Panie, jako barzo błądzą,
Którzy Cię niedbałym sądzą,
A iż prawie żadnej rzeczy
Nie chcesz mieć na swojej pieczy.
Nie wiem, czego więcej trzeba:
Przeciwko nim świadczą nieba,
Świadczą gwiazdy niezliczone,
Na powietrzu zapalone.
Kiedy słońce swego wschodu
Albo chybiło zachodu?
Kiedy miesiąc jasne rogi
Skłonił od swej zwykłej drogi?
Toż nam i ziemia zeznawa,
Która pewnych czasów dawa
Zboża w wielkiej obfitości
Synom ludzkim ku żywności.
Niechaj źli we złocie chodzą
I nad lepszymi przewodzą,
Jednak złe sumnienie mają,
Sądu Twego się lękają.
A ja patrzając z daleka
Na szczęście złego człowieka,
Im dalej, tymem pewniejszy,
Że jest żywot pośledniejszy.
Bo żeś Ty pan sprawiedliwy,
Nie podoba-ć się złośliwy,
A jesli mu tu nie płacisz,
Musi czas być, gdzie go stracisz.
Wzywałem Cię, wieczny Boże,
Idąc wieczór na swe łoże;
Wzywałem Cię o północy,
A byłeś mi ku pomocy.
Nieprzyjaciel stał nade mną,
Mógł uczynić wszytko ze mną;
Spałem jako zarzezany,
On mi nie śmiał zadać rany.
A na pierwsze me ocknienie
I słów kilka przemówienie,
Panie, znać, żeś mię Ty bronił;
Uciekł, a nikt go nie gonił.
A co mnie był nagotował,
To sam mało nie skosztował,
Bowiem od wielkiego strachu
Wypadł oknem na dół z gmachu.
Ani miecz, ani mię siła
Złej przygody obroniła,
Jeno szczyra łaska Twoja,
Co wyznawa dusza moja.
I pójdę do domu Twego,
A w pojśrzodku zboru wszego
Będęć, mój Panie dziękował,
Z łaski Twej żeś mię zachował.
A ludzie zapamiętali,
Którzy spraw Twych nie poznali
Niechaj dziś na oko znają,
Ze Cię dobrzy stróżem mają.
A przepuścisz li co na nie,
Zlitujesz się zasię, Panie,
Jako więc i złym sowito
Płacisz zatrzymane myto.