędzierżawą, złocisto-rudą brodę. Wejście Żytnickiego nie zdawało się czynić na nim żadnego wrażenia, ani wzniecać w nim ochoty do najobojętniejszego choćby przywitania, bo ani oczu od książki nie oderwał, ani najlżejszego nie dokonał ruchu. Wzajemnie Żytnicki, w milczeniu, przerywanem tylko sapaniem i chrząkaniem, zdjął paltot, kilku krokami przeszedł mały salonik — i świecę, tak obojętnie, jak gdyby ona niczyim nie przyświecała oczom, ze stołu wziąwszy, poszedł z nią w głąb’ domu. W saloniku zrobiło się ciemno, jak w otchłani, a w ciemności tej dał się słyszeć krótki, szyderski śmiech. Po śmiechu tym nastąpiła głęboka cisza. Leżący na kanapie mężczyzna, jakkolwiek czytać już nie mógł, nie wstawał. Nie chciał, czy nie miał po co wstawać? Cisza trwała niedługo.

Przerwał ją niby szum wichru, odgłos ciężkich, nadzwyczaj śpiesznych kroków, przebiegających sąsiedni z salonikiem przedpokój, i łoskot gwałtownie otwierających się drzwi. W progu ten sam donośny głos niewieści, który tak czule u stóp bryczki witał wracającego gospodarza domu, zawołał:

— Co to? ciemno tu? a gdzież świeca? o niedolo moja! już mi ktoś świecę ztąd schwycił! Ależ tu Genio był ? czy niema tu nikogo ? Geniu! Geniu! czy ty śpisz?

W ciemności zabrzmiał głos męzki, przyjemnie dźwięczący, ale wyraz każdy wymawiający leniwie i z niechęcią:

— Chyba-bym umarły był, gdybym spać mógł, dopóki ciotka nie śpi.

— A gdzież świeca?

— Wuj zabrał.

— Jakto! Ty czytałeś, a on tak sobie wziął i świecę zabrał?

— Wziął i zabrał!

Nie odpowiedziała nie, tylko w saloniku zrobił się znowu szum i stuk. Biegła w ciemności i uderzała się o stoły i krzesła, sapała, parę razy mruknęła niedokończone przekleństwo jakieś, lecz biegła, i niby kula, wypadająca z lufy palnego oręża, z ciemności dom zalegającej wpadła do sporego pokoju, w którym, przy świetle świecy palącej się na prostem, obszernem biurku, Żytnicki przeglądał i porządkował grube stosy papierów. Jakkolwiek szumnem było to wtargnięcie jej, dzierżawca nie zwrócił na nie uwagi najlżejszej.

— Pawle! — krzyknęła.

Nie podnosząc oczu z pod papierów, zapytał:

— A co, Kociu?

— Pocóś Geniowi świecę zabrał? Czy ci już chłopiec ten tak obrzydł, że chcesz go z domu swojem grubijańskiem obejściem wypędzić! Czy to dla tego, żeby mnie dokuczyć, żebym też i ja razem z tem dzieckiem wynosiła się, a tu dla jakiej młodszej i ładniejszej miejsce wolne zostawiła! Ja wiem, że ty tego tylko pragniesz I ty nawet śmierci mojej pragniesz! tybyś był najszczęśliwszy, żebyśmy oboje z Geniem jednej godziny poumierali! Ty chyba kamień w sobie masz zamiast serca, jeżeli nie umiesz ocenić przywiązania mego i poświęcenia, i tej ciężkiej pracy, którą całe życie przy tobie przenoszę! Czy taki jabym los miała, gdybym była, zamiast za ciebie, za pułkownika Chryjskiego wyszła! Pułkownikową była-bym, panią, karetą i sześciu końmi jeździła-bym! A teraz co? świecę nawet dziecku memu zabierasz i w ciemności go zostawiasz, niby złoczyńcę jakiego; a to wszystko, żeby tylko mnie dokuczyć, żeby mnie przez to pokazać, że mnie nie lubisz, nie cierpisz, nienawidzisz, żem ja już nawet i lichej świecy nie warta!

Gadała, sapała, płakała. Ciężka, kwadratowa, w luźnym kaftanie, bez kołnierzyka i mankietów, z gęstemi włosami opadającemi na plecy, ramiona i okrągłą, rumianą twarz, pośród której błyszczały, jak dwie mdłe iskierki, małe siwe oczki, krążyła dokoła biura, przy którem siedział mężczyzna, zabiegając mu, to z tyłu, to z przodu, załamując ręce, to podnosząc je ku głowie, to rozmachując niemi tak, że aż płomyk świecy kołysał się od ich powiewu.Żytnicki, schylony nad papierami, wodził piórem po zapełniających je wierszach, zcicha je czytając, a tu i owdzie kreśląc po marginesach różne cyfry i odsyłacze. W twarzy jego żaden muskuł nie drgnął ni razu, ustami tylko zwolna poruszał i w miarę potrzeby kartę po karcie odwracał.

— Pawle! — krzyknęła — Pawle! Pawle!

— A co, Kociu ? — zapytał, nie podnosząc głowy ani oczu.

— Czy ty człowiek, czy kamień? czy mąż, czy kat?

— Sztuk 681 po rubli 2 kopiejek 70… — wyszeptał.

— Ja ci te twoje papiery na drobne kawałeczki podrę…

Wyciągnęła obie ręce ku leżącym przed nim papierom, ale on położył na nich grubą, silną swą rękę. Zarazem podniósł głowę i spokojny, obojętny wzrok w twarzy jej utkwił. Zwyczajnym też sobie głosem, przytłumionym nieco i obojętnym, wymówił:

— Kociu! proszę ztąd wyjść.

W mgnieniu oka twarz jej zalana była potokiem łez, a ona sama u kolan jego na ziemi siedziała.

— Pawle! Pawełku! — chlipiąc i jęcząc mówiła — ja ciebie tak kocham, a ty dla mnie taki obojętny… no, pocałuj-że mię po dwóch dniach niewidzenia… spójrz na mnie przynajmniej, mój najmilszy!…

Z jedną ręką uwięzioną w obu jej małych pulchnych dłoniach, drugą skreślił na papierze kilka wyrazów, przy których stawiając cyfrę, półgłosem wymówił:

— Tysiąc trzysta sześćdziesiąt dwa…

Zarazem położył pióro przy kałamarzu, papiery wsunął do szuflady, wstał z krzesła i rzekł:

— Kociu! daj mi jeść.

Zerwała się z ziemi, roztworzyła na roścież drzwi jadalnego pokoju i zawołała:

— Proszę jaśnie wielmożnego pana na wieczerzę… pokorna sługa pana już wszystko przygotowała, biusztyk nawet własnemi rękami usmażyłam… bo dla ciebie żona, to nic więcej tylko sługa! naturalnie ! pókim była młoda i ładna, to jeszcze…

Do jadalnego pokoju weszła służąca, bosa, brzydka, z rozczochranemi włosami i zbrzękniętą od płaczu twarzą. Żytnicka rzuciła się ku służącej, łając ją za nieprzyniesienie masła i śmietanki, a popychając dziewkę przed sobą, wraz z nią wypadła do kurytarzyka, u którego końca znajdowała się kuchnia.

Jadalny pokój, oświetlony sporą choć niewykwintną lampą, od sufitu zwisającą, wyglądał czysto i wesoło. Przy oknach kwitły w wazonach balsaminy i astry; na ścianach, białych jak śnieg, szarzało kilka starych sztychów; stół, okryty serwetą lśniącej białości, zastawiony był naczyniem bardzo prostem, lecz nieskazitelnie czystem. Samowar, błyszczący jak złoto, szumiał wesoło i buchał dwiema wstęgami pary; w posrebrzanym koszu rumieniły się świeże, wyborne snadź bułki. Żytnicki usiadł przy stole, białą serwetę zawiązał dokoła szyi, tak, aby mu część gęstej brody okrywała, i przysunął ku sobie półmisek z doskonale w istocie usmażonym i jarzynami przyozdobionym beefsteakiem. Chmurne czoło jego wypogodziło się, apatyczne oczy błysnęły. Ze sporej flaszki do malutkiego kieliszka nalał starej wódki, ukroił potem chleba białego i pulchnego, potoczył wzrokiem dokoła wesołego, jasno oświetlonego pokoju, i twarz jego okryła się wyrazem cichego, lecz głębokiego zadowolenia. Trwało to przecież niedługo. Z drzwi przeciwległych wyszedł ten sam młody mężczyzna, którego Żytnicki tak obojętnie zostawił był w ciemności, pomimo książki, z jaką go znalazł. I teraz także trzymał on w ręku książkę. Pięknym był. Wysoki, kształtny, silny, włosy i brodę miał złocisto-rude, czoło białe, usta cienkie, purpurowe, i wielkie oczy, z szafirową, ognistą źrenicą. Wiek jego trudno było-by ściśle określić. Blask oczu, szkarłat ust i kształty ciała świadczyły, że był bardzo młodym; ale wyraz, okrywający piękną tę twarz, nadawał jej pozór zmęczenia i przedwczesnego postarzenia. Czoło jego, pomimo białości, wydawało się zmięte i zwiędłe; usta, zarysem zdradzające naturę wraźliwą, układały się w linią pełną zniechęcenia i powściąganej goryczy; na dnie źrenic, leniwie i ze znudzeniem patrzących przed siebie, paliły się namiętne żądze, czy marzenia. Powoli zbliżył się do stołu, usiadł, roztworzył książkę i wpatrzył się w nią tak, jak gdyby nie spostrzegł, że oprócz niego któś jeszcze znajdował się w pokoju. Żytnicki zawiesił na chwilę czynność krajania chleba, i oczy, które przed chwilą błysnęły były zadowoleniem, utkwił w twarzy Eugeniusza. Spojrzenie to nie było tak jak zwykle obojętnem, — malował się w niem smutek, żal nawet. Smutnie też wstrząsnął głową, westchnął. Eugeniusz patrzał w książkę. Milczeli obaj. Znajdowali się względem siebie tak, jak gdyby byli śmiertelnie z sobą poróżnionymi. Jednak żadne wyjątkowe uczucie ani zdarzenie nie stało snadź pomiędzy nimi, bo po chwili Żytnicki, posuwając ku milczącemu towarzyszowi swemu półmisek z beefsteakem, rzekł:

— Dlaczego nie jesz, Geniu? Dobry beefsteak. Nie darmo go ciotka własnemi rękoma smażyła.

W głosie jego nie tylko gniewu nie było, lecz owszem, był on nawet cieplejszym, niż zwykle.

Eugeniusz odsunął książkę, a biorąc nóż i widelec, także bez cienia urazy lub niechęci jakiejkolwiek, tylko chłodno bardzo i z sarkastycznym uśmiechem, odpowiedział:

— Sos musi być ostry. Ciotka zaprawia go zazwyczaj garncem łez, tuzinem przekleństw i kopą szturchańców, udzielonych Tekli i Józefie!Żytnicki zmarszczył trochę brwi, i wymruczał raczej, niż wymówił:

— Cóż robić? cóż robić? trzeba jej to wszystko wybaczyć ! Kobieta ze złotem sercem.

W tej chwili, prowadząc za sobą dziewkę, która niosła na tacy masło, śmietankę, ser i przewybornie wyglądające wędliny, wtargnęła do pokoju Żytnicka. Wyglądała teraz wcale inaczej, niż przed pięciu minutami. Zaniedbany ubiór jej był wprawdzie niezmienionym i włosy znajdowały się w tym samym co wprzódy nieładzie; ale rumiane, pulchne, okrągłe policzki, i czoło nizkie, i szare oczki, i nawet zadarty nosek, który kiedyś posiadać mógł wdzięk filuterności, oblane były najradośniejszym, najpromienniejszym z ludzkich uśmiechów. Ode drzwi już wołać zaczęła:

— Pawełku! mój najdroższy! a tożeś ty był dziś w Odropolu! Pytam się teraz tam w kuchni Franka: „gdzieżeście z panem jeździli?” a on mi mówi, że do Odropola… Ale to tak zawsze. Ty mi nigdy, nigdy sam nic nie powiesz i chyba od sług się dowiem. Ale mówże, mój Pawełku, mówże prędzej! Widziałeś ją? Czy przyjęła ciebie? Jak wygląda? co mówiła? czy na długo przyjechała?

Stała przy samowarze i zarzucając rnęża pytaniami, z nadzwyczajną wprawą i zręcznością cienką serwetą szklanki wycierała.Żytnicki skończył jedzenie beefsteaku i talerz od siebie odsunął. Potem jeszcze z najwyższą obojętnością odwiązał z szyi serwetę, otarł nią starannie usta i brodę, rozkroił bułkę i nakoniec odpowiedział:

— Przyjęła mię i rozmawialiśmy z sobą dobre pół godziny. Grzeczna zawsze, bardzo grzeczna i dobra kobieta.

Pochwałę tę, dziedziczce Odropola udzieloną, wymówił z widocznem uczuciem zadowolenia i pewnej nawet dumy. Żytnickiej też oczy błysnęły radością i dumą.

— O! — zawołała — ona ciebie, Pawełku, bardzo szanuje! Ona zawsze była taka grzeczna i dobra… jak cukierek! Panią jest przecież! a kiedy mówi do kogo, to aż serce od grzeczności jej i dobroci topnieje ! To anioł, nie kobieta ! A czy ładnie jeszcze wygląda ?

— Nie zauważałem. Zdaje się, że ładnie.

— A posiwiała już trochę?

— Nie uważałem… Zdaje się, że posiwiała.

— Ty-bo nigdy nic nie uważasz! Ci mężczyźni, to są jak z kamienia. Nie ich nie obchodzi! Niechaj już zresztą sobie własna żona, a jeszcze taka jak ja… postarzała i zeszpetniała, choć przed czasem, to już i można nie patrzeć na nią! Ale nie widzieć czegokolwiek u niej!… Cóż mówiła? to chyba już pamiętać musisz? Żytnicki zajęty był bardzo laniem śmietanki do herbaty.

— At! co mówiła? co miała mówić ? mówiła, zdaje się, że sfatygowana podróżą… prosiła na herbatę.

— Prosiła! widzisz, jaka grzeczna! a czemu-żeś nie został?

— Miałem subjekcyą.

— Oj ty, ze swemi subjekcyami! Jakże można było nie zostać, kiedy prosiła! Jabym została, toż między nami mówiąc, honor dla nas…

Eugeniusz, który, żadnego dotąd udziału w rozmowie nie biorąc, z czołem na dłoni opartem, pił zwolna herbatę, podniósł głowę i utkwił w twarzy Żytnickiej wzrok nagle rozpłomieniony. Chciał widocznie coś powiedzieć, ale powściągnął się i tylko szyderski, niecierpliwy uśmieszek osiadł mu na ustach.

— Cóż G-eniu! — zawołała Żytnicka — czemu milczysz, jak zaklęty? Powinien-byś przecie zapytać o pannę Adolfinę… boś młody i ona młoda, a kiedyś znaliście się dobrze… ale ciebie to tak, jak wuja nic nie interesuje i nic…

— O tem, co mię interesuje, ciocia wiedzieć nie może — z powściąganą żywością przerwał Eugeniusz — ale, że panna Adolfina nie obchodzi mię wcale… to bardzo naturalne !

— Naturalne! Ciekawam dlaczego to naturalne ? tyś przecie kawaler, ona panna… Wyrzekasz zawsze, że dla ciebie tu towarzystwa odpowiedniego niema. Ot i masz towarzystwo. Zabawią pewnie najmniej parę miesięcy… będzie czas z panienką choć poromansować trochę!

Ostatnie wyrazy mówiła, zanosząc się od śmiechu, tak serdeczną wesołością napełniała ją sama już wzmianka o poromansowaniu. Ale Eugeniusz zachmurzył się więcej jeszcze, niż przedtem.

— Panna Odropolska — zaczął — nie jest dla mnie towarzystwem żadnem i o żadnem romansowania z nią marzyć nie chcę i nie mogę…

— Dlaczego nie możesz ? dlaczego nie możesz ? Ciekawam bardzo, dla czego-byś nie mógł… — śmiejąc się wciąż, szczebiotała kobieta.

Porywczym giestem zamknął książkę i, prostując się, odpowiedział:

— Dlatego, że nie cierpię arystokratów… Ciocia bardzo dobrze wie o tem!

W mgnieniu oka Żytnicka z serdecznej i głośnej wesołości przeszła w zapalczywy gniew. Zwrócona ku Eugeniuszowi, z giestykulacyą nadzwyczaj żywą, poczęła wyrzucać mu, że jest uparty, zawzięty, że czepia się do ludzi nie wiedzieć za co, że niecierpi tych, którzy mu nic złego nie zrobili, że nakoniec w głowie mu się wszystko do góry nogami przewróciło. Eugeniusz milczał, ale Żytnicki, po długiem, obojętnem słuchaniu, skinął ku żonie ręką.

— No, dość już, dość krzyczenia i paplania!

A gdy uspokoiła się nieco, zwrócił się do Eugeniusza:

— Nie masz wcale żadnej rozsądnej przyczyny do nienawidzenia pani Odropolskiej — rzekł — jest to bardzo grzeczna i dobra kobieta.

— Nie przeczę temu wcale — z tym samym co wprzódy lekceważącym i sarkastycznym uśmiechem odrzekł Eugeniusz — nie mówiłem też, że niecierpię pani Odropolskiej w szczególności, ale arystokratów w ogóle… Nie miałem na myśli jednostki, ale klasę, kastę, ideę…Żytnicki, z niezmiernie rzadkim u niego objawem zniecierpliwienia, wzruszył ramionami.

— Wpadasz znowu w swoje abrakcye…

— Abstrakcye, wuju, — poprawił młody człowiek.

— Czy tam abstrakcye, mniejsza o to ! idea! co nam tam do idei! Niech tam sobie wielcy mędrcy głowy nad ideami suszą, a my po staroświecku, wiemy tylko, że co wyżej, to wyżej, a co niżej, to niżej. Pani Odropolska jest panią z panów, kobietą bogatą, z hrabiami i książętami skoligaconą i przestającą. Jeżeli więc okazuje nam ona grzeczność i dobroć, powinniśmy to umieć cenić… Ciotka ma racyą, mówiąc, że to dla nas honor… Co zaś do panny Adolfiny, była ona tak dobrą, że pytała się nawet o ciebie…

— Pytała się ! pytała o Genia ! — z najwyższem uradowaniem zawołała Żytnicka i wpatrzyła się w młodego człowieka tak miłosnem, pieszczotliwem spojrzeniem, jakby wydał się on jej w tej chwili stokroć piękniejszym jeszcze, niż zwykle. — Widzisz Geniu, jakiś ty szczęśliwy ! jak panienki długo cię pamiętają! Ale ona była zawsze taka milutka, grzeczna, jak aniołek !

Eugeniusz spuścił wzrok, potem podniósł go znowu i przelotnie spojrzał na Żytnickiego. Z gry fizyognomii jego poznać było można, że ponure i gniewne usposobienie jego ustępowało przed ciekawością, której okazać nie chciał.

— No i cóż — z udaną nieco niedbałością zaczął — czy choć przystojna?

— Choć! co to choć! jak to choć! —krzyknęła Żytnicka— ona jest nietylko przystojna, ale śliczna!

— Moja ciociu! ciocia jej przez dziesięć lat nie widziała. Pytam się wuja, czy panna Odropolska przystojna ?

Zytnicki Wzniósł oczy do sufitu, jak człowiek, który sobie coś przypomnieć usiłuje.

— A przystojna — rzekł po długim namyśle — zresztą, czy ja wiem? Drobniutka, bledziutką, szczuplutka i koniec.

— Kiedy była dzieckiem, miała piękne oczy… takie duże, ciemne i mieniące się złotem — ożywiając się nieco zauważył Eugeniusz.

— A! oczy i teraz ma sobie niczego… zauważyłem to, kiedy pytała się o ciebie… Patrzała mi prosto w twarz i tak tam w tych oczkach zapaliły się jakieś ogniki… zwyczajnie, jak u młodej!

— Jak u młodej panny, która o młodego i pięknego kawalera zapytuje!— zawołała Żytnicka i, w przystępie serdecznego śmiechu, z rozwartemi ramiony rzuciwszy się na Eugeniusza, za szyję go objęła i ogniste włosy jego jeszcze ognistszemi pocałunkami osypała.

— Widzisz! widzisz — wśród śmiechu i pocałunków wołała, a raczej krzyczała — ciekawość cię wzięła! Takim niby niedźwiedziem jesteś, arystokratów niecierpisz, a jak dowiedziałeś się, że śliczna panienka zapytuje się o ciebie, to ci aż oczy błysnęły i rozweseliły się… Prawda? co? no, mówże kotku! prawda ?

Eugeniusz, broniąc się zlekka od gwałtownych pieszczot tej, którą ciotką swą nazywał, nie mógł powstrzymać się od wesołego uśmiechu.

— No prawda, ciociu, prawda! ładna dziewczyna jest zawsze ładną dziewczyną. W pałacu, czy w chacie chłopskiej, jest to zawsze najpiękniejszy płód natury.

— A widzisz! a pocóż mówiłeś, że niecierpisz arystokratów ?

— Ależ ja mówiłem o idei!

— E! daj już pokój z ideami swemi… co tam te idee! Nie będzie ci od nich ani syto, ani ciepło, ani wesoło !… Ale, ale Pawełku!

Zwróciła się do męża.

— A cóż z projektem twoim, co do zaprowadzenia płodozmianów… zgodziła się?

Wzmianka o płodozmianach okryła znowu twarz dzierżawcy grubą chmurą.

— Nie — odrzekł krótko — nie zgodziła się.

Żytnicka żałośnie załamała ręce.

— Ot tobie masz! — zawołała — znowu gryźć się będziesz i zarobek na tej dzierżawie, jaki był nędzny, takim zostanie ! ale dlaczegoż nie zgodziła się ?

— Albo ja wiem ?

— Jakto nie wiesz?

— A nie wiem. Mówiła długo i szeroko o jakichś ofiarach, o tem, że pragnie cóś ofiarować… nie mogłem tylko zrozumieć co, i komu… dziękowała mi, ściskała za rękę, myślałem, że rozpłacze się. Ale koniec końców, na to, co było-by największą korzyścią i dla niej, i dla mnie, nie zgodziła się. Kto tam kobiety zrozumieć może i dojść z niemi do ładu?

— A u ciebie zaraz, Pawełku: kobiety! kobiety! Co tu winne kobiety? dlaczego zaraz na kobiety wygadywać? Któż to taki kobiety ?

— Ot, kto taki ? — wyzywająco patrząc na żonę i z najwyższem lekceważeniem w głosie odrzekł Żytnicki. — Kto taki ? Baby! i po wszystkiem.

— Geniu! — zawołała Żytnicka — broń-że nas! ty zawsze bronisz kobiet!

— Pod względem lekceważenia kobiet — zaczął Eugeniusz — wuj jest niezłomny, i myślę, że nikt na świecie nie mógłby wuja przekonać o zupełnej równości kobiet i mężczyzn.

— A ty… w równość tę… wierzysz? — zapytał zwolna Żytnicki i w sposób szczególny, drwiący trochę, a trochę surowy, młodemu człowiekowi w oczy spojrzał.

— Mówiłem już wujowi tyle razy o przekonaniach moich…

— Mówiłeś !… słyszałem. Ale mówić i robić, to wcale co innego.

— Nie rozumiem wuja.

— Wytłomaczę ci to później. Zwrócił się do żony.

— A toż co znowu ? czego beczysz ?

Żytnicka, usunąwszy się w cień zgasłego już samowara, płakała. Zaczepiona, wnet wybuchnęła. Mówiła i krzyczała, że pani Odropolska zgubiła ich, nie zgadzając się na ulepszenie gospodarstwa i zmniejszenie summy dzierżawnej; że teraz znowu będzie tak, jak było dotąd, to jest, że co oboje z mężem zapracują, to i zjedzą, a na starość, jak nie było, tak nie będzie żadnego zasobu i zaopatrzenia; że zresztą, nie pani Odropolska winną jest wszystkiemu, ale on sam, Pawelek, który trzyma się tej nieszczęsnej dzierżawy, jak pijany płota, i o starości żony swojej nie myśli, ani o wygody jej nie dba i pozwala jej zapracowywaó się, jak ostatniej słudze jakiej, choć wiadomo przecież, że jest ona obywatelską córką, i że mogła daleko lepszą partyą zrobić, a wyszła za niego z miłości, przeciw woli brata, który już wtedy robił świetną karyerę, a teraz, będąc urzędnikiem do szczególnych poleceń przy generał — gubernatorze Turkestańskim, zabrał — by ją do siebie i osypał wszelkiemi dostatkami, gdyby tylko chciała ona rozstać się z mężem…

— Otoż gdzie zajechała! — flegmatycznie wymówił Żytnicki, i zaczął szukać czegoś w kieszeniach surduta. Po chwili, z jednej z nich wyjął pudełko, wręczone mu przez panią Izabellę i podał je żonie ze słowami:

— No, masz prezent od pani Odropolskiej. Weź cacko, a przestań beczeć i brednie wyplatać…Żytnicka, z twarzą we łzach, chciwie pudełko pochwyciła, a roztworzywszy je, wydała okrzyk radości. Z rozżalonej i rozgniewanej stała się rozpromienioną.

— Patrzcie! patrzcie! — wołała — ależ to śliczność nad ślicznościami! ile to kosztować musi! Złota i jeszcze tak pięknie malowana!

Wyciągając ramię w całej długości, wysuwała pod światło lampy i przed oczyma dwu mężczyzn przesuwała otwarte pudełko, w. którem, na tle jaskrawego aksamitu, jaśniał spory ptak złoty z emaliowanemi skrzydłami i długim ku górze sterczącym dziobem. Był to klejnot w chwili owej bardzo modny, choć niezbyt kosztowny ani smakowny.Żytnicka nie posiadała się z radości, a osypując panią.

Odropolską gradem najczulszych i najwznioślejszych nazw z łoskotem, szumem, śmiechem wyb