Pieśń przerwana

I

Był to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi albo jej echami spadłymi pomiędzy ulice i kamienice miejskie. Maleńki, biały, z ganeczkiem na dwóch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym, któremu właśnie zaniedbanie nadawało pozór gęstwiny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie miał wcale; od ulicy przedzielała go część ogrodu i parkan z desek tak wysoki, że ani domku z ulicy, ani ulicy z okien domku zupełnie widać nie było. Z dala — kątek cichy i ładny; z bliska — ruderka, której ściany powyginane od starości, niedbale pobielone ukrywały się do połowy w splotach fasoli wijącej się na tykach. Oprócz fasoli trochę kwiatów rosło na klombie pod ganeczkiem, na którym stały dwie ławki wąskie i stare. Wewnątrz domku pokoiki były małe, sufity niskie, podłogi grube, piece niezgrabne z zielonych cegieł. Do jednego z tych pokoików Klara Wygryczówna wbiegła z kuchenki żwawo i nucąc, bo nuciła zawsze, gdy była zadowoloną. Miała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękawy aż do łokci zawinięte. Rękoma świeżo umytymi, jeszcze zaczerwienionymi od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwinęła go i schowała do szuflady starej komódki, myśląc „Trzeba go już wyprać! już bardzo poplamiony. „Po czym odwinęła rękawy i zaczęła wkładać do koszyka kawałki pokrojonego perkalu. nożyczki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w kącie etażerki zdjęła książkę, którą także włożyła do koszyka. Wybiegła jeszcze do kuchenki i przyniósłszy niedużą kromkę chleba, wsunęła ją pod perkal napełniający koszyk. Wtedy już zaśpiewała głośno na nutę walcową: „La, la, la ! la, la, la! „i wybiegła na ganek. Tu zatrzymała się, spojrzała na fasolę i klombik z trochą kwiatów. Fasola miała już pełno strąków, ale tu i ówdzie wychylały się jeszcze spośród jej ogromnych liści kwiaty czerwone jak ogień. Jeden z nich Wygryczówna zerwała i wsunęła we włosy. Były to włosy czarne , kręcące się nad czołem, a z tyłu głowy zwinięte tak luźno ; że mnóstwo krętych pasemek rozsypywało się po karku i ramionach. Kwiat fasoli wyglądał w nich jak płomyk. Dziewczyna nie była doskonale piękną, ale miała świeżość lat dziewiętnastu i wdzięk żywości niezwykłej, odbijającej się w ruchach, w oczach, w uśmiechach. Uśmiechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zrobiła już wszystko, co trzeba było zrobić, i miała przed sobą parę godzin swobody zupełnej. Ojciec był w biurze, brat w szkole, siostra w szwalni; obiad zgotowany oczekiwał na ich powrót w piecu kuchennym. Ona, po uprzątnięciu mieszkania i zgotowaniu obiadu, czuła się trochę głodną. Dlatego wzięła do koszyka kawałek chleba. Zje go szyjąc w miejscu bardzo ulubionym, to jest w altanie z bzu koralowego, która znajdowała się u końca ogrodu, u samych sztachet otaczających ogród książęcy. Ilekroć mogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sama jedna, z robotą i swymi myślami, wpadała zawsze w humor wesoły. Ta iskra lubiła samotność. Ta główka młoda bardzo miała o czym myśleć. Nigdzie zaś nie czuła się tak samotną, nie myślała tak dobrze, jak w tej altance bzowej. Tam za sztachetami niskimi ciągnęła się aleja cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowały się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nieduży, ale piękny, z dwoma basztami i trzema szeregami okien długich a wąskich.

Ciemnopopielata ściana pałacu, jego okna i balkony wysuwały się znad krzewów rozrzuconych po trawniku wspaniale i tajemniczo. Tajemniczość pochodziła z milczenia panującego zawsze w pałacu i dokoła niego. Okna tam były wiecznie zamkniętymi i ogród wiecznie pustym. Czasem na drogach i trawnikach pracowali ogrodnicy, ale nikt nigdy po nich się nie przechadzał. Nie opodal altanki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta. Miejsce to, utrzymywane starannie, było jednak opuszczonym. Klara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu, książę Oskar, nie mieszkał tu nigdy. Nie obchodziło jej w stopniu najmniejszym, czy pałac miał albo nie miał mieszkańców. Lubiła na niego patrzeć i patrząc doświadczać uczucia piękna, którego miała w sobie instynkty silne.

Teraz siedząc na wąskiej ławeczce, z jednym krzakiem bzu koralowego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac ani cieszyła się jego pięknością. Szyła pilnie. Przed nią na stole malutkim, z jedną nóżką wkopaną w ziemię, stał koszyk z kawałkami perkalu i wyglądającą spomiędzy nich książką. Na czytanie i na zachwycanie się jeszcze pora nie przyszła. Robota była pilną. Kupiła niedawno perkalu na sześć koszul dla małego brata; szyła zaledwie czwartą. Kiedy wszystkie uszyje, przyjdzie kolej na reperowanie bielizny ojca, a potem będzie musiała uszyć dla siebie nową suknię, bo te dwie, które posiada, już się kończą.

Niestety! wolałaby, aby inaczej było, ale już się kończą i trzeba zrobić nową. Najtańsza nawet coś kosztuje, a gdy w którym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze połamać głowę, aby pensji ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jakoś nie zabrakło nigdy, ale ojciec nie zawsze ma wszystko, czego mu potrzeba. Bo potrzebowałby ze swoim słabym zdrowiem jedzenia pożywniejszego, zwłaszcza owoców.

Myśl o jedzeniu przypomniała jej kawałek chleba wzięty z domu. Wyjęła go z koszyka, ugryzła trochę i położywszy na stole, szyła dalej.

W tej samej chwili aleją, która z trzech stron obejmowała duży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu mężczyzna dość wysoki i bardzo zgrabny, w ubraniu domowym z materiału kosztownego i skrojonym wykwintnie, w małym kapeluszu pilcowym na ciemnopłowych włosach. Spod kapelusza widać było owal twarzy delikatny i blady, policzki gładko wygolone i wąsik złotawy, ocieniający wargi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony.

Mógł mieć lat trzydzieści kilka; ruchy były młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe. Szedł zrazu ze spuszczoną głową, a potem przypatrując się drzewom i podziwiając ich wspaniałość.

Stały one nieruchomo w powietrzu cichym i w bladym złocie słońca, już prawie jesiennego, gdzieniegdzie przeświecając liściem zżółkłym lub zarumienionym. Kiedy niekiedy uschłe liście z małym trzaskiem kruszyły się pod stopami idącego, który coraz zwalniając kroku prowadził wzrokiem po dwóch zielonych ścianach alei, od szczytów natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okrytych porostami jak szmatami koronek zielonawych. Myślał, że wcale uroczym kącikiem jest ten ogród, choć nieduży i znajdujący się w mieście niedużym. Ale może dlatego właśnie jest uroczym, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie nie podobna znaleźć w miastach wielkich i nawet w rezydencjach wiejskich, ale wielkich. Długo żyć w takiej ciszy mógłby chyba kameduła ; ale na czas jakiś może być ona bardzo przyjemną.

Wydziela się z niej coś kojącego i zarazem obudząjącego marzenia niewyraźne. Chciałoby się w tej ciszy i śród tych drzew starych widzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także i brać udział. w sielance naiwnej jak baśnie o pasterzach zakochanych, tajemniczej jak gniazda ukryte w zielonych gęstwinach. Nie są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tym miejscu rodzą się w wyobraźni same przez się, niby sny nikłe, po których zostaje przez parę godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest bardzo mądrym? Gwar i ścisk ludzki, każdy bez wyjątku, ciecze takąż ilością głupstwa co mądrości; a nawet jest to proporcja ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gwarach i ściskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w stosunku szczupłego odsetka. I prawda do fałszu także. Ta cisza i te drzewa nie kłamią przed nikim ani przed samymi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, które by nie znało udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności. Mężczyźni są pochlebcami, kobiety zalotnicami, a nieraz spotkać można oba te piękne przymioty połączone w osobnikach płci każdej. Przyjaźń mężczyzny i miłość kobiety — żart natury ukazującej ludziom ideały dlatego, przez całe życie byli dziećmi goniącymi za motylami. Ale nie każdy pozwala aż do końca wyprowadzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie, nawet niezbyt długie, udziela przekonania, że z motyla pochwyconego wkrótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim miło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samotnością, z których wydziela się zapach idylli — będącej blagą poetów. Bo w rzeczywistości idylla miewa ręce czerwone, a w sercu pociąg magnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego. Tu, z dala od ludzi, korzystnie byłoby czytać Rochefoucaulda. Co za pędzel ciemny i wiemy prawdzie życia — ciemnej! Trzeba koniecznie przyjść do tej alei z Rochefoucauldem i pod drzewami usiadłszy… Usiadłszy! Ale gdzie? Czy są tu jakie ławki?

Dla zobaczenia, czy w alei starej i cienistej jest jakie miejsce, w którym mógłby usiąść z Rochefoucauldem, podniósł głowę i stanął jak wryty. O kilka kroków przed sobą, za sztachetami, zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wąskiej ławeczce. pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. Kwiat fasoli gorzał jak płomyk w jej czarnych włosach; czarne kędziorki wiły się po karku schylonym nad robotą i po białej szlarze obejmującej szyję u brzegu stanika. Średniego wzrostu, wątła i zgrabna, z cerą bladawą i pąsowymi ust, miała pozór delikatny i zarazem bardzo świeży. Szybkość, którą szyła, nie przeszkadzała jej sięgać, kiedy niekiedy po kromkę chleba leżącą na stoliczku zbitym z dwu desek grubych i od starości popękanych. Odgryzała kawałek i przeżuwając go szyła znowu.

Chleb był ciemny, zęby, które się w nim zatapiały, białe i równe jak perły. Dwie, trzy minuty szycia i znowu ręka, błyskając naparstkiem, wyciąga się po kromkę, coraz mniejszą. Za to roboty już wykonanej przybywa. Zszywanie dwu kawałków perkalu zbliża się do końca.

Jeszcze jeden kęs chleba i jeszcze ściegów kilkanaście, jeszcze jeden i jeszcze kilkanaście, aż białe ząbki zamiast chleba przecinają nitkę zaprawioną; dziewczyna wyprostowywa kibić, z przechyloną nieco głową przypatruje się robocie wykonanej i znać uznaje, że robota jest dobrze wykonana, że chleb był smaczny, ż e pogoda piękna , bo z ust jej wybiega wesoła nuta walca: — La, la, la! la, la, la! la!

Młody mężczyzna postąpił kilka kroków i wyszedł zza drzew, przez których gałęzie dość długo przypatrywał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami. Ona szybko obróciła twarz, okrytą wyrazem zdziwienia. W oczach jej, ze źrenicą złotawą i błyszczącą, było trochę przestrachu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pierwszy raz widzi kogoś przechadzającego się po tym ogrodzie. Ale przestrach trwał krótko. Powierzchowność człowieka zobaczonego niespodzianie sprawiała wrażenie miłe. Był też widocznie grzeczym, bo spotkawszy się oczyma z jej spojrzeniem, podniósł nad głową kapelusz, co odsłoniło czoło pięknie wykrojone i mające pomiędzy brwiami zmarszczkę pionową. Ta zmarszczka, wobec młodości postawy i twarzy, od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno jak podłużny kształt i białość ręki podnoszącej kapelusz. Przez parę sekund zdawał się wahać czy namyślać ; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapeluszem ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie wymówił:

— Czy mogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?

Oczyma wskazywał białą ruderkę topiącą się w splotach fasoli.

Ona, zmieszana trochę, odpowiedziała:

— My tam mieszkamy…

Zaraz jednak poprawiła się:

— Ojciec mój, Teofil Wygrycz, ja i rodzeństwo moje…

Układ jej i sposób mówienia objawiały, że była nawykłą do uprzejmego obchodzenia się z ludźmi i że zmieszana zrazu, prędko odzyskiwała śmiałość.

— Miłe ustronie — zauważył.

O, bardzo! — potwierdziła z oczyma pełnymi zachwytu; — tak zielono tu jest i spokojnie…

— Gniazdko zaciszne — dodał i zaraz zapytał jeszcze: — Któż to zasadził przy domku te piękne rośliny, które ocieniają go w sposób tak malowniczy?

Uradowana pochwałą, odpowiedziała z żywym blaskiem oczu:

— Nieprawdaż, że ślicznie fasola wyrosła nam w tym roku? Sadzimy ją z siostrą każdej wiosny , ale nigdy jeszcze nie była tak wysoką i gęstą…

— Jest istotnie wysoką i gęstą nad podziw. Na klombie też widzę kwiatki. Czy także są przez panią zasiane lub zasadzone?

— Trochę lewkonii i rezedy… tylko trochę, ja i siostra moja nie mamy czasu uprawiać więcej…

— Siostrzyczka pewnie starsza?

— Owszem, młodsza ode mnie o lat cztery…

— Więc ma lat?

— Piętnaście…

Umilkli ; ona, znowu zmieszana, spuściła twarz nad robotę i szyć zaczęła; on, oparty o sztachety, patrzał na nią i nie odchodził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło właśnie ze sposobu, w jaki patrzył na nią.

Zdjął był przed chwilą kapelusz i oczy jego w oprawie podłużnej, duże, bardzo szafirowe, miały pod czołem, przekreślonym zmarszczką głęboką, uśmiech żartobliwy. W tym uśmiechu oczu, w postawie, w sposobie mówienia trochę powolnym i rozdzielającym sylaby wyrazów, nie było wcale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajomego uderzała pewność siebie i wytworność, które ją mieszały. Przy tym wiedziała, że młoda panna nie powinna wdawać się w długie rozmowy z ludźmi nieznajomymi, ale paliła ją po prostu ciekawość: kto to taki? skąd i jakim sposobem znalazł się w tym miejscu, zazwyczaj bezludnym? Myślała: „Jakby to się zapytać?” — ale żadna forma zapytania nie przychodziła jej do głowy. Szyła tedy, przez głowę jej mknęły myśli: „Może odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale byłoby to niegrzecznie. Po cóż mam uciekać? Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie, skąd przyszedł! Kto to taki? Kto to być może? Przystojny… głos szczególniej ma badzo miły…”

On, pomilczawszy parę minut, głosem istotnie bardzo miłym mającym w sobie coś z miękkości aksamitu, przemówił znowu:

— Co to pani robi?

Nie podnosząc głowy ani oczu odpowiedziała:

— Szyję koszulę dla brata…

Nie widziała uśmiechu, który przemknął po ustach nieznajomego.

— Braciszek dorosły?

— O nie, o dziesięć lat młodszy ode mnie…

— Więc pani jest najstarszą z rodzeństwa?

— Tak.

— Ale ja w jednym powiedzeniu pani spostrzegłem pewne opuszczenie… pewien brak…

Mówiła pani: mój ojciec, ja i rodzeństwo moje… A mama?

Po kilku sekundach milczenia odpowiedziała z cicha:

— Od czterech już lat nie mamy matki. Umarła…

— I pani zastępuje ją rodzeństwu…

Wciąż szyjąc, z głową pochyloną, cicho odpowiedziała:

— Staram się o to… pragnę bardzo… o ile podobna… Z ust i z oczu nieznajomego zniknął uśmiech żartobliwy, ramię jego silniej oparło się o sztachety, po chwili też przemówił:

— Widzę książkę w koszyczku… pani lubi lekturę?

— Tak bardzo lubię czytać…

— Cóż to jest… ta książka?

Wyciągnął rękę nad sztachetami; ona, nie zaraz i z wahaniem, jednak podała mu przedmiot żądany. Cóż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i stoi! Rozmawia i rozmawia! I nie mówi, kim jest! To niegrzecznie, choć z drugiej strony… jest bardzo grzecznym!

Książka miała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczoną czytaną zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nieznajomy otworzył ją, zaczął przewracać kartki i zatrzymał wzrok na wierszach, przy których znajdował się znak zrobiony ołówkiem.

— Czy to pani podkreśliła te wiersze?

— Tak — cichutko odpowiedziała.

— Tak się pani podobają? …

Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:

przenoś moją duszę utęsknioną

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych,

Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem…

Jakkolwiek półgłosem tylko, zytał jednak pięknie. Dziewczyna doświadczyła wrażenia szczególnego. Nigdy w życiu nie słyszała poezji czytanej głośno, ten głos był taki aksaminy, przejęty pieszczotą , z czymś jeszcze na dnie, jakby z trochą smutku… On głos ten swój zawiesił na chwilę i pomyślał: „Jednak daleko znalazłem się od Rochefoucaulda… w stronie zupełnie przeciwnej…” I czytał dalej:

… gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała.

A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą

Zieloną…

Jej, nie wiedzieć skąd i dlaczego, łzy zaczęły cisnąć się do oczu. Bywało z nią tak zawsze, ilekroć słuchała muzyki, co zdarzało się niezmiernie rzadko. Zawstydziła się ogromnie, a obok wstydu, uczuła trochę gniewu. Cóż znowu? Nie tylko rozmawia z nią, ale nawet czyta sobie głośno jej książkę, jakby od stu lat byli z sobą znajomymi! a nazwiska swego nawet nie powiedział. Zebrała się na śmiałość i ręce z robotą na kolanach składając, z poważnym, nawet surowym wyrazem twarzy zapytała:

— Pan daleko stąd mieszka?

Czuła sama, że wymówiła to pytanie głośniej, niż chciała, i że zanadto już brwi ściągnęła.

Ale to tak zawsze: kiedy trzeba zdobyć się na wielką śmiałość, zawsze się coś przesadzi!

On podniósł oczy znad książki i trochę niedbale odpowiedział:

— Bardzo blisko…

Potem przeczytał jeszcze dwa wiersze:

… Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju…

Ale jakby w czasie czytania tych dwóch wierszy namyślił się, zamknął książkę i rzekł z ukłonem:

— Dotąd jeszcze nie przedstawiłem się pani. Nie przypuszczałem, aby rozmowa nasza mogła się tak przeciągnąć. Ale teraz widzę, że będę pragnął, aby mogła się powtarzać…

Spuścił na chwilę oczy, pomyślał, potem dokończył:

— Jestem Juliusz Przyjemski, mieszkam w tym dużym domu…

Wskazał pałac książęcy. Dziewczyna poweselała; czuła, że przyzwoitości towarzyskiej stało się zadość, ale była trochę zdziwioną.

— Myślałam, że w tym pałacu nikt nie mieszka…

— Dotąd, oprócz służących, nikt w nim nie mieszkał. ale wczoraj przybył tu , na czas jakiś, jego właściciel.

— Książę! — zawołała.

— Tak; książę, który z powodu interesów majątkowych zabawi tu czas jakiś…

Ona pomyślała chwilę i z wahaniem zapytała:

— A pan przyjechał z księciem?

— Tak — odpowiedział — przyjechałem z księciem Oskarem…

— Pan jest zapewne u księcia Oskara w gościnie?

— Bynajmniej pani. Jestem domownikiem księcia, jeżdżę i przebywam z nim wszędzie i zawsze.

Zastanowił się chwilę i dodał jeszcze:

— Jestem domownikiem i zarazem przyjacielem najbliższym księcia.

Pomyślała: „Pewno sekretarz albo plenipotent księcia!” Wiedziała o tym, że wielcy panowie miewają plenipotentów i sekretarzy. Co ona tam zresztą wiedzieć mogła, jakie urzędy znajdują się przy dworach książęcych ! Pewno są liczne i romaite . Ale uczuła zadowolenie z tego, że świeżo poznany człowiek nie był gościem książęcym. Wcale nie wiedziała, dlaczego ją to ucieszyło, ale ucieszyło.

— Czy książę jest młody? — zapytała.

Przyjemski zawahał się chwilę , a potem z uśmiechem, który wydał się jej trochę dziwnym, odpowiedział:

— Tak i nie; żyje niezbyt długo, lecz doświadczył wiele…

Potakująco wstrząsnęła głową.

— O, tak! Wyobrażam sobie, ile szczęścia i przyjemności doświadczyć musiał!

— Pani tak myśli?

— Naturalnie. O Boże! Będąc tak bogatym może robić zawsze, co mu się tylko podoba!

Cienkimi palcami przerzucając od niechcenia karty książki odpowiedział:

— I nieszczęście jego w tym tylko… że mnóstwo rzeczy przestało mu się podobać.

Zastanowiła się chwilę.

— Pewno — rzekła — wiele rzeczy może okazać się nie takimi dobrymi jak z początku albo zdaleka…

— Pani to już rozumie? — z niejakim zdziwieniem zapytał.

Z wesołym uśmiechem odpowiedziała:

— Żyję niedługo, ale już wiele doświadczyłam…

— Na przykład? — zapytał żartobliwie.

— Miałam już kilka albo i kilkanaście takich wypadków, w których czegoś bardzo chciałam, o czymś bardzo marzyłam, a potem przekonałam się, że nie warto było chcieć i marzyć…

— Na przykład? — powtórzył.

— Na przykład, pragnęłam mieć przyjaciółkę, ale taką serdeczną, serdeczną, z którą mogłybyśmy żyć prawdziwie razem.

— Co to znaczy: żyć prawdziwie razem?

— To znaczy: nie mieć nic osobnego, tylko wszystko wspólne . Wspólnie myśleć o wszyskim, wzajemnie pomagać sobie we wszystkim, wspólnie cieszyć się i biedować…

— Piękny program. Czy udał się pani?

Spuściła twarz nad robotą.

— Nie udał się. Już ze dwa razy myślałam, że mam taką przyjaciółkę, i byłam ogromnie szczęśliwą, a potem…

— Pani pozwoli dokończyć? Potem przekonała się pani, że po pierwsze: te przyjaciółki były daleko mniej mądre od pani, więc nie podobna było razem z nimi myśleć; po drugie: że prawdziwie nie kochały panią… Tak?

Szyjąc ciągle, twierdząco skinęła głową.

— Nie wiem, czy były mniej mądre ode mnie, ale że nie kochały mię prawdziwie, to pewno.

On mówił zwolna:

— Ogadywały panią… kopały pod panią dołki… za byle drobnostkę obrażały się na panią , a same co moment obrażały …

Zdziwiła się ogromnie i podniosła głowę:

— Skąd pan wie?

Zaśmiał się.

— Książę doświadczał tego samego, tylko na bardzo szeroką skalę. Był z początku niezmiernie czułym i naiwnym, wierzył w przyjaźń, w w miłość, w szczęście… un tas des choses w tym rodzaju, a potem przekonał się, że jedni ludzie jego nudzą, a innych on nudzi, że każde serce ma na dnie interes, a każda radość zdradę… Dlatego jest zarazem i młodym i starym.

Słuchała uważnie, potem ze współczuciem szepnęła:

— Biedny! Taki bogaty, a taki biedny!

Przyjemski zamyślił się. Stał ciągle oparty o sztachety, wzrok spuścił ku ziemi i zmarszczka pomiędzy brwiami stając się głęboką rzucała mu na twarz wyraz znużenia i cierpienia Ona przez chwilę patrzała na niego z zamyśleniem, a potem z żywym błyśnięciem oczu zawołała:

— Jednak są rzeczy zawsze miłe, piękne, dobre i książę, pomimo że tyle doświadczył, musi być jednak bardzo szczęśliwym…

Podnosząc powieki zapytał:

— Jakież to rzeczy?

Żywym gestem wskazała na ogród za sztachetami:

— Na przykład, taki ogród! O Boże , ileż razy siedząc tu myślałam , jakie to szczęście móc sobie zawsze, gdy tylko się podoba , chodzić i siedzieć pod takimi drzewami, patrzeć na piękne kwiaty , mieszkać w domu z taką piękną architekturą… Ja szczęśliwą już jestem, ile razy siedzę tu i tylko patrzę na linie tego pałacu , takie zgodne i eleganckie, na te drzewa, na ten trawnik… Wie pan, w kwietniu tyle fiołków bywa na tym trawniku, że trawa znika prawie pod nimi i robi się on cały fioletowy, a zapach idzie od niego tak silny, że aż do naszego domku dochodzi…

— Pani jest bardzo wrażliwą na piękność…

Ona ożywiła się teraz ogromnie. Z żywymi gestami i wesoło opowiadać zaczęła:

— Co ja się też napracowałam i nastarałam o to, aby w tym domku zamieszkać! … Zobaczyłam go raz wypadkiem. Przechodziłam ulicą , brama w parkanie była otwartą i przy niej stał stragan z owocami. Zaszłam, aby kupić trochę owoców dla ojca… Patrzę, taki śliczny domek stoi w ogrodzie jednym, a tuż obok drugi ogród, daleko większy, z takimi pięknymi drzewami. Tak mi się zechciało, aby ojciec i dzieci mieszkały w tym domku, pomiędzy tą zielonością, w takim spokoju miłym… sama też Bóg wie co dałabym była za to, aby tu mieszkać… Ale było bardzo trudno… Musiałam wynaleźć właściciela, dobić się do niego. bo jest to bogaty człowiek i mieszka w środku miasta, w kamienicy ogromnej . Kilka razy do niego chodziłam, zanim zechciał rozmówić się ze mną Potem okazało się, że to dla nas trochę za drogo, że trzeba było czekać, że przenosiny kosztują wiele! … E! mnóstwo było bied i trudności rozmaitych, ale przezwyciężyłam wszystkie i, dzięki Bogu, przenieśliśmy się tutaj… Już przeszło trzy lata temu…

— Więc pani miała lat szesnaście, kiedy dokazywała takich czynów bohaterskich.

Zaśmiała się.

— Do bohaterstwa to daleko, ale trzeba było silnego postanowienia. Jestem też przekonaną, że zdrowie ojca podtrzymuje się jako tako tylko przez to, że mi eszka on w takim dobrym powietrzu i w takiej ciszy. Gdybyśmy byli pozostali na dawnym mieszkaniu, w zaułku brudnym i krzykliwym, kto wie, co by było? A tu ojciec ma się nielepiej wprawdzie, ale i niegorzej, i wszystkim nam dobrze…

— Dobrze ! — z zamyśleniem powtórzył Przyjemski — więc pani czuje się zupełnie szczęśliwą, odkąd tu mieszka? …

Szyjąc smutnie wstrząsnęła głową.

— Niezupełnie; bo wcale, wcale nie jestem spokojną o zdrowie ojca i przyszłość dzieci…

— A o swoją?

Tym razem podniosła na niego oczy ogromnie zadziwione:

— O swoją przyszłość? A cóż mi się stać może? Jestem już przecież dorosłą i w każdym wypadku dam sobie radę…

— To pani szczęśliwszą jest od księcia, bo on nie może dać sobie rady…

— Z czym?

— Ze wszystkim. Sam nie wie , co ma robić z sercem zrażonym, bo po wielekroć zranionym, z dniami i godzinami, które nie mają celu.

— Biedny — westchnęła znowu, ale po chwili bardzo żywo mówić zaczęła:

— Mnie się jednak zdaje, że książę mógłby być szczęśliwym, tylko albo nie chce, albo nie umie . Doprawdy, może jestem zarozumiałą, ale zdaje mi się, że będąc na jego miejscu wiedziałabym, co robić z sercem i z życiem.

— Doprawdy? Cóż by pani robiła?

— Weszłabym na szczyt tej baszty, widzi pan… tej… na sam szczyt… i obejrzałabym z niego caluteńkie miasto. Zobaczyłabym wszystkich, którzy tylko w nim żyją, cierpią, czegokolwiek potrzebują i…

Urwała i najniespodzianiej zapytała:

— Widział pan kiedy medalik z Matką Boską Paryską?

— Zdaje mi się… zapewne… niedobrze sobie przypominam…

— Matka Boska Paryska stoi, a z obu Jej rąk leją się potoki promieni… takich promieni, co pocieszają i co oświecają, i co od złego bronią… Gdybym była na miejscu księcia, weszłabym na tę basztę, spuściłabym ręce i lałabym z nich potoki, potoki promieni… O Boże, jaka byłabym szczęśliwa! …

Mówiąc czyniła gesta odpowiednie. Ukazywała na szczyt baszty, potem spuściła ręce i wstrząsała nimi, jakby coś z nich sypała na ziemię. Przyjemski słuchał, oczy jego pod zmarszczką głęboką nabierały blasku i miękkości.

— Ładnie, bardzo ładnie! — szepnął do siebie.

Ale zaraz z trochą ironii przemówił głośno:

— Święta wiara w zbawienne skutki filantropii! Nie będę jej pani odbierał. Nie trzeba pani nic odbierać i… nic dodawać… Nie wiem, jak tam z księciem, ale co do mnie… — Z lekkim uchyleniem kapelusza, który przed chwilą włożył był na głowę, dodał:

— Szczęśliwy jestem, że traf pozwolił mi panią poznać…

Twarz jej okryła się rumieńcem karminowym. Zaczęła prędko, prędko wkładać robotę do koszyka.

— Pora mi już do domu…

— Już? — zapytał z żalem.

Spojrzał na książkę, którą trzymał w ręku.

— Czy pani będzie łaskawą pożyczyć mi tę książkę do jutra?

— Owszem, z przyjemnością — uprzejmie odpowiedziała.

— Oddam ją pani jutro… gdy pani znowu o tej porze przyjdzie do tej altanki. Dobrze?

— Dobrze — bez wahania odpowiedziała — ja tu co dzień przychodzę, kiedy tylko pogoda piękna…

— Oby jutro była piękną! …

Od strony domku głos dziecinny zawołał:

— Klarciu! Klarciu!

Na ganeczku z dwoma słupkami stał malec w mundurku gimnazjalnym, trochę więcej niż dziesięcioletni, i obu ramionami machając ku altance, na cały ogród wołał:

— Klarciu ! Klarciu ! Już przyszedłem! Ojciec też idzie, i Frania zaraz z magazynu przyleci…

Chodź prędzej i daj obiad! Okropnie jeść chce się! …

— Idę, idę! — odkrzyknęła i skinąwszy głową nowemu znajomemu odbiec miała, gdy on zatrzymał ją jeszcze słowami:

— Niech pani mi na pożegnanie rączkę poda…

Bez wahania, z uprzejmym dygnięciem wyciągnęła rękę i wtedy dopiero, gdy ta ręka zgrabna , ale ze skórą trochę zgrubiałą i szorstką, znalazła się w dłoni białej, miękkiej i obejmującej ją uściskiem miękkim, długim, rumieniec karminowy oblał twarz jej od czarnych kędziorków nad czołem do białej szlarki otaczającej u szyi brzeg stanika.

II

Dużo przed południem Juliusz Przyjemski siedząc z książką w ręku na ławce ogrodowej spoglądał często na domek stojący w fasoli pośród ogrodu sąsiedniego. Sztachety niskie i gałęzie drzew, rozstępujących się w alei, pozwalały widzieć dokładnie wszystko, co się dzieje dokoła tego domku.

Widział naprzód człowieka wysokiego, chudego, z siwiejącymi włosami, który wyszedł na ganek w paltocie znoszonym, w czapce z gwiazdką, ze szczupłą teczką pod ramieniem. Za nim wybiegła Klara i obie ręce położywszy mu na ramionach coś mówiła do niego, aż podała mu czoło do pocałowania i do domku wbiegł . Chudy, siwy człowiek poszedł zwolna ku bramce w parkanie prowadzącej na ulicę, ale był w połowie drogi, gdy zatrzymało go głośne wołanie z wnętrza domku:

— Tatku! Tatku!

Dziewczynka w sukni jeszcze nie dosięgającej ziemi, w błękitnej chusteczce na głowie, uczepiła się jego ramienia i razem już wyszli z ogrodu.

Przyjemski uśmiechnął się.

— Tatko poszedł do biura, siostrzyczka do magazynu… Ten Benedykt to sprytny ptaszek! …

Powiedziałem mu wczoraj: „Dowiedz się! ” — i dziś z rana już wszystko wiedział. Trzydzieści rubli na miesiąc, phi! bieda musi tam aż piszczeć . Naturalnie. Od tego są idylle, aby poetyzować na głodno! Czarny chleb zajada, a w koszyczku poematy nosi…

Spuścił wzrok na książkę, którą trzymał w ręku. Nie był to Rochefoucauld, ale ta stara książka w podartej oprawie, którą wczoraj pożyczył od swojej nowej znajomej. Znowu kilkanaście wierszy zakreślonych ołówkiem; znowu więc ustęp ulubiony. Zobaczmyż jaki.

Słońce już zgasło, wieczór był ciepły i cichy,

Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,

U góry błękitnawy, na zachód różany…

Podniósł wzrok znad książki, zamyślił się.

— Jak ja to dawno czytałem, jeszcze w dzieciństwie… Bardzo to ładne! Tu szczególniej pod tymi drzewami, w tej ciszy, lektura bardzo stosowna… Dziś jeszcze nie oddam jej tej książki i przeczytam ją od początku do końca… Ciekawym, co też ona robi w tej chwili… za tą fasolą?

Dowiedział się o tym natychmiast. Na mały ganek wyszła Klara dźwigając w obu rozpostartych rękach coś ciężkiego . Przyjemski pochylił się naprzód, aby lepiej widzieć, zobaczył, że dziewczyna, z rękawami sukni do łokci odwiniętymi, niosła małą balię napełnioną płynem, który wylała z dala od domku, za rozłożystą jabłonią i krzakami agrestu. Gdy wracała z pustą już balią w opuszczonych rękach, zauważył, że miała przód sukni okryty fartuchem płóciennym.

— Zapewne pierze, skoro ma do czynienia z balią. Taka jednak delikatna i z rozumkiem…

Jak ona wczoraj mówiła o tej Najświętszej Pannie Paryskiej… bardzo ładnie… bardzo ładnie…

Czytał, myślał, odchodził, powracał, odszedł na długo i w parę godzin po południu wrócił znowu prawie o tej samej porze, o której wczoraj zobaczył Klarę. Usiadł na ławce z tą samą książką w starej oprawie i co chwilę podnosił wzrok znad jej kartek spoglądając w ogród sąsiedni. Po pewnym czasie szybkim ruchem pochylił się, aby lepiej widzieć przez gałęzie . Ktoś wyszedł na ganek z domku, nawet dwie osoby wyszły.

Jedną była staruszka w czarnym ubraniu, w czarnej chustce na siwiuteńkich włosach, drugą Klara, ubrana jak do wyjścia na miasto, w zarzutce ciemnej i kapeluszu słomianym, opasanym wstążką. Zeszły z ganeczku i prędko przeszedłszy ogród wyszły przez bramkę w parkanie na ulicę.

— Basta! — uśmiechnął się Przyjemski — poszła sobie i tu już pewno nie przyjdzie. Spłoszyłem ptaszynę. Szkoda, bo jest milutką! …

Ruchem nerwowym zamknął książkę i poszedł ku pałacowi z pogłębioną zmarszczką pomiędzy brwiami.

Klara od samego rana myślała nad tym; pójść czy nie pójść? Dając śniadanie ojcu i dzieciom, sprzątając mieszkanie, gotując obiad piorąc fartuch swój i różne drobiazgi dziecinne, co chwilę zapytywała siebie; pójść czy nie pójść do altanki bzowej, gdzie z pewnością zjawi się zaraz po drugiej stronie sztachet pan Przyjemski? Robota szła jej dziś nie tak gładko jak zwykle, bo co chwilę stawała i myślała o spotkaniu wczorajszym.

„Dziwny wypadek! Spotkać człowieka nieznanego, rozmawiać z nim tak długo i nawet książkę mu pożyczyć! Nie słyszałam nigdy, aby ktokolwiek tak pięknie czytał. Jaki on miły!

Dziwna ta jego zmarszczka na czole, taka głęboka, a pod nią oczy takie szafirowe, szafirowe, czasem śmiałe i śmiejące się, a czasem takie smutne! J aki on miły! Raz tak jakoś na mnie popatrzał, że chciałam wstać i uciec… Uczułam coś takiego, jakbym się na niego obraziła nie wiedzieć za co, ale potem zaczął mówić o księciu rzeczy takie zajmujące… Jaki on miły! Jak on to powiedział: „Pani nie trzeba nic odejmować i nic dodawać!” Jaki on miły! …”

Ogień kuchenny piekł i rumieńcem gorącym okrywał jej policzki; stawała też często przed otwartym oknem i z rozkoszą czuła powiewy wiatru muskające ją po twarzy. Im więcej zbliżała się pora, w której zazwyczaj szła do altanki, tym większy niepokój ją ogarniał.

Wreszcie zrobiła już wszystko, zdjęła fartuch, wyjęła z szafki koszyk z robotą. Jeszcze raz: pójść czy nie pójść? Przy spojrzeniu na koszyk przypomniała sobie książkę pożyczoną wczoraj. Jakże? trzeba pójść choćby dlatego aby tę książkę odebrać. Naturalnie , gdyby nie przyszła, cóż by uczynił z tą książką? Musiałby chyba ją odsyłać i sprawiłoby mu to kłopot z jej przyczyny . Ma się rozumieć, że pójdzie. To jej altanka, ma prawo w niej przesiadywać, a ten pan może sobie tam przychodzić albo nie przychodzić, co jej do tego! Jaki on miły! … I cóż w tym złego będzie, jeżeli znowu trochę z sobą porozmawiają?

Postanowienie powzięte tak ją ucieszyło, że biorąc koszyk i biegnąc ku drzwiom zanuciła:

— La, la, la! la, la, la!

Ale drzwi otworzyły się, nim do nich dobiegła, i ukazała się w nich staruszka trochę krępa i ciężka, w czarnej sukni, twarzą okrągłą i rumianą, pod włosami jak srebro błyszczącymi, przykrytymi czarną chusteczką wełnianą. Klara z uciechą pocałowała ją w rękę, ubraną w wełnianą mitenkę.

— Niech pani droga usiądzie — zapraszała.

— Nawet siadać nie będę — ciężko dysząc odpowiedziała staruszka, ale przez chwilę nie mogła mówić dalej, bo z niejaką trudnością wyjmowała coś z kieszeni sukni. Były to dwa rumiane jabłka i garstka cukierków na straganie kupionych.

— Jabłuszka dla tatki, a cukierki dla dzieci — rzekła kładąc na stole przedmioty przyniesione.

Oczy jej duże i bardzo błękitne śmiały się pod siwymi brwiami i uśmiech dobroduszny rozchylał szerokie usta. Klara pocałowała ją znowu w rękę.

— Dlaczego pani nie chce usiąść?

— A bo mi pilno i przyszłam po ciebie. Teraz masz czas i możesz pójść ze mną do sklepów.

Trzewiki nowe muszę kupić; widzisz, w jakich chodzę…

Wysunęła spod czarnej sukni i Klarze pokazywała nogę dużą, płaską, w białej pończosze i prunelowym trzewiku, wydeptanym i znoszonym.

— Bez ciebie nie kupię. Oni mię oszukają, Bóg wie jakie dadzą i będę miała niewygodę.

Szlarek mi też trzeba do ogarnirowania czepeczków; te, co były, podarły się na nic. Bez ciebie nie kupię. Zarzuć tam co na siebie i chodźmy.

Klara słuchała z głową pochyloną. Zrobiło się jej bardzo smutno, ale zaraz podniosła oczy i przemówiła raźnie:

— Dobrze, pójdę zaraz, tylko wezmę okrycie i kapelusz.

Zaraz też wyszły . Wyszedłszy Klara zamknęła na klucz drzwi domku i klucz włożyła do kieszeni sukni. Ojciec miewał zawsze drugi przy sobie. Gdy przechodziły przez ogród, staruszka mówiła:

— Rozmienimy w sklepach pieniądze i dam ci na wpisowe dla Stasia. Już pora zapłacić, prawda?

— Dziękuję pani — szepnęła Klara. — Gdyby nie pani dobroć, nie wiem, jakim sposobem moglibyśmy Stasia posyłać do gimnazjum.

— Co tam, co tam! Ręka rękę myje . Ogarnirujesz mi czepeczki nowymi szlarkami, a?

— Z największą ochotą!

Przed bramką prowadzącą na ulicę obejrzała się na altankę bzową, przytuloną do ściany drzew wysokich i rozłożystych.

„Adieu! ” — pomyślała i znowu zrobiło się jej ogromnie smutno.

Po zrobieniu sprawunków ze swoją starą znajomą i dobrodziejką , biegła do domu śpiesznie, gdy w bramce ogrodu spotkała się oko w oko z jedną z tych swoich przyjaciółek, o których wczoraj opowiadała Przyjemskiemu i które ją zawiodły. Zawiedziona, popłakała była trochę, ale nie chowała urazy do dziewczyny, która przyjaźniąc się z nią, wyśmiewała się z niej przed znajomymi nazywając ją praczką, fląderką itp. Nie była już z nią w przyjaźni, ale przebaczyła jej od dawna i widywały się z sobą niekiedy. Blondynka, świeża i różowa jak wiosna, wystrojona, z kwiatami na kapelusiku ślicznym, objęła ją i pocałowała. Na Klarze jej pocałunki sprawiały przykre wrażenie czegoś fałszywego, ale poddała się im uprzejmie. Paulinka była u niej i znalazłszy drzwi zamknięte odchodziła . Na zaproszenie Klary, aby wróciła, odpowiedziała, że nie ma czasu i że miała wpaść do niej tylko na chwilę, bo dziś, za godzinę, wybiera się na przechadzkę zamiejską z towarzystwem dość licznym. Idą do lasu, biorą z sobą różne jedzenie w koszykach, będą bawić się bardzo wesoło. Szkoda, że to towarzystwo jest nieznajome Klarze, bo może wzięłaby udział w tej przechadzce.

— Ej, nie — przerwała Klara patrząc na jasną i strojnie zrobioną suknię rówieśnicy — domu nie zostawiłabym na tak długo.

— A ojciec?

— Ojciec sypia po obiedzie. Ja ze Stasiem lekcje powtarzam.

Chciała pożegnać towarzyszkę, ale jakoś nie wypadało. Ta zaś mówiła, że wieczór wczorajszy spędziła w jej sąsiedztwie, u dozorcy pałacu książęcego, z którego żoną przyjaźni się jej matka.

— Zawsze cię namawiałam, abyś się z Perkowskimi zapoznała, mieszkając tak blisko… ale nie chciałaś. Wczoraj było nam wesoło, tańczyliśmy nawet trochę i jeden był tylko zawód: pan Przyjemski nie przyszedł…

Klara doświadczyła uczucia małego uderzenia w piersi, ale tak dobrze opanowała siebie, że nawet powieka jej nie drgnęła Paulinka zaś trzepała dalej:

— Bo książę Oskar w tych dniach przyjechał i przywiózł z sobą sekretarza, który nazywa się pan Juliusz Przyjemski, jest w wielkich łaskach u księcia, u Perkowskich był parę razy dla interesów, naturalnie, przecież musiał pomówić o różnych rzeczach z rządcą pałacu. Otóż oni go zaprosili na wczorajszy wieczorek, a pomiędzy nami mówiąc, nawet i wydali ten wieczorek dlatego, aby sekretarza księcia zaprosić i przyjąć! Aż tu wziął i nie przyszedł! Szkoda, bo ogromnie byłam ciekawa tego pana Przyjemskiego! Młody podobno, brunet, przystojny i bardzo wesoły…

— Brunet! … — powtórzyła Klara.

Ale Paulinka śpieszyła się i wygadawszy, co miała najważniejszego, żegnała ją, znowu obejmując i całując.

— Szkoda mi ciebie, moja ty duszko droga, że tak ciągle w domu siedzisz… Do widzenia, do widzenia! Lecę na obiad, a potem na przechadzkę…

Klara wchodząc do domu powtarzała sobie w myśli: „Brunet! „— i śmiała się. Wcale nie brunet, tylko ciemny blondyn. I nie bardzo wesoły, ale owszem, trochę smutny. Paulinka jak zawsze trzepie o wszystkim, co wie i czego nie wie. Ktoś jej powiedział, że brunet bardzo wesoły, ona też powtarza. Pewno państwo Perkowscy zaprosili go na zbiorową przechadzkę za miasto, tak jak wczoraj na wieczór, i on pewno będzie im towarzyszył. Bo któż by nie chciał pójść za miasto, do lasu? … Jak im będzie przyjemnie i wesoło! Chciałaby tam być, w lesie, z tym towarzystwem; tak by chciała, ze aż obu łokciami oparła się o starą komódkę i dłonie przycisnęła do oczu, które napełniły się łzami . Po dwóch minutach takiego stania z łokciami na komódce i twarzą w dłoniach zobaczyła ojca wchodzącego z ulicy do ogrodu i wybiegła na jego spotkanie.

Dzień przeminął i wieczór się kończył. W domku pomiędzy fasolą nawet już się skończył, bo małe okna jego pogasły, oprócz jednego, należącego do pokoiku Klary . Ona szyła jeszcze, ale po godzinie dziesiątej zostawiła robotę na stole, z zamiarem powrócenia do niej wkrótce, i wybiegła na ganek. Wywabiły ją z pokoju ciche szelesty fasoli poruszanej małym wiatrem i gwiazdy, które świeciły naprzeciw niej, za oknem . Ganek miał parę wschodek; podziurawionych i kołyszących się od starości . Usiadła na jednej z nich, dłonią twarz podparła i wpatrzyła się w wieczór piękny, cichy. Cicho tu było bardzo . Nikt już nie przejeżdżał o tej porze ulicą ciągnącą się za parkanem, ustronną i prawie zamiejską. Od środka miasta dochodził szum daleki, przez odległość stłumiony i monotonny. Wielkie drzewa w ogrodzie książęcym czasem szumiały z cicha, czasem milkły i stały wśród zmroku jak ściana czarna. Niebo sierpniowe było pełne gwiazd, które ciemność nocną czyniły podobną do zmierzchu wieczornego pozwalającego rozpoznawać zarysy przedmiotów dość oddalonych. Klara rozpoznawała swoją altankę ulubioną, przerwę w wielkiej alei i w głębi perspektywy, otwartej przez tę przerwę, ścianę pałacu, zarówno jak ściana drzew czarną wśród zmroku. Ale na jej tle czarnym jaśniał rząd świateł, które Klarze wydały się zrazu gwiazdami zza drzew przeświecającymi.

Wnet jednak rozpoznała, że były to okna oświetlone. Rząd okien pałacowych, długich i wąskich, na górnym piętrze był oświetlonym. Odkąd Klara zamieszkała w sąsiedztwie pałacu, zdarzyło się to po raz pierwszy. Nic dziwnego, skoro w tej chwili przebywał w nim właściciel. Ciekawość, czy tylko książę znajduje się za tymi oknami oświetlonymi, czy także i sekretarz jego? Zapewne oni często albo i zawsze bywają razem. Ale pan Przyjemski może jeszcze nie wrócił z tej przechadzki zbiorowej za miasto, którą urządzili państwo Perkowscy.

Może zaledwie teraz towarzystwo powraca z lasu. Czegóż mieliby śpieszyć? Pogoda śliczna i oni pewno weseli. Przez kilka godzin chodzili po lesie, w którym o tej porze lata paprocie są takie ogromne i wrzos kwitnie…

Już przed paru minutami oparła była łokcie o kolana i twarz położyła na obu dłoniach. Teraz z twarzą w dłoniach myślała o tym lesie zamiejskim, w którym była kilka razy w życiu, i obraz jego przedstawiał się jej bardzo wyraźnie, z drobnymi nawet szczegółami. Wyraźnie widziała gęstwiny zielone, pod którymi biegła ścieżyna kręta, z obu stron ścieżyny brzozy cienkie z białą korą, wrzos liliowy, mech siwy, paprocie krzaczaste. Tą ścieżką idzie para ludzi: pan Przyjemski i Paulinka… idą obok siebie i rozmawiają z sobą ciągle… on patrzy na nią szafirowymi, takimi bardzo szafirowymi oczyma, spod tej dziwnej zmarszczki, i mówi:

„Pani nie trzeba nic odbierać i nic dodawać…”

Wszystko to: las i parę przez las idącą widziała pod zamkniętymi powiekami tak jasno, jak w dzień jasny, ale za to w niej samej robiło się ciemno. . .

Nagle usłyszała głos aksamitny, który dzieląc nieco sylaby wyrazów tuż nad nią wymówił:

— Dobry wieczór pani!

Nie wiadomo, co było w niej silniejszym: zdumienie czy radość. Byłaby raczej spodziewała się wszystkiego niż usłyszenia w tej chwili tego głosu i zobaczenia człowieka, który stał przed nią, z kapeluszem w spuszczonym ręku z twarzą, na której dojrzała pomimo zmroku uśmiech przyjazny i trochę żartobliwy.

— Przechadzając się po ogrodzie zobaczyłem panią na ganku i nie mogłem oprzeć się pokusie powiedzenia pani: „Dobry wieczór”. Piękny wieczór, nieprawdaż? W tej chwili szczególniej stał się bardzo pięknym. Pani tak była zamyśloną! O czym?

Z początku nie słyszała, co mówił, tak silnie uderzało jej serce. Potem też nie była jeszcze dość przytomną, aby na zapytania jego odpowiedzieć. Stojąc na wschodce ganku, wskazała wąską ławeczkę.

— Proszę, niech pan usiądzie…

— A może tu lepiej będzie… pod gwiazdami…

Ręką z kapeluszem wskazał niebo i usiadł na wschodce ganku, która silnie zakołysała się pod nim. Ona usiadła także, nieco z dala. Już odzyskiwała przytomność umysłu i śmiałość; uczuciem panującym stało się w niej teraz uradowanie ogromne, które też dźwięczało w głosie, gdy zapytała:

— Którędy pan wszedł do naszego ogrodu?

— Drogą bardzo pospolitą. Przez bramkę w sztachetach.

— To prawda! Nigdy nie widziałam jej otwartą, zapomniałam, że istnieje…

— Zawiasy i zamek były zardzewiałe i otwierały się z trudnością, którą pokonałem. O czym pani myślała?

Otwartość wrodzona i radość coraz większa podyktowały jej odpowiedź wymówioną w sposób wesoły:

— Myślałam, czy też państwo wrócili już albo może jeszcze wracają z przechadzki zamiejskiej…

Podniósł twarz ruchem oznaczającym zdziwienie.

— Kto to: państwo? — zapytał.

— Państwo Perkowscy i pan Mówiła mi jedna znajoma moja, że państwo Perkowscy zaprosili pana na przechadzkę zbiorową, która musiała być bardzo przyjemną… Ale dlaczego pan nie był wczoraj na wieczorze u państwa Perkowskich? Bardzo pana tam czekano.

Przyjemski dość długo nie odpowiadał, a kiedy zaczął mówić, w głosie jego czuć było trochę śmiechu.

— Ani na wieczorze, ani na przechadzce zbiorowej państwa Perkowskich nie byłem. Ale jeżeli pani pozwoli, będziemy mówili o czym innym i daleko przyjemniejszym niż… państwo Perkowscy. Bardzo dziękuję za książkę, którą mi pani pożyczyła, i jeszcze jej nie oddaję.

Przeczytam całą i za dni parę zwrócę. Wspaniały poemat! Znałem go, ale z daleka. Wdzięczny jestem pani za to, że zawiązałem z nim znajomość bliską. A teraz niech mi pani powie, jak pani cały dzisiejszy dzień przepędziła i czy nie wydał się pani długim? Dla mnie był bardzo długim. Co pani dziś robiła?

— To, co robię co dzień; nie ma o czym opowiadać.

— Ale przeciwnie; jest bardzo o czym i proszę panią, bardzo proszę…

Zaśmiała się wesoło.

— Owszem, czemuż nie miałabym opowiedzieć? Cóż? Uprzątnęłam mieszkanie, zgotowałam obiad, wyprałam sobie fartuszek , robiłam sprawunki dla znajomej… cóż więcej? Pomagałam bratu uczyć się lekcji, nalewałam herbatę, szyłam…

Wszystko to wypowiedziała swobodnie i z widoczną nawet przyjemnością. On zapytał:

— A nie czytała pani dziś wcale?

— Owszem, czytałam trochę, kiedy ojciec spał jeszcze, a Staś już lekcje umiał. Frania dziś nastawiała samowar, a ja trochę sobie poczytałam. Książki dostaję czasem od jednej pani, która była na pensji nauczycielką moją…

— Pani była na pensji?

Opowiedziała, że matka jej, z zawodu nauczycielka, uczyła ją sama do lat dwunastu, a potem zaczęła posyłać na pensję, której jednak skończyć nie mogła, gdyż po śmierci matki ciągła obecność jej w domu stała się konieczną dla ojca i malutkiego wówczas rodzeństwa. Przestawała chodzić na pensję z wielkim żalem, ale teraz wcale, wcale nie żałuje tego, bo przekonała się, że jest w domu potrzebną koniecznie, że ojciec i dzieci nie mogą w żaden sposób pozostawać bez opieki…

— Tak poważnej! — uśmiechnął się Przyjemski.

— Poważnej! — zaśmiała się — gdzie tam! Wiem sama że wiele mi brakuje… ale robię, co mogę…

— Aby być aniołem pociechy i pomocy — dokończył z cicha.

Jej te słowa spłynęły w serce słodyczą wielką; pochyliła głowę i umilkła.

Ale dla niego nawiązanie rozmowy przerwanej nie przedstawiało trudności najmniejszej.

Trochę pochylony ku niej, zaraz zapytał znowu:

— Któż to taki ta staruszka, z którą pani dziś wychodziła do miasta?

— Skąd pan wie?

— Widziałem z alei, w której siedziałem trzymając w ręku książkę, a myśląc o pani…

Ta staruszka była panią Dutkiewiczową, wdową po weterynarzu, chrzestną matką jej matki, osobą niezmiernie zacną , dobrą i czyniącą im wiele dobrego. Jest to prawdziwa ich przyjaciółka i dobrodziejka.

Dopomagała im nieraz w okolicznościach trudnych, teraz płaci wpisowe za Stasia.

— Więc jest to osoba majętna? — zapytał Przyjemski.

— O, majętna! — z zapałem potwierdziła Klara — zajmuje dla siebie jednej trzy pokoje, trzyma służącą…

— Życie zbytkowne — zauważył, a ona opowiadała dalej:

— Mąż jej miał dochody znaczne i jej pozostawił majątek duży. Mówiła ojcu sama, że ma kapitału piętnaście tysięcy…

— Majątek duży… — powtórzył Przyjemski.

— Bardzo duży — potwierdziła Klara — ale też używa go dobrze. Oprócz nam, dopomaga jeszcze kilku innym osobom…

— Czemuż by nie? Ma czym się dzielić!

— Tak; i to jest dla niej wielkim szczęściem; inaczej, nie mając dzieci, nie miałaby żadnego celu życia.

On dokończył:

— Ponieważ zaś posiada piętnaście tysięcy, majątek duży, może naśladować Najświętszą Pannę Paryską!

Oparł się łokciem o wschodkę wyższą, głowę pochylił na ręku i zamyślił się tak głęboko, że Klara spostrzegła i odczuła to zamyślenie. Umilkła też, nie śmiać już mówić dalej. Trwało tak ze trzy minuty, po czym Przyjemski wyprostował się i z podniesioną głową patrzał w gwiazdy. Przy ich świetle Klara zobaczyła, że zmarszczka jego pomiędzy brwiami była bardzo głęboką . Po chwili przemówił z cicha:

— Gwiazdy spadają.

Ona także zniżając mimo woli głos odpowiedziała:

— W sierpniu zawsze wiele gwiazd spada.

A po chwili dodała:

— Powiadają, że gdy gwiazda spada, trzeba tylko, dopóki nie zgaśnie, wymówić w myśli życzenie, a będzie spełnione… O , widzi pan? spadła znowu… I tam, i tam! Widzi pan, jak spadają!

Patrząc w niebo, z którego to tu, to ówdzie spadały duże iskry złote, wnet gasnące w zmroku podniebieskim, rzekł zwolna:

— Niech pani wymawia życzenie… Spada ich tak wiele, że zawsze skończy je pani wymawiać przed zgaśnięciem którejkolwiek…

Milczała; on twarz obrócił ku niej. Siedział tak już blisko, że wyraźnie widziała jego oczy utkwione w jej twarzy.

— O co prosiłaby pani gwiazdy spadającej?

Usiłując mieć głos swobodny odpowiedziała:

— Jestem szkaradną egoistką. Gdybym wierzyła, że spadające gwiazdy spełniają życzenia ludzkie, prosiłabym ich ciągle: niech ojciec mój wyzdrowieje! niech dzieci uczą się dobrze i będą dobre! …

— A dla siebie? — zapytał.

Zadziwiła się bardzo.

— Jak to? Przecież ta prośba byłaby właśnie o to, czego pragnę najwięcej… więc prosiłabym dla siebie.

— Egoizm szkaradny! — zauważył — ale czyż doprawdy nie chciałaby pani, aby gwiazdka złota przysłała pani jakieś… jakieś szczęście, takie wielkie, że serce przemienia w gwiazdę pałającą i zawieszoną wysoko nad wszystkim, co jest na ziemi?

Ona czuła, że serce jej przemienia się w gwiazdę pałającą, i wł aśnie dlatego, że to czuła, zażartowała wesoło:

— Jeżeli już koniecznie miałabym prosić o coś dla siebie jednej, to prosiłabym, aby tego lata jeszcze pójść za miasto i całe pół dnia przepędzić w lesie. Ogromnie lubię las.

Potem dodała zaraz:

— A pan, o co najwięcej prosiłby gwiazdy spadającej?

— Ja?

Z zamyśleniem mówić zaczął:

— Prosiłbym gwiazdy złotej o wiarę, że są na ziemi serca dobre, czyste, wierne, i o to, aby jedno z takich należało do mnie…

Umilkł trochę, a potem mówił dalej:

— Prosiłbym jej: „Gwiazdo jasna, daj mi zapomnieć o snach ciemnych, których miałem wiele…”

Słuchała słów i głosu czując smutek zmieszany ze słodyczą. Słodycz szła od melodii głosu, smutek od znaczenia słów mających dla niej głębię niezrozumiałą, ale ciemną.

On wstał i już swobodnie przemówił:

— Może przejdziemy się po ogrodzie…

Wstała posłusznie i poszli w kierunku altanki bzowej, po trawie zroszonej, pomiędzy dwoma rzędami krzaków agrestowych.

— Prosiłaby pani gwiazdy spadającej o zdrowie ojca… Czy nie czuje się zupełnie zdrowym?

— O, tak! jest bardzo słabego zdrowia… od dawna…

— Cóż jest ojcu pani?

— Coś piersiowego…

— To smutno! Zapewne się leczy? …

— Leczył się przed kilku laty, ale teraz już nigdy nie wzywa lekarza. Kuracje wiele kosztują, a pomagają niewiele, zapewne z powodu pracy biurowej, ciężkiej i nużącej. Cała rzecz w tym, aby zachowywał jak najlepiej higienę przepisaną. Musi wcześnie udawać się do snu, pić mleko, jeść jak najwięcej owoców.

Przyjemski zauważył:

— To ostatnie musi być bardzo łatwym do spełnienia. Mieszkając w ogrodzie dość dużym i mając pod bokiem drugi jeszcze większy… Ogród księcia ma owoce wyborne.

Klara uśmiechnęła się w zmroku. Jaki on dziwny! Co to ma jedno do drugiego, że ojciec jej potrzebuje dla zdrowia owoców i że ogród książęcy ma ich wiele? Pomiędzy dwoma tymi faktami nie ma związku najmniejszego.

On milcząc patrzał na nią, jakby czegoś od niej oczekiwał. Potem tonem opowiadania niedbałego zaczął mówić:

— Dziś właśnie oglądaliśmy z księciem brzoskwiniarnię, ananasarnię , inspekty i jest tam tak wiele różnych… dobrych rzeczy, że książę powiedział mi, abym je posyłał państwu Per… Per… Perkowskim i w ogóle znajomym moim, jeżeli mam tu jakich…

Znowu przestał mówić i patrzał na nią. Ona zauważyła:

— Książę musi być bardzo grzecznym.

I zaraz wskazała na pałac.

— Jak ładnie wygląda teraz pałac z oknami oświetlonymi! Wie pan? Kiedy dziś wieczorem pierwszy raz spojrzałam w tę stronę, wzięłam te okna za gwiazdy przebłyskujące pomiędzy drzewami.

Stali przy sztachetach, tuż obok altanki. W powietrzu cichym naprzód z lekka zaszumiały drzewa, a potem, jakby w odpowiedź temu akordowi natury, rozeszły się w powietrzu dźwięki muzyki. Szły od pałacu zza okien oświetlonych i wnet umilkły. Ktoś tam wziął kilka akordów na fortepianie i zaraz grać przestał.

— Co to? Ktoś gra w pałacu? — szepnęła Klara.

Przyjemski odpowiedział:

— To on. Jest wielkim amatorem muzyki i często grywamy razem…

— Pan gra także?

— Grywam na wiolonczeli, on mi akompaniuje na fortepianie i odwrotnie. Czy pani lubi muzykę?

W pałacu znowu zabrzmiały akordy i tym razem trwały dłużej, zlewając się ze słabym szumem, który znowu poszedł po drzewach i wnet umilkł, a akordy fortepianowe jeszcze śpiewały. Klara z cicha odpowiedziała:

— Nie mogę nigdy słuchać muzyki bez takiego jakiegoś wzruszenia…

— A często pani jej słucha?

— Od śmierci mamy, która grywała ojcu wieczorami, słyszałam muzykę u znajomych może dwa albo trzy razy…

Przyjemski zawołał ze zdziwieniem:

— Czy podobna! Przez cztery lata słyszeć muzykę tylko dwa albo trzy razy! … Jak pani może żyć bez muzyki? …

Odpowiedziała z uśmiechem:

— Cóż to tak ważnego, że nie mam tej przyjemności? …

— To prawda — potwierdził — cóż to ważnego nie mieć w życiu przyjemności… szczególniej takim wieku…

— To prawda — zgodziła się śpiesznie — od dawna już jestem dorosłą…

Spojrzał w górę.

— Czy gwiazdy jeszcze spadają?

Ona także patrząc na niebo odpowiedziała:

— O, spadają jeszcze! Widzi pan, teraz spadła jedna, tam nad tym wielkim drzewem… a teraz druga… nad samym pałacem, widzi pan!

— Widzę… Niech pani mówi: „Chcę posłuchać pięknej muzyki!”

Zaczęła śmiać się, ale on nalegał.

— Proszę powiedzieć: „Gwiazdo złota, daj, aby twoja siostra ziemska posłuchała dziś pięknej muzyki!” Proszę powiedzieć…

Niezdolna do oparcia się jego prośbie, ze śmiechem na ustach drżących zaczęła powtarzać:

— Gwiazdo złota, daj, aby twoja siostra…

Ale urwała, bo powietrzem popłynęła muzyka już nie z akordów oderwanych złożona, lecz z tonów splątanych i ciągłych. Na twarzy jej, podniesionej jeszcze ku gwiazdom, odmalowało się zachwycenie. Z ustami rozwartymi nieco w uśmiechu wzruszonym i z oczyma, które pomimo zmroku miały blask złotawy, stała jak przykuta do ziemi, zasłuchana. Jego zaś mowa zniżyła się do szeptu.

— Widzi pani, jak prędko gwiazdy spadające spełniają życzenia swoich sióstr ziemskich! Ale ja źle porównałem panią do gwiazdy. Porównania tego nadużywano ogromnie i przypomina ono zjawiska zupełnie inne… Przychodzi mi na myśl co innego… Czy pani wie, kto to był Heine?

— Poeta niemiecki — szepnęła.

— Tak; otóż przyszedł mi do pamięci wierszyk Heinego, którym chcę dziś pożegnać panią…

Spuścił głowę i przez chwilę może przypominał sobie wierszyk Heinego.

Muzyka w pałacu stawała się coraz melodyjniejszą i wyraźniejszą; drzewa z cicha zaszumiały. Z melodią muzyczną i cichym szmerem drzew złączył się głos aksamitny, pełen pieszczoty, który mówił:

… Ty jesteś jak kwiat

Piękną, czystą, powiewną;

Gdy patrzę na cię, ma pierś

Boleścią ściska się rzewną…

I rad bym wznieść dłoń

Do nieba z modlitwą śpiewną:

Oby zachował cię Bóg

Tak piękną, czystą, powiewną!

Wymawiając wyraz ostatni wziął jej rękę i pochylony pocałował j ą krótko, prawie w powietrzu. Prostując się rzekł jeszcze:

— Niechże pani tu zaczeka. Ja i mój przyjaciel będziemy zaraz grali dla pani…

Włożył kapelusz na głowę i prędko odszedł . Do cienistego ogrodu wszedł przez bramkę w sztachetach i zniknął pośród drzew. Dokoła Klary panowała przez kilka minut cisza zupełna, aż znowu powietrze zabrzmiało muzyką, ale już dwu na raz instrumentów. Za oświetlonymi oknami pałacu fortepian i wiolonczela zgodnie wykonywały jakiś utwór wielki i długi, którego tony napełniały cienie ogrodu, mieszały się ze słabym szumem drzew, czarem upajającym ogarniały dziewczynę oparta o sztachety i twarz kryjącą w dłoniach.

III

Zasnęła bardzo późno i obudziła się bardzo wcześnie. Zwykle w mgnieniu oka zrywała się z pościeli i jednym skokiem dopadała miski z wodą, w której pluskała się długo, jak ptak w piasku. Dziś usiadła na łóżku i słuchała. Głowę miała pełną i cała była pełną tonów melodyjnych i słów rytmicznych, pieszczących słuch i serce.

… Ty jesteś jak kwiat

Piękną, czystą, powiewną…

Fortepian i wiolonczela wtórowały:

I rad bym wznieść dłoń

Do nieba z modlitwą śpiewną…

Przezwyciężyła się, zeskoczyła z posłania i w pół godziny była już ubraną. Dopóki myła się , krzątała, czyściła swoje ubranie, dopóty nic; ale gdy tylko stanęła przed oknem zapinając guziki stanika, w głowie i, jak się jej zdawało, w niej całej znowu zaśpiewało:

Oby zachował clę Bóg

Tak piękną, czystą, powiewną! …

Boże, Boże, co się stało? Co się z nią dzieje? Jaka ona szczęśliwa! Serce jej zatopione w słodyczy niewypowiedzianej, o jakiej dotąd nie miała pojęcia… „Ja i przyjaciel mój będziemy grali dla pani…” Grali do późna, ona słuchała, Co za noc! Dla niej ktoś grał! Nigdy jeszcze tego nie było. On grał dla niej… dla niej! … Jaki dobry!

Mocno zacisnęła ręce i powiedziała sobie stanowczo:

— Dosyć!

Zarzuciła na plecy okrycie, na głowę małą chustkę wełnianą, pochwyciła ze stołu kuchennego koszyk, nie ten od roboty, ale inny, większy, z rączką i nakrywką. Trzeba jej było pobiec dziś do miasta po trochę prowizji kuchennych.

Ojciec i brat mogą jeszcze spać dobrą godzinę, Franię obudzi, aby zgotowała mleka i pilnowała domu. Przed obudzeniem siostry pobiegnie jeszcze do ogrodu i przyniesie dzbanek, który wczoraj zostawiła przez zapomnienie około małego klombu z kwiatami. Frania może go potrzebować i nie znaleźć. Wybiegła na ganek i stanęła jak wryta. Co to jest? Skąd to? Cóż za prześliczne owoce! Jak żyje, nie widziała takich!

Na wąskiej ławce ganku stał kosz napełniony owocami przepysznymi i ułożonymi z wielką umiejętnością ogrodniczą.

Pośrodku z piramidki liści twardych wychylał się ananas, zupełnie złoty pod promieniem słońca zaledwie wschodzącego; otaczały go brzoskwinie różowe, żółte morele, zielone renklody, spod których wyzierały jabłka rumiane i gruszki duże, siedzące na fugach melona powleczonego siecią żyłek delikatnych. Wszystko to było malowniczo zmieszane z liśćmi, które opadając okrywały cały koszyk, bijący zapachami ananasa i melona, zmieszanymi ze świeżością rosy świecącej na liściach.

Klara stała z rękoma opuszczonymi i silnie zaciśniętymi. Tylko w pierwszej chwili zdumienia mogła zawołać w myśli: „Skąd to? ” Po upływie minuty odpowiedziała już sobie: „Od niego!” Ktoś przyszedł tu przed jej obudzeniem się jeszcze i ten koszyk postawił — z jego rozkazu.

Przecież mówił, że książę pozwolił mu dawać owoce ze swego ogrodu komu tylko zechce. Rumieniec płomienny uderzył jej do twarzy.

— Niech sobie daje… ale nie nam! Nie mnie — powtórzyła — o, nie! Za nic! Podarunek od człowieka zupełnie obcego — za nic!

Z siłą wielką uczuła w tej chwili, ż e był on dla niej obcym; zarazem strzałka bolesna przeszyła jej serce.

Cóż stąd, że to boli? Może sobie boleć niemniej prawdą jest, że on obcy. Nawet nie zna jej ojca!

Jakżeby ojciec jej mógł zjadać owoce darowane przez człowieka nieznajomego? Trzeba mu to oddać. Ale jak?

Odesłać nie ma przez kogo . Może przez Stasia?

Ach, nie ! Trwoga przejęła ją na myśl, że Frania albo Staś obudzić się mogą i wybiec na ganek. Co ona by im powiedziała?

Później namyśli się, jak uczyni, a teraz co najprędzej koszten schowa, aby nikt w domu zobaczyć go nie mógł.

Prędko też zamknęła go w szafie kuchennej, od której klucz schowała do kieszeni. Szczęście, że wszyscy śpią jeszcze.

Teraz obudzi Franię i pobiegnie do miasta.

Przez następne kilka godzin czuła się z kolei to spokojną i obojętną zupełnie, to rozżaloną tak bardzo, że ledwie mogła powstrzymywać się od płaczu . Postanowiła zanieść kosz z owocami do altanki i poprosić Przyjemskiego, aby go sobie zabrał, jeżeli przyjdzie… Czasem była zupełnie pewną, że przyjdzie; czasem wątpiła. Jeżeliby nie przyszedł, postawi koszyk z drugiej strony sztachet.

Spostrzeże go pewnie wkrótce on sam albo kto inny i rzecz będzie skończoną. Zapewne też pan Przyjemski obrazi się nie będzie się starał jej zobaczyć i wszystko skończy się na zawsze. Były chwile, w których ta myśl nie budziła w niej żalu najmniejszego.

Owszem, jeżeli ma myśleć, że lubi jego towarzystwo dla prezentów, to niech lepiej nigdy nie zbliża się do niej. Będzie wszystko tak, jak było przed trzema dniami, kiedy go jeszcze nie znała. Nie zaszkodzi to ojcu, ani Frani, ani Stasiowi, nikomu na świecie; czegóż więc martwić się ? i co ją to może obchodzić? Ale w pół godziny potem opanował ją taki żal ogromny, że nie wiedziała sama, co robi, i porzucając wszystko opierała się łokciami o starą komódkę, a rękoma przyciskała powieki, aby nie płakać.

Na godzinę przed obiadem siedziała w altance bzowej szyjąc prędko, pilnie, z głową nisko pochyloną. Obok niej na ławce stał kosz z przepysznymi owocami. Liście zwiędłe zaszeleściły w alei pod stopami, które je kruszyły. Klara niżej jeszcze pochyliła głowę i zaczęła szyć jeszcze prędzej. Czuła wielkie gorąco w twarzy i powieki jej nabrzmiewały. Nie widziała wcale roboty zza mgły kłującej, która przysłoniła jej oczy. Głos dobrze znany wymówił za sztachetami:

— Dzień dobry pani.

Podniosła głowę, ale wzrok jej nie spotkał się ze wzrokiem Przyjemskiego, który już tkwił w owocach piętrzących się obok sukni jej w różowe i szare paski. Z kapeluszem nieco podniesionym nad głową Przyjemski znieruchomiał. Zrazu zmarszczka jego pogłębiła się bardzo, a usta przybrały wyraz gniewny. Ale trwało to kilka sekund, po czym piękna ta twarz rozpogodziła się zupełnie i nawet stała się tak rozpromienioną, jaką Klara jeszcze jej nie widziała.

Ona teraz z gorąco zarumienionej stała się bladą; palce jej, trzymając nitkę jeszcze mokrą od łzy. która na nią spadła, trochę drżały. Przyjemski wyciągając rękę nad sztachetami przemówił z uśmiechem:

— Naprzód niech mi pani na powitanie rączkę poda…

Uczyniła to. Szorstka, trochę czerwona i trochę drżąca jej ręka znajdowała się przez chwilę w uścisku dłoni białej i miękkiej.

— Następnie niech mi pani powie, co to znaczy, że ten koszyk przywędrował tu za panią?

Podniosła głowę i ze spojrzeniem odważnym odpowiedziała:

— Przyniosłam go myśląc, że może pana tu zobaczę. Niech pan będzie łaskaw postawi ten kosz z drugiej strony sztachet, a potem przyśle kogo, aby go zabrał.

I obu rękoma podawała mu przedmiot, o którym była mowa, nie bez trudności, bo był ciężkim. Przyjemski milcząc , powoli, z zimną krwią zrobił, jak powiedziała: wziął od niej kosz i postawił go na trawie, z drugiej strony sztachet, po czym oparł się o sztachety i patrząc na nią oczyma napełnionymi blaskiem szczególnym, zaczął mówić:

— Dobrze. A teraz, kiedy egzekucja już spełnioną została, poznać motywy dekretu…

Widziała, że nie jest obrażony, że owszem, pod żartobliwością , z jaką mówił , dżwięczała w jego głosie nuta więcej przyjazna niż kiedykolwiek. Toteż dość swobodnie odpowiedziała:

— Doprawdy, nie potrafię panu tego wytłumaczyć. Ale to nie podobna… myśmy nigdy, ani mój ojciec, ani ja… Przecież można nie być bogatymi, a jednak…

— Wystarczać sobie — dokończył.

Stał dość długo zamyślony, ale nie chmurny; owszem, zmarszczka jego była daleko mniej głęboką niż zwykle, prawie zniknęła. Po chwili zaczął znowu:

— A dlaczegóż pani przyjmuje różne rzeczy od pani… pani wdowy po weterynarzu?

— Ależ to zupełnie co innego! — z przejęciem się zawołała Klara. — Pani Dutkiewiczowa koch