Pieśń I
WYJAZD Z NEAPOLU
Muzo mdlejąca z romantycznych cierpień,
Przybądź i pomóż! Wzywam ciebie krótko,
Sentymentalna, bo kończy się sierpień,
Bo z końcem sierpnia i koniem, i łódką
Puszczam się w drogę przez Pulią, Otranto,
Korfu… Gdzie jadę, powie drugie canto.
Tymczasem pierwsze opowiedzieć musi,
Skąd się wybrałem, po co i dlaczego?
Chrystusa diabeł kusił i mnie kusi.
Na wieży świata postawił smutnego
Życia nicością i pokazał wszędzie
Pustynie mówiąc: „Tam ci lepiej będzie”
A jednak gdyby mniej pamięci bólu,
Zachceń i marzeń, a więcej rozsądku,
Toby mi dobrze było w Neapolu,
Gdzie przed oknami na prawym przylądku
Widziałem szare więzienie stolicy,
A zaś Wezuwiusz górą po lewicy.
Błękitne morze pomiędzy więzieniem
A między górą popiołów i lawy
Czekało ciche, aż góra – płomieniem,
A konstytucją buchnie wulkan prawy.
Tak było niegdyś, nim się na Francuzów
Król i Fra Diabeł ruszyli z Abruzów…
To jest za króla ruszał się kardynał,
Za kardynałem Fra-diabelska banda,
Ta rozgrzeszała, rak czerwony ścinał
W imieniu Boga, papy, Ferdynanda;
Gdy zaś wyrąbał do „Kyrie, elejson!”
Litanią świętych, wyręczył go Nelson.
Mówiłbym dalej, ale „Pan Podstoli”,
„Dziady”, a zwłaszcza tych „Dziadów” część czwarta,
Uczą porządku, w opowiadań roli
Rysując proste ścieżki. Więc do czarta –
Mego pegaza wyskoki i liczne
Opowiadania semihistoryczne!
Więc do porządku! A jednak mię boli
Dawać odsyłacz do pana Coletty,
Gdzie opowiada, jak trup Caraccioli
Z łańcuchem u nóg na morzu… Niestety,
Przyrzekłem trzymać wędzidło na pysku
Apol[l]inowym. Lecz powiem w przypisku.
A jeśli drukarz znajdzie, że do treści
Z podróży wątkiem zlewa się przypisek,
To go pod strofą poprzednią umieści,
Zmazawszy parę skrzyżowanych krysek,
I nie dozwoli, by za gwiazdek tropem
Czytelnik gonił z Herszla teleskopem.
Przypisek winien być pisany prozą,
Lecz ja nie mogę pisać, tylko wierszem;
Kto by pomyślał, że mnie rymy wiozą,
Że sobie konno usiadłem na pierwszem,
A za mną drugi jedzie krok za krokiem:
Rym z parasolem, z płaszczem i z tłumokiem.
Wierzcie mi jednak, że leksza od rymu
(Dla śniegów jechać nie mogłem przez Turyn)
Para mnie gnała z Marsylii do Rzymu,
Do Neapolu zaś przywiózł veturyn.
Carozze jego i cabrioletti
Zalecam wszystkim… zowie się Paretti.
Zalecam nowy hotelik „Vittoria”,
Który, staremu nie ująwszy sławy,
Tak się podzielił famą, jak cykoria
Wmięszana zgrabnie do mokańskiej kawy,
I marmurami, wygodą i luksem
Ze starym idzie jak Kastor z Pol[l]uksem.
Zalecam także (zostanę Astolfem,
Bo mój hipogryf staje się skrzydlatym),
Zalecam tobie mięszkanie nad golfem
Na Świętej Łucji… a jeśliś bogatym,
Jeśli ci kura złote nosi jaja,
Mięszkaj przy Villa Reale, na Chiaja.
Dosyć już, dosyć! Wyznaję ze wstydem,
Że pohamować nie umiejąc weny,
Z wieszcza zostanę prozaicznym gidem:
Ja, com zamierzał wypłakiwać treny
Nad Cara[c]ciolim i kląć Ferdynanda,
Dziś piszę, jaka gdzie stoi loccanda.
Bo też kto dzisiaj jest na stałym lądzie,
A jutro myśli wędrować po morzu,
A pozajutro jeździć na wielbłądzie
Nie jedząc mięsa ani spiąc na łożu,
Chciałby Europę, co mu z oczu znika,
Unieść jak Jowisz przemieniony w byka.
Jeśli Europa jest nimfą, Neapol
Jest nimfy okiem błękitnym; Warszawa –
Sercem; cierniami w nodze – Sewastopol,
Azof, Odes[s]a, Petersburg, Mittawa;
Paryż – jej głową, a Londyn – kołnierzem
Nakrochmalonym, a zaś Rzym – szkaplerzem.
Gdzieś porównanie podobne w Szekspirze
Na Niderlandach kończy się zamknięte.
Lecz ja wyjeżdżam pod Golgoty krzyże
Po święte myśli i szkaplerze święte,
Więc przed wyjazdem robię ślub niezłomny,
Ze będę nieco zabawny, lecz skromny.
A jeśli kiedy mój przyjaciel Szekspir
Na złą myśl zagna rymy buntownicze,
Położę jaki suspir albo ekspir,
Z muzyki znaku milczenia pożyczę
I muzę moją w rymowym balecie
Na zakręconym wstrzymam piruecie.
O Neapolu! ty nie pożegnany
Czekasz, aż ciebie pożegnam epicznie.
Jak biała Wenus, urodzona z plany,
Wyszedłeś z morza zapłoniony ślicznie
Skrawymi słońca zachodniego łuny,
Cichy pod górą, co ciska pioruny.
O Neapolu! gdzie jest twoja dusza?
Bo duszą twoją nie jest ruch i życie;
Patrzę na ciebie z grobu Wirgiliusza,
A ty na niebie i na fal błękicie
Tak roztopiony w zorzy malowidła
Jak upuszczona na brzeg bańka z mydła…
O Neapolu! wieczorne wyziewy
Twym są rumieńcem, twe dymy są tęczą,
Harmonizujesz się tak jako śpiewy
Z ciszą powietrza, twe dzwony nie jęczą,
A twój domami okryty pagórek
Ma białość lekkich na błękicie chmurek.
Tylko po Chiai i po Margelinie
Idą przeciwne sobie dwa rynsztoki,
Rój mrówek lezie i rząd karet płynie –
Wszystko się rusza. Grób wieszcza wysoki
Właśnie tam stoi, dove fa il torso
Ulica. Z grobu patrzałem na Corso.
A choć przejeżdżał w prześwietnej osobie
Krolewic mały, choć mu się rój kłaniał,
Jam się nie skłonił, bom siedział na grobie.
Masztalerz jechał i kijem rozganiał
Mrówki idące w przeznaczenia drogę
Z krolewicami… Gdzie? zgadnąć nie mogę.
Choć bardzo lubię filozofią Kanta,
Gniewam się na nią, że ludzi nie uczy,
Gdzie iść po śmierci. Wolę piekło Danta;
Właśnie je czytam podług nowych kluczy,
Które przyczyną może będą schizmu
Mówiąc, że Dant chciał republikanizmu
I w poemacie używał języka
Sekretnych związków. A gdy tajemnicze
Kładł majuskule, to podług krytyka
Na końcu rymu położone B. I. C. E.
Wcale znaczyło co innego w pieśni
Niż Beatricze. Wam się o tym nie śni!…
A ja dowodzę, że Dant o kochance
Nie śnił, a jeszcze mniej śnił o Vororcie
Albo Konwencji – i nie topił w szklance
Cesarza Niemców, i w piekła retorcie
Nie smażył rządu lepszego, co przyjdzie,
Jak niegdyś Platon, kiep, na Atlantydzie.
Z grobowca wieszcza widzę, jak nad głową
Wulkanu księżyc wysunął się biały,
A u stóp góry – Castello del’Ovo,
Zamek podobny do sterczącej skały –
Gmach, co się trzyma przez królewską wolę
W morzu, jak jaje Kolumba na stole –
Sczerniał przy fali migającej złocie,
A gdy na niebie szafirowym ze dna –
Gwiazd zapalonych wychodziło krocie,
I z okien zamku błysła gwiazda jedna,
Czerwona, rubin zamglonych błękitów,
Siostra błyszczących gwiazd u Karmelitów.
O gladiatory, wydarci ludowi
W godzinie zgonu i mrący na słomie!
Idę powiedzieć o was Chrystusowi
Pod Jego krzyżem, w Jego męki domie.
Idę zapytać głośno w Oliwecie,
Gdzie się zbudzicie i zmartwychwstaniecie.
I tam, gdzie Chrystus zapłakał sam w sobie,
Z oliwy bladej gałązki rwać będę,
A jeśli znajdę, że już spicie w grobie,
Liściami płaczu posypię tę grzędę,
Pod którą będzie cichy sen grobowy,
Koście bez czaszek i trupy bez głowy.
O bracia moi łańcuchami zbrojni!
O! nie targajcie wy się jak w rozpaczy!
O bracia moi, bądźcie wy spokojni!
Słońce was jutro po kratach zobaczy
Bladszych wilgocią, strawą i myślami,
A ja was żegnam… Niech śmierć będzie z wami!
Żegnam i ciebie, o garsteczko prochów
Leżąca zawsze pod laurem klasycznym;
Turkot powozów z Pauzylip[u] lochów
Woła pod tobą hymnem romantycznym,
Że sława przejdzie, a bryki nie przejdą,
Że ta bryk droga jest wieku „Eneidą”,
Most pod Tamizą jest kupców „Iliadą”,
I wiele będzie do sprzeczki powodów,
Czy jeden Rotszyld jak wieszcz nad Hel[l]adą,
Czy też brzęczących kompania rapsodów –
Autorem mostu, gdzie w oknach przez szyby
Anglikom się w twarz przypatrują ryby.
Lecz niech mię ciemność Erebu ogarnie,
Jeśli okłamię Pauzylipu grotę.
W ciemny korytarz spadają latarnie
Jedna za drugą jak gwiazdeczki złote.
A tam, gdzie nikną i gdzie ciemność krucza,
Światło dnia wpada jak z dziurki od klucza.
I jeszcze wyżej wzniósłszy się na duchu,
Powie ci muza w opisaniach szczytna,
Że na uwitym z latami łańcuchu
Zawisła mała gwiazda dnia błękitna,
A w tej gwiazdeczki lazurowym łonie
Rodzą się ludzie, powozy i konie.
Rodzą się, rosną i w latami błyskach
Idą większejąc długim korytarzem.
Jeżeliś nie był w romantycznych spiskach,
A jesteś przyszłych wulkanów malarzem,
Tu nie lękając się dyb i powroza
Zbieraj modele jak Salwator Roza.
Lecz chodźmy w miasto! Już księżyc wysoko,
A golf ubrany latarni przepaską,
Stolico! gdzie nikt nie myśli głęboko,
Gdzie zabroniono nawet myśleć płasko,
Niech twój rząd stworzy jakie słowo święte
Na niemyślenie jak na far-niente!
Dyjogenesów lud rynki zasiada;
„Czego chcesz?” – pyta Wolność lazarona,
„Zejdź z mego słońca” – nędzarz odpowiada;
Jeżeli nie ma karlinów, to skona
Z głodu – i pójdzie do łódki, gdzie Charon
Dusze przepławia… Wolność? czy lazaron?
Wolność… Już dla niej uszyto symarę
Z gazet „Giovine Italia”… Lazaron
Będzie żył, póki ma frutti di mare,
Niebo błękitne i żółty makaron,
I koszyk, w którym leży jak ostryga.
Pytasz się, co w dzień porabia? Dościga…
A młodzież lepsza, co ma grosz w kieszeni,
Tytuły contów i w oknach firanki,
W cieniu dopiero się ledwo zieleni…
Kto temu winien? – Neapolitanki…
One to winne, że się lud nie budzi;
Bo któż z młodzieży umie robić ludzi?…
Ja wiem, że wiele winienem kochance:
Sama po włosku uczyła mnie czytać,
Improwizować (ale nie przy szklance),
Brwi smutne marszczyć, we śnie płakać, zgrzytać,
Na Archipelag uciekać po laur
I awantury – ak Korsarz i Giaur;
Ona uczyła mię chodzić jak scenarz
(Lepsze niż aktor słowo niech zostanie);
Wmówiła we mnie, że zamiast „Ojczenasz”
Lepszą modlitwą… księżyco-wzdychanie…
Dziś mię nawraca bez żadnego skutku
Na katolicyzm… Mam religią smutku…
I odpisałem… Co? już nie pamiętam…
Coś odpisałem, lecz nie tak gorąco
Jak Russo – ani tak sucho jak Bentham:
„Jako dwie skały, kiedy je roztrącą
Strumienie rzeki, choć je nurt rozdziera,
Patrzą na siebie niebem…” et caetera.
I znowu wspomnień pieśń dzika, echowa
Zagrała w sercu, i łzy moje płyną.
O Lutko! dziecka kochanko, bądź zdrowa!
Jeżeli kiedy pod tą jarzębiną,
Co nieraz kładła koralowe grona
Na twoje włosy, siądziesz zamyślona,
Jeżeli książkę położysz przy sobie,
Jeśli szalona ta pieśń z tobą będzie,
Kart nie odwracaj… bo nim spocznę w grobie,
Będę ci śpiewał jak mrące łabędzie:
Tak nieśmiertelnym płaczem, że raz jeszcze
Łez brylantowych osypią cię deszcze…
I łzy się żywe rozbiegną po łonie,
I strumień palce różowe otworzy,
Jeśli spłakaną twarz ukryjesz w dłonie;
Ja wtenczas będę spokojny, jak w zorzy
Gwiazda niknąca blady – lub z obliczem
Pełnym promieni boskich… albo niczem.
Jednak jeżeli Ten, co jest na niebie,
Słyszał o słońca mówione zachodach
Modlitwy moje, wszystkie nie za siebie,
A tak rozlane na świat… jak na wodach
Mórz lazurowych rozlewał się cały
Krąg tonącego słońca – skrawo biały…
Jeśli Bóg wiedział, jak mi było trudno
Do tego życia, co mi dał, przywyknąć
I nie przeklinać… i drogą bezludną
Iść po tym świecie szalonym, i niknąć,
Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać,
Myślą tą modlić się… i nie przeklinać,
Jeśli i Boga nie zwiodła udana
Spokojność moja – ta Chrystusa szata
Krwią poplamiona i drugi raz wdziana
Na duszę pełną bólu… i ze świata
Uciekającą na chmurach jesiennych
We dnie tak smutne jak noce bezsennych –
To mojej duszy, dobytej z popiołów,
Da wiele ciszy; i na jaką bladą
Gwiazdę, do smutnych krainy aniołów
Przeniesie senną. „Trupi prędko jadą” –
Mówi poeta ballad w „Leonorze”,
Więc na niemieckim chciałbym siąść upiorze
I ruszyć w podróż, bo się pieśń przewlecze
Niejedną jeszcze przerwaną ideą.
Jutro kurierem wyjeżdżam do Lecce,
Jutro więc zacznę śpiewać „Odysseą”
Albo wyprawę o Jazona runach –
Na nowej lutni i na złotych strunach.
Pieśń III
STATEK PAROWY
Na morze statek wyleciał parowy;
Wre para, słychać dźwięk żelaza szklanny,
A jako z płaskiej wieloryba głowy
W niebo srebrzyste tryskają fontanny,
Tak spod okrętu młyńskim bita kołem
Wytryska piana, a dym leci czołem.
Jeszcze nie rzucę porównania, chyba
Stów mi zabraknie. Ogień wre zamknięty
W drewniano-smolnym łonie wieloryba,
A jako niegdyś płynął Jonasz święty
W łonie okrętu bez desek i miedzi,
Wesoło, w licznym towarzystwie śledzi,
Zapewne nieraz śmiejąc się z kłopotu
Trawionych fląder, ostryg i czefalów,
Tak nasz kapitan i wódz packetbotu
Z pasażerami jak z tłumem wasalów,
Otyły, wesół, dowcipny i mądry,
Nas ma za śledzie, ostrygi i flądry.
Tu majtek rudel obraca mosiężny,
Dalej zantejski sędzia i sędzina,
A między nimi synek niedołężny,
Sędziątko z twarzą zwierzęcą kretyna,
Może przekleństwo jakiego klienta,
Ubrane w takie ciało jak zwierzęta.
Zdziwiony patrzy na okręt i twarze,
Nie wie, co znaczą łzy na matki licu,
Nie wie, że przezeń Bóg rodziców karze.
A nam widniejsze góry na księżycu,
Morza przy górach i na morzach statki,
Niż temu dziecku łzy na oczach matki…
Kapitan krzyknął Wirgilem: „Et tantae,
Tantaene divis coelestibus ira?”
Na to się podniósł graf Solomon z Zante,
Poeta grecki; ucho mu rozdziera
Zmiana wyrazów i kradzież średniówek,
Więc chciał poprawić – lecz żałował słówek.
Może też słabość: bo prędko rękoma
Wziął się za serce i na dwóch lokai
Głośno zawołał nazwiskami dwoma;
Bo skoro tylko jeden się narai,
Zaraz poeta na drugiego krzyczy,
Aby wiedziano, że dwóch w służbie liczy.
Wielki poeto! jako między skały
Rzucony Tytan, tak ty w puchowniczki
Strącon słabością; a twój surdut biały
I glansowane białe rękawiczki,
I twój z usłużnych lokajów pachalik
Świadczą, że jesteś coxcomb lub migdalik.
„O! znam ja ciebie, której ręka trzyma
Miecz w piorunową uzbrojony jasność;
O! znam ja ciebie, skrawymi oczyma
Na świat patrząca, jak na przyszłą własność…
Z takim to niegdyś do wolności żarem
Przemówił ów graf i został Pindarem.
Gdy go raz wieńcem uwieńczyła oda,
Mówią, że dzisiaj, co napisze, spali;
Mówią, że wierszy popalonych szkoda;
Mówią, że przy nim wszyscy wieszcze mali.
Szkoda, że zamiast wierszy chować w szafę,
Czyni z nich co dzień pan graf auto da fé!
Przy tym poecie, co był tak ognistym
Wewnątrz, a z wierzchu drżał jak galareta,
Siedział na środku w krześle rozłożystym
Senator, starzec z twarzą Epikteta,
Z uśmiechem słodkiej starości na twarzy,
Z podagrą w nogach… z tłumem sekretarzy.
Jeden sekretarz był jak kropla wody
Podobny… Muzo! cyt! niechaj opinia
Żadna i żadnej nie poniesie szkody.
Taki był pokład… Dalej biała linia
Od indywidów oddzielała masy,
To jest podróżnych, ale drugiej klasy.
Tam pod żelazną kolumną komina
Siedział Grek w czapce czerwonej i Turek
Wzajemnie dymy rzucając z bursztyna,
A między nimi z tłumoków pagórek
Żółtych i czarnych – a koło tej góry
Kuchnia, kuchciki, kucharze i kury.
Przy piersi matek rozpłakane dzieci,
Przy bokach starców stoją flasze z gliny;
Czasem iskierka czerwona wyleci
Z czeluści statku i pomiędzy liny
Błąka się długo, nim zagaśnie smutna
Nie doleciawszy pod namiotu płótna.
Nad pierwszą klasą cień i lekkie chłody,
Nad drugą klasą cięży jakaś para
I komin sypie deszczem wrącej wody.
Proszę! za czworo nędznego talara
Można uniknąć piekła… ale za to
W Paryżu nazwą cię arystokratą.
Miło tak płynąć w tym okrągłym świecie
Po morzu cichym, jasnolazurowym.
Wkrótce choroba z pokładu wymiecie
Tłum pasażerów i zostawi zdrowym
Odgłos dalekiej po salonach czkawki,
Rozległy pokład i bezludne ławki.
Cicho. Dzień cały po błękitach bije
Okręt kręconą machinami skrzelą.
Już zbłękitniało Korfu – już się kryje;
Już się fortece Santa Maura bielą,
A z drugiej strony przedzielona żwirem
Forteca Turków w górach pod Epirem.
Ta ani w buńczuk ustrojona koński,
Ani w błyszczące pióro półksiężyca,
Cicha jak kamień; kiedy zamek joński,
By ustrojona do ślubu dziewica,
Ma kwiat na głowie, tysiąc iskier w oku,
Bukiet z latarni portowej u boku.
A niech wie każda poetyczna Laura,
Każda sawantka z twarzą bardzo bladą
I księżycową, że ta Santa Maura
W starożytności zwała się Leukadą
I pod błękitnym unosi obłokiem
Skałę wsławioną biednej Saffo skokiem.
Znałem… lecz, szczęściem, uleczoną z żalu
Saffonę bardzo podobną do greckiej.
Ta się, nieszczęściem, kochała w Moskalu,
A Moskal zginął na wojnie tureckiej;
Ta poszła zabrać na wameńskim polu
Zwłoki, a uszy – w Konstantynopolu.
Smutna! ubrana w kwiaty sympatyczne,
Poszła nieszczęsna na brzegi Marmora,
Kędy osobne biuro statystyczne
Liczyło uszy z rana do wieczora
I oddzieliwszy od niezgrabnych zgrabne,
Nizało sztucznie na sznurki jedwabne.
I przyszła sama smutna jak Armida,
I rzekła z płaczem: „Oddajcie mi skarby!”
„Jakie?” – rzekł gruby emir bej Raszyda.
Chciała powiedzieć, lecz rumieńca farby
Zeszły na twarzy płaczącej dziewczynie,
Bo nie znalazła frazesu w „Korynie”…
„Wróćcie mi, wróćcie!” – i znowu zamilka
Patrząc na skarbów zniżanych półpluton.
Zrozumiał emir i dał sznurków kilka,
I gładząc brodę śmiał się – jak bóg Pluton
Śmiał się zważając na prośby szalone
Orfeuszowskie, co prosił o żonę
I musiał piekłu grać jak Paganini –
Na jednej strunie cały płaczu kwartet.
Ale powróćmy do naszej bogini:
Chciała z rozpaczy umrzeć broken-h[e]arted,
Więc wiodła ciągłą z doktorami sprzeczkę
O krwi troszeczkę i jeszcze miseczkę…
Skało Leukady tykająca nieba!
Śmiej się echami grot tłuczonych falą
Z lancetów, mdłości i pigułek z chleba!
Noc bezmiesięczna i gwiazdy się palą;
Sam na pokładzie, wichrem bity, blady,
Płynę przy skale nieszczęsnej Leukady.
Piana pod piersi okrętu się garnie,
Stukanie pompy jak dźwięk idzie rymu;
Na maszcie statku błyszczą dwie latarnie
pod obłokami kirowego dymu;
Zda się, że światła te, zamglone sadzą,
Okręt w krainę piekielną prowadzą.
Te same gwiazdy i ta sama skała,
Te same morze! Lecz gdzież na tej skale
Postać kochanki pogardzonej biała
Jak drugi księżyc? gdzie? Tu – o dwa cale,
Pod tą podłogą, gdzie lampa się pali,
Saffo śpi jakaś sama w kobiet sali…
Raz tylko wyszła na pokład i słońce,
Siadła na ławce, spojrzała w błękity
Tak mglistym okiem, że się zeszły końce
Rzęs długich, czarnych – i wzrok był przykryty
Cyprysem oczu: nie spojrzała w żadną
Twarz na pokładzie. Kiedyś była ładną.
Zniszczył ją smutek. Smutna poszła w ciemność
Na dno okrętu, a z wierzchu mówiono,
Że tę kobietę dręczy niewzajemność,
Że przed miesiącem była mniej niż żoną,
Więcej niż… diabła! niech dokończy zycer,
Że ją angielski porzucił oficer.
Mój czytelniku, uderz się ty w piersi!
Bądź na pokładzie okrętu w noc ciemną
Przy skoku Saffo, a będziemy szczersi.
Ja ci opowiem, jaki cień był ze mną
W ciemnościach nocnych… Co za mną, tułaczem,
Biegło po morzu z przekleństwy i płaczem.
Sumnienie moje, niewidome światu,
Jak nereida wyszło z morza głębi,
Na czole pełne liliowego kwiatu,
I znów jak Wenus na wozie gołębi
Leciało między gwiazd sferami śliczne,
Półchrześcijańskie, półmitologiczne.
Bo przez noc całą tak ciemną i mglistą
Co robić? serce własne gryźć i kąsać;
Trzeba nareszcie zostać panteistą,
Poznać się z duszą natury i pląsać
Z czarownicami, co się stają widne,
Podług strawności piękne lub ohydne.
Ave, Maria! Już rosy brylanty
Sypią się z nieba i niebo różowe.
Już przypływamy i nad czołem Zanty
Widać fortecy uzbrojoną głowę
W niebie nad miastem. Już wychodzą różni
Na pokład statku zmytego podróżni.
Ten pije kawę, ów rozciąga członki;
Wszyscy się zdają rozrastać jak krzewy.
(Nasze by damy mówiły koronki.)
„Bonjour!” – tak do mnie akcentem z Genewy
Przemówił młody Zantejczyk, figura
Przez lat dwanaście kształcona na jura,
Przez lat dwanaście uczona w Genewie,
Z dala od ojca, matki i ojczyzny.
Może, czy wszyscy jeszcze żyją – nie wie,
Może nie pozna pod śniegiem siwizny
Zmienionych twarzy. Nim został studentem,
Jechał, dziś wraca tym samym okrętem.
Te same deski, co go dzieckiem niosły,
Dziś odnosiły do domu człowiekiem.
Gdyby tak drzewom przypomnieć, że rosły,
Toby się sęki zasklepione wiekiem
Same otwarty, przez kory szczeliny
Niepowstrzymanych łez lejąc bursztyny.
Ale ten człowiek był jako Ilissos
Pod Atenami – bez fal i bez wody;
I ten sam statek, ten sam „Eptanissos”[1],
Co go odnosił w rodzinne zagrody,
Dla niego prostą był tylko machiną,
Na której ludzie za pieniądze płyną.
Z jakiejże gliny byli ulepieni
Ci, co wracając na ziemię ojczystą,
Padali czołem na czoło kamieni,
Całując ziemię chwastami nieczystą,
Zimną; co nieraz, nim usta oddarli,
Na głazach ziemi całowanej marli!…
Ojczyzno moja! może wszyscy wrócą
Na twoje pola, ale ja nie wrócę!
Śmierć – lub to wszystko, co mi losy rzucą
Na kamienistej drodze życia – płuce
Ogniem pożarte, widziane oczyma
Sny straszne twarzą: wszystko mię zatrzyma!
Wszystko mię wstrzyma w obcej ziemi łonie
Umarłym, może jedną chwilę wcześniej
Niż zmartwychwstanie twoje, o Syjonie,
Jerozolimo, trapiona boleśniej
Niż gród Chrystusa… A gdy na twą grzędę,
Ojczyzno! inni powrócą – spać będę.
Pieśń IV
GRECJA
I zaraz ku nam olbrzym Adamastor
Wyjechał z Zante na barce trytonów;
Na głowie swojej miał pomięty kastor,
Surdut na plecach, parę pantalonów.
Nie epopeją pisząc, nie idyllią,
Powiem, że to był metr hotelu „Giglio”.
Stanął i zaczął trwożyć: „O! nie płyńcie
Na greckie brzegi, w Patras kwarantanna;
Lepiej do mego hotelu zawińcie,
Oberża moja podróżnikom znana!
W Patras musicie dni dziesięć i cztery
Przebyć kwarantan[n] od osp i cholery”.
Chociaż poznałem, że to syn Adama,
Nie Adamastor stał przy nas na łodzi,
Zląkłem się bardziej niż bohatyr Gama.
Lecz pomyślawszy rzekłem: „Nic nie szkodzi-
Płynę do Patras, sam ujrzę w Patrasie,
Czy jaką szkodę poniosę na czasie;
A ty, co trwożysz, maleńki cyklopie,
Zamiast nas pozrzeć zatrzymanych trwogą,
A może miłych jakiej Penelopie,
Prowadź nas w miasto albo lotną nogą
Spiesząc przed nami, na stołach bez harpii
Postaw nam zrazów, bifsteku i karpi.
Zamiast nas pozrzeć, my ciebie pozrzemy,
Jeżeli obiad nie wystarczy głodnym”.
Z taką odprawą oberżysta niemy
Odjechał. Ja zaś z czołem niepogodnym
Jako Eneasz modliłem się: „Panie,
Nie daj mi w greckiej siedzieć kwarantanie!”
A potem wszedłszy na fortecy góry,
Spojrzałem: Zante szmaragdami siana,
W szczerych szafirów oprawna lazury,
Niebem i morzem dokoła oblana,
Taiła mnóstwo domków w głębi łona
Z domkiem poety, hrabi Solomona.
Szczęśliwy! zastał swój ogród i drzewa,
Swoją kanapę i okno na morze,
Swój miły stolik, gdzie pisze i ziewa,
Swoje gazami oskrzydlone łoże;
Może dziś będzie cieszył się lub szlochał
Patrząc na domek, gdzie kocha lub kochał.
Miło powrócić i usiąść na ławach
Przed własnym domkiem, gdy ucichną gwary,
Gdy nocne świerszcze i koniki w trawach
Zaczną piosenkę nocy, a pies stary
Łapą drzwi chaty zawartej otworzy,
Przyjdzie i u nóg pana się położy.
I myśleć wtenczas… O fale! O fale!
Szumcie wy głucho pod okrętu łonem!
Patrzę na gwiazdy i cygaro palę,
I nieraz wielkim rozpaczy pokłonem
Biję przed Bogiem, gdy z chmurnych obsłonic
Błyska… Modlę się… lecz nie proszę o nic.
Miło być także na morzu ozłotnym
Błyskawicami i białym ognikiem;
Miło być także dumnym i samotnym
I nie dzielone mieć uczucia z nikim,
I nad powietrza ulatując ciszą
Słuchać harf takich, jak ludzie nie słyszą.
Chrystus nas woła: „Wy, którzyście smutni,
Chodźcie na łono Ojca!…” Patrz w błękity:
Oto gwiazd siedem, wszystkie w kształcie lutni,
Wychodzą z fali tam, gdzie zorzy świty
Mają zabłysnąć. Lutnio ogniem sina,
Na tobie dzwoni północna godzina,
Godzina cicha, tajemnicza, senna,
Na wielkim morzu falą wahanemu;
Oto nad lutnią lśni gwiazda promienna –
Dowiąż gwiazd dziesięć ogniowi złotemu
Okiem i myślą, a z niebios wyleci
Koń, który parska gwiazdami i świeci.
Gdy go raz oko z błękitów wyczyta,
Już go nie straci i myślą nie zmaże.
Na strunach lutni położył kopyta,
W nozdrzach, jak w romu zapalonej czarze,
Płomyk wytryska wielki, błękitnawy,
Czasem jak w nozdrzach arabskiego krwawy.
Za tymi gwiazdy wychodzi Dyjanna,
Z gwiazd najświetniejsza a najmilsza oku,
Gdy ją obleje światłem zorza ranna,
Kiedy w różanym topniejąc obłoku
Z błękitnej razem staje się zielona
Jak listek, potem czerwieniąc się kona.
Lecz kiedy wyjdzie, nim zorzą pobladła,
Zapowiadając prędkie cieniom końce,
Błyśnie ci w oczy jak kawał zwierciadła,
Z którego dziecko rzuci tobie słońce;
A gdy nad smutnym takie blaski roni,
Przywykasz razem do smutku i do niéj.
Niebo na wschodzie okrywa purpura,
Potem ją skrawa zastępuje białość,
A róż odcięty jako lekka chmura
Płynie w błękity… O, klasyczna stałość!
Nieraz widziałem przez ten obłok cienki
Łono sypiącej różami jutrzenki.
I dzisiaj pełna jasnego brylantu
Rosy, róż pełna, wyleciała do mnie
Z błękitnej fali, sponad gór Lepantu,
A za nią słońce rozlane ogromnie
Wyszło jak zegar wieczystego czasu
Nad błękitnymi górami Patrasu.
Takie olbrzymie twarze Nibelungi
W północnych pieśniach opisują. Słońce,
Pierwszy twój promień padł na Missolungi,
Gniazdo, gdzie niegdyś wolności obrońce
Sto razy większym oparli się siłom,
Kapitulacyj nie biorąc mogiłom.
Jeżeliś widział rząd domków i fraszek
Poustawianych na dziecinnym stole,
Tak owe miasto. – Cóż to? biedny ptaszek
Leci przez morza lazurowe pole
I pada przy mnie na ławce, a potem
Kania, z ogromnym twardych piór łoskotem
Lecąc, o ławki stuknęła się drewno
I długo w statku zabłąkana liny
Na morze wyszła z pieśnią płaczu gniewną.
A ja – patrzałem na serce ptaszyny,
Jak biło, jak się układały piórka
Do spokojności… Była to przepiórka.
O Missolungi! czy pieśń moja zdąży
Za pieśnią wieszczów, co sławili ciebie?
O Missolungi!… Jak ta kania krąży
Żelaznym skrzydłem po morzu i niebie,
Jak oczy iskrzą się nad dziobu hakiem!…
Ten biedny ptaszek jest prawie Polakiem.
Dla niego może kościuszkowskim czasem
Było zniszczenie w Missolungi gniazda,
A dziś – gdy kania z okropnym hałasem
Piór natężonych, jak lecąca jazda
Kirasyjerów na polach Grochowa,
Goniła. – Lecisz, ptaszyno? bądź zdrowa!
Lub niech cię kania zje – boś mi przerwała
Do Missolungi już zaczętą odę.
Ta sobie stoi maleńka i biała
Pod górą – patrząc na błękitną wodę
Jako nad Styksem zebrane do kupy
Białe umarłych domków kościotrupy.
Stoi nad brzegiem nie owiana liściem
Żadnego drzewa, lecz na nią upada
Z gór czatujących nad Lepantu wniściem
Ciemność i światło, a każda z gór blada
Mgłą błękitnawą, a jedna z gór mroczna
Jak piramida stoi sześcioboczna.
Tak równe ściany pokazuje słońcu,
Tak równe boki ma cieniem pokryte,
Tak ciężka spodem, tak lekka na końcu,
Jako pod niebo ręką ludzką wzbite
Z cegieł pomniki… Nim się ten kraj wsławił,
Bóg wielki przeczuł i pomnik postawił.
Nie uwieńczona śniegowymi srebry,
Musi być u stóp śniegiem kości biała.
Gdybyś, Byronie, był nie umarł z febry,
Ale od bomby, kuli lub kin[d]żała,
Dałbym tej górze posępnej nazwisko
Grobu twojego – a Parnas tak blisko!
I mnie dziś łatwiej wleźć na szczyt Parnasu
Niż ludziom przebyć przed świętym aliansem
Rów wykopany. Trzeba na to czasu.
Na Parnas będą jeździć dyliżansem
Wieszcze Europy – a republikanie
Za lat dwadzieścia… Kto wie, co się stanie!…
Wierzę w respublik ojca jedynego,
Robespi[j]era (to „Trybuny” wina,
Że został ojcem). Credo w Mochnackiego,
Rzeczpospolitej jedynaka-syna,
Co wielkich marzeń nie przestając snować,
Przez Dyktatora dał się ukrzyżować,
Potem zaś wstąpił do arystokracji
I trzy dni bawił, a po tej troszeczce
Przyszedł w obliczu przyszłej generacji
Sądzić umarłych i żywych w książeczce.
Weń uwierzywszy z dwóch tomów zaczętych,
W emigracyjnych wierzę wszystkich świętych.
I w obcowanie ich ducha z narodem,
I w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym,
I w zmartwychwstanie sejmu pod Herodem
Obieranego; a gdyby mię śmiesznym
Nie okrzyczano, powiedziałbym, grzeczny,
Że w tego sejmu wierzę żywot wieczny.
Zrobiwszy taki sumnienia examen,
Takie wyznanie, biedny wierszokleta,
Chciałbym dokończyć i dobić… lecz „Amen”
Uwięzło nagle jak w gardle Makbeta.
Zacząłem pisać, teraz z wielką biedą
Biję się w głowę, jak zakończyć „Credo”.
Wierzę, że idą ludy jako chmura
Pełna błyskawic na trony zachwiane;
Wierzę, że nawet królewska purpura
Próchnieje w trumnach; wierzę w zatrzymane
Lawy żołnierza, tam gdzie stanął Kokles;
Wierzę, że Milcjad żył i Temistokles;
Wierzę, że jeszcze żyje dziś Kanarys,
Bo właśnie teraz wracam z jego domu,
Bo sam widziałem, jak błękitów farys,
Od ogniowego opalony gromu,
W Patrasie grecką dowodzi flotyllą,
Wierzę, bo sam go widziałem przed chwilą.
On, co żył niegdyś jako salamandra
W ogniu brullotów – dziś spokojny mięszka
W domku glinianym jak domek Ewandra;
Dzikimi chwasty zaplątana ścieżka
Do progów jego prowadzi – przed progiem
Odłam marmuru, co był kiedyś bogiem.
Belek się ledwo dotykały heble,
W ścianach obficiej powietrza niż gliny,
Sosnowe szczeble i niebieskie szczeble,
To jest deszczułki z sosen i szczeliny,
Wiodą na piętro – wejście, pierwsza próba,
Już było dla mnie jako sen Jakuba.
Sen mi pokazał aż w Litwie niebieską
Nezabudkami rzeczułkę – na zdroju
Miejsce kładkową przeskoczone deską,
Zawsze błękitne i zawsze w pokoju,
Dokoła w kalin ustrojone wianki,
Było kąpielą gwiazd i mej kochanki.
Nie wiem, dlaczego – lecz nieraz w gorąco,
Gdy się na upał zaczynają skarzyć
Świerszcze piosenką po trawach syczącą,
Szedłem na kładkę – czytać albo marzyć…
I tak czytałem niegdyś walkę Greka,
Jak dziecko, które czegoś chce – i czeka.
Chce z głębi wody ślad srebrzysty dostać
(Rankiem… kąpała się Lutka w tej wodzie),
Czeka, czy biała i powiewna postać
(Widać aleje i lipy w ogrodzie)
Może spod wielkiej jarzębiny wstanie
I wyjdzie… Dziwnie uczące czytanie!
I czytam marząc, jako Ipsyllanty
Zwyciężył – ginął… i dał Grecji brata,
A kiedy czytam, to rosy brylanty
Strząsając, zefir po kwiatach przylata
I fale w złote pomarszczywszy prążki,
Przewraca karty welinowe książki…
Kartki rozwiane przycisnę kamykiem
I będę czytał. Oto wódz naczelny
Demetrius, licznym dowodzący szykiem,
A za nim… czarny hufiec nieśmiertelny,
Każdy z nich mocny… każdy bez nadziei…
Skąd są? – powstali z mogił Cheronei…[2]
Wszyscy – prócz wodza… Ten nie zmartwychwstanie,
Zabity mieczem zgubionej stolicy,
Lecz innych dusze jak w urnowym dzbanie
Chowane w piersiach marmurowej lwicy,
Która im była pomnikiem po śmierci,
Wyszły – i pomnik rozpadł się na ćwierci.
Pierś lwa rosnące roztrzaskały dusze!
I dzisiaj leży na samotnym polu
Jak wielkim prochem rozsadzone kusze,
A głowa pełna przedwiecznego bolu
Padła na ziemię – zda się, że spoczywa
Wydaną duszą smutna i straszliwa.
Długo Grek patrzał na tę lwicy głowę
Jak na zamilkłe nieszczęściami wróżki;
Snycerz dał smutną marmurowi mowę.
Patrząc – słyszałem dwa słowa Kościuszki:
„Finis Poloniae”, przechowane w głazie
Jak łza w kamieniu – albo myśl w obrazie.
O Cheroneo! o Maciejowice!
Cyt… coś białego śród liści jaśnieje…
Ach nie! to tylko białe gołębice
Przez ogrodową leciały aleję…
Chodź znowu, książko, na kwiaty rzucona,
Będę znów czytał – to jeszcze nie ona.
Pieniędzy krzyczą – Grek rzuca na szalę
Dyjamentową oprawę pałasza;
Nie dosyć jeszcze… rzucił miecza stale,
Płaćcie żelazem… Już Ibrahim basza,
Jak Nil, co wszystkie wody na świat wyda,
Lub jak waląca się z gór piramida,
Spada na Grecją. – Gdzie są Termopile,
Po których niegdyś wąż Kserksesa przelazł,
Gdzie są ci ludzie, co żywota chwile
Licząc nie drzeli – i marli?… Zavellas
W polach Klissowy z ośmią set człowieka
Zastąpił drogę dwóm baszom – i czeka.
Słyszę, jak serce w moich piersiach bije;
Zda się, że patrząc w trup Leonidasa,
Patrząc głęboko – czekam, aż ożyje –
A wtenczas ani jasnych kwiatów krasa,
Ani lecący aleją gołąbek
Nie obłąkały mych oczu na ząbek.
Lecz wtem nadzieja odbiegła mię wszystka;
Zerwałem różę, co tam kwitła świeża,
I przywiązawszy do każdego listka
Myśl i życzenie, i życie rycerza,
I Zavellasa… o szaleństwo młode!
Wszystkie te listki rzuciłem na wodę…
I jeszcze listków zostało mi trocha;
Myśląc, że siane w ziemi nie zakwitną,
Więc jeszcze jeden listek – czy mnie kocha –
Posłałem falą wędrować błękitną;
I nie wiem, jaki los tamte pochłonął,
Ale ostatni – pamiętam – utonął…
I znowu książkę rozłożyłem białą,
I zimne karty zacząłem całować
Wołając: „Greki, niechaj ginę z chwałą!
Wy mię nauczcie, jak wrogów mordować,
Jak rzucić drogę marzeń księżycową –
Z umarłym sercem i z twarzą surową…”
I marząc o krwi z uczuciem tygrysa,
Stężałem członki krew czując na licu…
Słyszycie tętent?… to koń Botzarisa
W obóz turecki leci po księżycu;
A nim się straże obudzone zwarły,
Botzaris w baszy namiot wpadł – umarły…
I odezwały się w górach klasztory,
A nie były to pogrzebowe dzwony,
Które kupuje na śmierć człowiek chory,
Lecz jakieś wielkie pomięszane tony
Płaczu, rozpaczy, wyjące po skałach.
I większy zemsty głos zamknięty w działach.
A wielkie morze, lazurowe morze,
Któremu niegdyś poświęcano w Aulis
Córy królewskie… Ciebie teraz porze
Między flotami tureckimi Miaulis;
Z nim jest drewniana ateńska forteca,
Którą Kanarys brulotem oświeca.
Obadwa płyną uwieńczeni w laury
Wydarte morzu – prędkim idą lotem;
A ów Kanarys zda się jak centaury –
Na pół człowiekiem, a na pół brulotem.
Ten człowiek śmiały i pan dwóch żywiołów,
Którymi niszczy – czy ma twarz aniołów?
Czy pod nim jako pod niebieskim duchem
Cicha się łódka nastąpiona nie gnie?
Czy jego wiosło niesłyszane uchem?
Czy ogień za nim jak pies wierny biegnie?
Jak on wygląda, gdy błękitne morze
Pięć jego czółen oblało w Bosforze?
Sułtan go widzi… lecz zniszczyć niezdolny!
Nie zgasi nawet płomyka w stambułce
Wodza greckiego. – Oto konik polny
Usiadł przede mną na cichej rzeczułce
I suszy skrzydeł przezroczystych szkiełka
Błyszcząc się w słońcu by tęczy perełka,
I suchą nogą na źdźble żółtej słomy,
Dziecko powietrza, wędruje na łódce
Przez zwierciadlane rzeczułki załomy,
I port w rozchwianej znajdzie nezabudce
Albo popłynie dalej z nurtem wody
Pod brzóz płaczących nachylone chłody.
A kiedy płynął i srebrzystym rysem
Znaczył rzeczułki fale zwierciadlane,
Myśl moja cała z wielkim Kanarysem
Płynęła za nim… w kraje malowane
Piękną przyszłością… i widziałem życie
Z twarzą na słońcu – z oczyma w błękicie.
O, przyszłość! przyszłość! Jam się tak do ciebie
Uśmiechał dzieckiem – ty z taką światłością
Dni moje siałaś jak gwiazdy na niebie!
A moje smutne dzisiaj… jest przyszłością.
Kwiat spodziewany na wątłej łodydze
Życia mojego – rozwinął się… Widzę…
Co? jeszcze w myślach owa przyszła chwila,
Jesz[cz]e marzone dawniej Greków twarze,
Jeszcze Kanarys na słomce motyla,
Jeszcze nad księgą leżę, jeszcze marzę…
I chciałbym cały włosem się osłonić
Nad dawną księgą – i dawne łzy ronić,
I być zbudzonym -jak dawniej – nad rzeką,
Gdy na aleje złote słońce spadło,
Kiedy słyszany jakiś głos daleko
Wołał jak echo; gdy w rzeki zwierciadło
Patrząc… patrzałem na twój wzrok uroczy,
Nie śmiejąc prosto patrzeć… w twoje oczy…
Pieśń V
PODRÓŻ KONNA
Czytałem kiedyś wielkie porównanie…
Jak wystawiony na niebieskie rosy
Pielgrzym, gdy ze snu głębokiego wstanie,
Listek uwiędły, co mu spadł na włosy,
Odrzuca z czoła – takeś Ty skaliste
Nakrycie grobu precz odrzucił, Chryste![3]
Lecz kiedy przyjdzie zmartwychwstanie ludu,
Kiedy się skończy sen pełny omamień,
Jakiegoż trzeba będzie wtenczas trudu,
Aby odwalić nasz grobowy kamień –
Ów marmur, pełny naszych cierpień rytych,
Na którym modlą się dzieci – zabitych.
Patrząc na oczy pełne błyskawicy,
Na czoło króla płomieni brązowe,
Pytałem znanej mu już tajemnicy,
Bo sam odwalał kamienie grobowe
Z grobu uśpionej głęboko ojczyzny;
Musi znać leki – bo zna wszystkie blizny.
Pytałem Greka, ale w nim już nie ta
Z kradzionym ogniem pierś Prometeusza.
Moje pytanie było jak Hamleta
Metafizyczne słowo, czy śni dusza,
Kładzione zawsze na grobach od wieka,
Nie rozwiązane dotąd… przez człowieka.
Chciałem mu nadać wielkość Waszingtona,
Moim pytaniem na zbawcę pasować;
Bo też mu złotych brakło milijona,
A mógłby spalić Stambuł[4] zamordować
Tyle wezyrów, tyle krwi wytoczyć,
Że sułtan miałby gdzie pióro umoczyć
I czym podpisać na wolność firmany,
I Kanarysa odesłać z krainą
Temistoklesa, przez drewniane ściany
Zdobytą… Dzisiaj Rigny – Navarino
Kanarysowi wykradły jak Parys
Helenę sławy. – Czy cierpi Kanarys?
Nie wiem… Czy orzeł kiedy myśli o tem,
Że kiedy w zimie słońce zda się nisko,
Mógł o południu natężonym lotem
Dolecieć – patrząc oczyma w ognisko
Niebieskich krain? Myśl głupia dla ludzi,
Lecz może dręczyć orła, co się nudzi…
Ale powtarzam, myśl głupia dla świata
Mogła się przyśnić orłowi na skale
Lub temu z ludzi, co jak orzeł lata…
Dosyć! cygaro hawańskie zapalę
Tymi strofami, które nie są odą
I do niczego mądrego nie wiodą…
I właśnie takie ciężkie i nietrafne
Z ust wychodziły moich parabole,
Kiedy żądałem, by słowa jak Dafne,
W laur przemienione, kładły się na czole
Zapomnianego przez ludzi Greczyna;
Lecz że świat taki – to nie moja wina.
Może bym także chciał (to wszystko mary),
By jaki człowiek spotkawszy w ulicy
Moją figurę… włożył okulary…
Po diabła nosić sławę w tajemnicy?
Cieszył się Dante, gdy przekupka rzekła:
„Patrzcie! ten człowiek dziś powrócił z piekła…”
Ja bardzo lubię sławę popularną,
Lękam się bardzo wymuskanej sławy;
Dlatego każę na bibułę czarną
Bić nowe dzieło… gołe, bez oprawy;
I wyjdzie na świat książeczka pokorna,
Jak gdyby spod pras Bogumiła Korna.
O moja głupia muzo, zapominasz
Uszanowania winnego księgarzom!
Ja nie znam Korna… mówią, że luminarz…
A zaś skład jego podobny cmentarzom,
Gdzie sobie cicho autorowie leżą,
Co lato ziemią przysypani świeżą…
A czasem zajrzy Bogumił na cmentarz,
Patrząc, czy kiedy nie zjadł się w letargu
Jaki kalendarz albo elementarz;
A kogo kocha – tego na świat targu
Drukiem prowadzi… i stawia za kratą
Wieńcząc go świeżą, laurową erratą.
O mój księgarzu wrocławski! o Kornie!
Dokończ tej strofy!… Dalibóg, zaczęta
I pindarycznie, żywo i wytwornie;
Lecz moje pióro nigdy nie pamięta
O drugim wierszu… wbrew dawnej przestrodze:
„Nim pierwszą stawisz, myśl o drugiej nodze”.
Tak chciał Feliński: wiersz skomponuj drugi,
A potem pierwszy dosztukowuj zgrabnie,
A będą mocne – i łańcuch się długi
Nie przerwie nigdzie, nigdzie nie osłabnie;
Na takim niańki uwiązani pasie
Chodzą dawniejsi wieszcze po Parnasie…
Lecz ja… Dobranoc! Jutro zorza złota
Ujrzy mię… w siodle i na Rossynancie,
Tam gdzie Cerwantes, autor Donkiszota,
Utracił rękę. – Mój obraz w Lepancie
Będzie odbijał się tak lazurowie
Jak cień Quichota… w Cerwantesa głowie.
Naprzód malować trzeba kawalkadę,
Która się brzegiem Lepantu pomyka:
Guid jedzie przodem, a ja za nim jadę…
Lecz wam opiszę pierwej przewodnika,
Który albańskie rozwiawszy wyloty
Jechał na koniu gdyby motyl złoty.
Na kapeluszu słomianym miał mycę,
Do roziskrzonych podobną płomyków,
Ze sztuki płótna marszczoną spódnicę;
Gadał mozaiką dziesięciu języków,
Śmiał się jak dziecko, a dzieckiem był prawie,
Śpiewał, jak polny konik śpiewa w trawie.
Twarz jego młodą gdzieś widziałeś we śnie,
Może na jakim widziałeś rysunku,
Gdzie młody Greczyn, wysłany za wcześnie
Z ojcowskiej chaty, w wojennym rynsztunku,
Patrzy na Turków oczyma tygrysa
Na litografii zgonu Botzarisa.
Są twarze w ludach powszechne. C’est tout clair –
Tłomaczyć przyczyn byłoby to wstydem;
Wreszcie opisze go wam książę Puckler-
Muskau, co z naszym podróżował gidem
I pokazywał swą karykaturę
Grekom, wylazłszy na Parnasu górę;
Który się nie kładł spać, aż biła czwarta;
Który chciał ogród założyć niemiecki
W guście angielskim tam, gdzie była Sparta,
Dla Bawarczyków pozawieszać niecki,
By się hojdając, z krainy Likurga
Mogli przenosić myślą – do Stras[s]burga;
Który – to zawsze mówię o tym księciu:
Niechaj pamięta autor o autorze –
Który zasnąwszy wieczór w przedsięwzięciu,
Zbudzony… spytał się: „W jakim kolorze?”
A rząd bawarski, myśląc o sadzonym
W Sparcie ogrodzie, powiedział: „W zielonym…”
Który się na to obraził… i chwilę
Zastanowiwszy się – po kilku chwilkach
Tak zadrżał gniewem, że wszystkie motyle
Na kapeluszu siedzące na szpilkach…
Zaczęły spadać i kłuć w nos Ot[t]ona.
O zemsto… mówią, żeś słodka – ty słona,
Zwłaszcza gdy ciebie Pu[c]kler w sól at[t]ycką
Całą osypie… i da na zabawkę
Figurę wroga – pod Momusa mycką,
Osolonego solą jak pijawkę;
Tak się zapewne kręcić i wić będzie
W dziele… pan Ot[t]on… na króla urzędzie…
Lecz kłaniaj za to ogrodowi w Sparcie;
Ziemia gruzami pozostanie skalna…
Sparta zostanie na światowej karcie
Spartą… historia straci naturalna
Na jakim kwiatku, co ma kształt pantofli,
Lub na rodzaju spartańskich kartofli…
Adieu, Pu[c]klerze, bo mi nie do uszu
Twe imię w rymów sadzone ogrodzie;
Podróżuj w twoim wielkim kapeluszu,
Co tak wygląda jak żagiel na wodzie,
W górach jak tarcza okrągła Pelida,
Nad ruinami bogów… jak Egida…
Bądź zdrów!… a jednak miałbym prośbę małą
Do waszej mości książęco-autorskiej,
Ażebyś także moje grzeszne ciało
Na koniu – skreślił. – Na szkapie cecorskiej
Tak musiał niegdyś Żółkiewski ponury
W trzy dni po zgonie straszyć grzeszne ciury… –
„Trudno znać siebie” – powiada przysłowie,
A ja powiadam: trudniej widzieć siebie
Przez te szkła biedne, które w naszej głowie
Oprawił Stwórca kryjąc się na niebie,
Tak że choć błękit przenikniecie do dna,
Skryta wam jedna rzecz – widzenia godna…
A druga także rzecz bardzo ciekawa
Dla nas – my sami… także nam ukryta;
Szczęściem, że wierne zwierciadło i sława,
Często niewierna, wszak wiecie – kobieta,
Dopomagają nam szkłem i umysłem
Patrzeć na siebie… i są szóstym zmysłem…
Dlatego bardzo i gorąco żądam
Widzieć się kiedy w gazet artykule
Takim, jak jestem albo jak wyglądam…
Tymczasem muszę całą ziemską kulę
Przebiegać sobie samemu nieznany
Z twarzy i z głowy… nie wymalowany…
Szczęśliwy Józef Poniatowski (czyli
Szczęśliwy, gdyby nie umarł), że widzi
Siebie samego w najciekawszej chwili
Na każdej ścianie. A niech nikt nie szydzi
Z tej strofy, bo ją skończy myśl Solona:
„Nie mów, że człowiek szczęśliwy – aż skona”.
Zaprawdę, ja wam powiadam, co rzekły
Przede mną usta filoz[of]ów wielu,
Ze… Lecz nadzwyczaj staję się rozwlekły,
Więc nic nie powiem – i prosto do celu,
Nie zatrzymany strofą ni morałem,
Na moim koniu biednym pędzę czwałem.
Hop! hop… jak upiór… obracam tak nogi,
Że kwadratowe tureckie strzemiona
Kolą w bok konia jakoby ostrogi,
A moja szkapa z wiatrami puszczona
Pędzi, jak gdyby czuła żłób koniczyn;
Lecz wtem… zwolniłem kroku… dla trzech przyczyn.
Primo: towarzysz mój (a tu mi skłonno
Aż do łez, pomnąc na konia strukturę)
Był jako człowiek, który idzie konno;
A kiedy biedne zwierzę szło pod górę
I chociaż mogło iść o własnej mocy,
Jeździec udzielał mu swych nóg pomocy…
I tak się razem nieśli… O widoku
Rozczulający! łez nie pojmie profan…
A jako niegdyś w błękitnym obłoku
Sokrata skreślił błazen Arystofan
Latającego po niebieskim sklepie
Na żółwia nogach, w szyldkretu czerepie,
Tak ja po greckich w gimnazyj naukach
Mógłbym podobną ubawić was sceną
Wymalowawszy na głębokich jukach
Ukochanego filozofa Zeno…
Który w tej chwili przez niemożność skoku
Był pierwszą z przyczyn, że zwolniłem kroku.
Druga z tych przyczyn była także cnotą
Filantropiczną: właściciele koni
Za kochanymi końmi szli piechotą…
Jeden jak Turek miał turban na skroni,
Drugi jak ojciec podobny do syna –
Belwederskiego miał twarz Apol[l]ina.
Trzecią z tych przyczyn, dla których wstrzymana
Wietrzność mojego była wiatronoga:
Oto, że nagle ja i karawana
Przyszliśmy, gdzie się zakończyła droga
Przeszkodą – wprawdzie dla Mojżesza małą…
Z tej strony morzem, a z tej strony skałą.
Więc wszystkich świętych wezwawszy i biesa,
Rzucam się w morze… Czy w cudy wierzycie?
Z fali stracona ręka Cerwantesa,
Jak cień wielkiego nosa na suficie,
Wyszła… figowe pokazując godła
Światu – a mnie zaś przez fale przewiodła…
I opryskani falą o brzeg bitą,
Na popas w małym stanęliśmy khanie;
Tam z głową senną, cieniem drzew nakrytą,
Inni spoczęli przy chruścianej ścianie,
A ja, nie spity napojami maku,
Znalazłem grotę w rododendrów krzaku.
Na samej wstążce srebrzystego żwiru,
Co się nad morzem pod krzakami winął
Jak sztuczna biała oprawa szafiru,
Spocząłem… i wzrok na błękicie zginął,
I myśl smutniejsza przyszła mnie kołysać
Niż myśli, które chcę i mogę pisać.
Smutne! Myślicie, że grzechów siedmioro
Przyszło mię dręczyć… lub łza emigranta…
Nie – ach, myślałem, że już madreporą
Stało się ramię biednego Cerwanta,
Ramię nieszczęsne, które zaczynało
Czuć, że się jakiś duch oblekał w ciało…
I urodzony w Cerwantesa głowie
Będzie radością wstrząsał wszystkie nerwy;
Ramię, co było w romansu połowie,
potem doznało takiej wielkiej przerwy,
Jak kiedy zabrzmi trąb dziesięć tysięcy,
Potem milczenie… nic nie słychać więcej…
Dziwnie utracić jaki ciała członek
I myśleć potem, że już leży trupem,
Że już w nim żadna z kosteczek ni z błonek
Nie myśli o nas… i stała się łupem
Robaków – a zaś dusza pełna sromu
Do ciaśniejszego przeniosła się domu.
Dziwnie być musi płakać nad cząsteczką
Własnej mogiły… i czyś[ć]ca męczarnie
Od niej odwracać… bo jeszcze jest sprzeczką,
Czy dusza za nas płaci solidarnie,
Czy członek, co się na ciała pogrzebie
Nie znajdzie, w piekle zapłaci za siebie…
A tu bym bardzo mądrze i głęboko
Dowiódł… że kiedy nasz Zbawiciel kazał
Wyłamać rękę lub wyłupić oko,
Więc… trzeba, abym tę strofę przemazał,
Bo jej dokończyć, jak chcecie, nie mogę,
Bo osiodłany koń… i ruszam w drogę…
Pieśń VI
NOCLEG W VOSTIZY
Dalej, mój koniu! powoli – dość czasu –
Krajograficznie strofami wyłożę,
Jaka mnie droga prowadzi z Patrasu:
Po prawej stronie góry, z lewej morze,
Za morzem znowu i skały, i góry,
Nad nimi niebo błękitne bez chmury –
Nie ma ta ziemia czego złożyć w styrcie;
Koń dzwoni w głazy, depce chwast, dziewanny;
Czasem przy drodze w rozłożystym mircie
Widać rudera tureckiej fontanny,
Gdzie w kamień woda płacząca nie tętni,
Na które patrząc… nawet Grecy smętni…
Taka głęboka przy fontannach cisza,
Tak ciemne mirty… i tak liściem szumią
Nad fontannami jak pacierz derwisza.
Cały ten smutek błękitami tłumią
Wody Lepantu i z czystego nieba
Patrzące czoło (jestem w Grecji) Feba.
Ani po drogach bawiącej się dziatwy,
Ani człowieka w polu, ni na drodze,
Czasem szumiącym lotem kuropatwy
Porwą się w stado… tuż przy konia nodze
I padną blisko… i znów cisza wielka.
Jaskółek żadna nie wyszle ci belka…
Niebo, tych czarnych gwiazdek pozbawione,
Wiecznie błękitne, zda się, że nad smętnym
Krajem przeszłości – leży zamyślone
Jakim obrazem dawnym i pamiętnym
Tylko samemu Bogu, co w nim duma.
Kraj ten zniszczyła tak wolności dżuma.
Ząbek się lasu dopióro wyrzyna;
Małe sosenki jako pszczoły brzęczą
Jedwabnym kolcem… Jeżeli masz syna,
A tego kraju ludzie nie zamęczą,
Może zobaczy Grecją pełną krasy,
Ubraną w ludzi szczęśliwych – i w lasy.
Ale my, dzieci nieszczęścia, stąpamy
Po głazach, chwastach i ruinach – głuchych;
My się przez wielkie pustynie wołamy
W ciszy bezludnej. My przy źródłach suchych
Szukamy wody, spaleni zarzewiem.
Gdzie będą szukać naszych mogił? – Nie wiem.
Gdy tak myślałem, mrok osłonił szary
Przybywających wreście do Vostizy.
Tu jeszcze pomnik turecki, dąb stary,
Na podniesieniu z głazów przy ulicy
Siedział spokojny. O tej to godzinie
Turek tu niegdyś pił dymy w bursztynie.
Lubiłem lipę, co nad sławnym Janem
Cień rozstrzelony zbierała pod siebie
I co rok miodu obdarzała dzbanem
Niewymyślnego w żądzach i w potrzebie,
Co była drugim poety mieszkaniem,
Głośna słowików – szpaków narzekaniem,
Pod którą nieraz błyszczał dzban na stole,
Co tak wysoko niosła czoła wianki,
Jakby ze dworu wyglądała w pole
Na przyjazd pana lub pańskiej kochanki,
Co nad szmerami słodkich ust dziewicy…
Szumiała cicho, pełna tajemnicy…
Ta lipa dla nas, jak Partenon grecki,
Ma pełno smutku niewymówionego.
Stanąłem patrząc na ten dąb turecki:
Smucił mię także – lecz nie wiem, dlaczego…
Bezużyteczny liściami i chłodem,
Oko zadziwia wielkim pnia obwodem…
Pień jego w sobie ma siły potęgę
I wielki smutek starości… i żałość
Nad tymi, co go znali… Stone-henge
Zaniesie myśli w olbrzymią zuchwałość
Tytanów dawnych… W tej świątyni progu
Myślisz o człeku, co ją siał… i Bogu.
O mój turecki dębie! dębie stary!
Ty mi cudownym wyrosłeś kościołem;
Tutaj się mogą modlić wszystkie wiary,
Tu wszyscy ludzie bić ugiętym czołem.
Lubię cię, dębie wyniosłego czoła,
Z liściem rozwianym jak skrzydło anioła.
Szczęśliwi ludzie, których anioł dzierży
W swojej opiece! szczęśliwe te kraje,
Co mają drzewa – na miejscu oberży –
Siane po łąkach, gdzie płaczą ruczaje –
Wędrowiec staje, gdzie kwiatów najwięcej…
Nagle krzyknąłem: „Do kroćset tysięcy
Milionów…” tu mi kochany Eurypid
Słowo eumenid dał do wykrzyknika,
A mój towarzysz rzekł: „Mais c’est insipide
Spać tu… w tej klatce… co ma kształt kurnika;
Comment, Giuliano! – tak się zwał nasz sługa –
W Vostizy musi być oberża druga!”
„Non c’e” – rzekł sługa. „Więc spać tu – na ziemi?
Wszak to nie ściany, lecz z łuczywy krata,
Pajęczynami wybita czamemi”.
A ja dodałem: „Jak horyzont świata
Zawarty zewsząd… bez okien, którędy
Dusza by mogła wyjść za zmysłów błędy…”
I zakończyłem słowami: „Daj świécy!”
„Świécy? – rzekł kompan – wszak tu wiatr zagasi
Słońce w lichtarzu, księżyc w szabaśnicy!”
Rzekłem: „Giuliano, hej! tho se mu krassi..[5]
Gorzkie jak piołun – niech Bóg będzie z nami!
Jest co jeść? – nie ma… więc tho se mu psami!”
To się po grecku znaczy: „daj mi chleba!”
Przyniósł… postawił… i znowu zapytał
Bardzo układnie: „Czego panom trzeba?”
A gdym na chlebie zębami pozgrzytał,
Zdjęty przeczuciem nieszczęśliwych wróżek,
Nie spodziewając się… wołałem: „Łóżek…
I światła… światła… tu jak na biegunie
Północnym ciemno – i wiatr wszędy świszcze;
Pusto jak w zgniłym orzechu-świstunie…”
Tu mój towarzysz rzekł: „Więc ja przepiszczę
Na hebanowym moim flażeolecie
Tę noc, przepędzę ją najlepiej w świecie”.
I już wyciągał wiatrobrzmiący bardon –
Lecz ledwie zaczął [donośnie w] otwory
Przegrywać – jakiś głos: „I beg you[r] pardon,
But I don’t like the music, I am sorry” –
Z prawej się strony wydobył przez kratki:
Anglik zamknięty był do drugiej klatki.
I była Babel okropna języków,
Aż wreszcie jakaś Opatrzności ręka
Zesłała parę płonących knocików
I dwa napięte jak stuny krosienka;
To były łóżka… Jeśli kto nie wierzy,
Tłomaczę jaśniej: to, na czym się leży…
Ach, leży tylko – bo wszystkie zefiry
Zbiegły się do nas – i wiatr z nami pląsał,
A dar krosienek… jako Dejaniry
Koszula – gdzie się go dotkniesz… tam kąsał;
Ach, jam się dotknął – i ogień mię złapał,
I byłem w piekle; mój towarzysz chrapał.
Są chwile w życiu, w których człowiek zda się
Samemu sobie bardzo poetycznym:
Na skały igle, na ruin terasie –
W usposobieniu umysłu vehmicznym –
Kiedy głos przeczuć bardzo głośno gada
Trzykrotnym głosem: „Biada! biada! biada!”
Gdy patrzy w słońce o zachodzie krwawsze;
Kiedy się żegna z kim i przy miesiącu
Mówi z westchnieniem głębokim: „Na zawsze!”
Gdy przy dognanym zeskoczy zającu,
Dobędzie noża – i obcina skoki…
Gdy nań piorunem strzelają obłoki;
W chwili gdy skończy szkoły i nauki,
Gdy go za rękę uściśnie sam rektor;
Gdy go mianują sędzią; gdy go wnuki
Obsiądą; gdy kraj obroni jak Hektor
Albo gdy myśli o zbawieniu Lachów;
Gdy wygra partią bilardu lub szachów…
Albo gdy idzie sam w nocy na cmentarz
I na kochanki usiądzie mogile…
Albo gdy mówi doń kto: „Czy pamiętasz
Paryż?…” – Są różne poetyczne chwile:
Kiedy na przykład w towarzystwie znanym
Siądziesz pośrodku – na cenzurowanym…
Albo gdy ciebie nazwą obskurantem,
To jest, że możesz zgasić oświecenie;
Albo gdy jesteś dział asekurantem
I w napoliońskie wierząc przeznaczenie
Słuchasz bez drzenia – kul lecących świstu…
Gdy „Comte” przeczytasz na kopercie listu;
Gdy… i tam dalej… Z tych miłości własnych
Żadna nie przyszła mię do snu kołysać…
Przy dwóch światełkach jak gwiazdy niejasnych
Chciałem z krosienek moich wstać i pisać
Czekając zorzy różanego świtu…
Wtem deszcz… w tej klatce nie było sufitu…
I zawołałem: „Ty spisz, Eneaszu,
A tu deszcz na nas… leje się z dachówek!”
Wnet rozbudzeni oba na poddaszu,
Więcej do czynu sposobni niż słówek,
Wściekać się więcej zdolni niż łzy ronić,
Przemyślaliśmy, jak i gdzie się schronić…
Szczęściem, że w ścianie uwitej z sośniny
Po obu stronach były dwie framugi –
Ach, nie framugi – zaczęte kominy,
Więc ja jak krótki – mój kompan jak długi,
Oba jak dłutem z marmuru wycięci,
W niszach przeciwnych – kto by rzekł, że święci…
Przy naszych nogach zapalone lampy,
Ręce złożone na piersiach pobożnie.
Każdy z nas biały… jak w operze „Zampy”
Wiedźma z marmuru – bardzo nieostrożnie
Pierścionkiem złotym za żonę pojęta,
Lub jak niewiasta Lotowa w sól ścięta,
Lub jako mumia w ścianie piramidy –
Niech porównania dalej lecą kłusem.
Byliśmy jako ów posąg Tetydy
Zakryty wody srebrzystej obrusem,
Stojący sucho w wodnej samołówce,
Który czytelnik zobaczy w „Sofiówce”.
Tu, wychyliwszy głowę, mój towarzysz
Głosem żałosnym rzekł: „Czy żyjesz?” – „Żyję”. –
A on mi znowu rzekł: „O czym ty marzysz?”
A ja mu rzekłem… że się nie ukryje
Żadna zasługa – pod żadną przeszkodą;
Ja mówię pacierz… Bóg słyszy pod wodą.
Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi –
Nie spali ogień… A kompan: „Nie słyszę;
Woda tak szumi, już mokre mam nogi…”
A ja mu na to: „Cierp, a ja opiszę
Nasze cierpienia ściągnięte bez winy
I przedam wiernie córkom Mnemozyny…
I kiedyś w późne wieki… wstanie mściciel,
I tu postawi hotel… mości panie!
Tu, na tym miejscu, gdzie teraz Jan Chrzciciel
Mógłby duszeczki kąpać jak w Jordanie;
Tu, gdzie stoimy – ja ci przepowiadam,
Że stanie hotel… tu, gdzie w nurty padam,
W nurty natchnienia… myśląc o żegludze
Dawnych rycerzy – Eneja, Ulissa…”
A mój towarzysz rzekł mi: „Ja się nudzę
Stojąc w tej niszy jak kozacka spisa;
Wyznaj, że Grecja – c’est ennuyeux en diable,
Ja cały mokry – mais c’est insupportable!
Nie masz zegarka? ja mój do kompasu
Zregulowałem… tam na łóżku leży…”
A ja mu na to: „Mamy dosyć czasu!
Nim Febus we drzwi Aurory uderzy,
Gadajmy sobie o czym pożytecznym:
Lub o zbawieniu, lub o ogniu wiecznym…
Albo spiewa[j]my sobie kontredansy
Tańczone dawniej – ja dyszkantem wlekę –
Albo ci powiem powieść Sancho Pansy
O trzystu owcach wiezionych przez rzekę…
Ty licz, ja będę tron mowcy dziedziczył;
Jeśli chcesz… ty mów – a ja będę liczył…
Czy znasz Byrona? – nie?… to wielka szkoda!
Mógłbyś się teraz przenieść w ideały;
Czajld Haro[l]d niegdyś był w Grecji… Ta woda
Łóżka nam porwie srebrzystymi wały…
Czy znasz Platona?… przyszło mi do głowy
Zaczęcie [jednej] Sokrata rozmowy…
«Chodźmy – rzekł – w klonu szerokiego cieniu
Na pochylonej odpocząć murawie;
Oba zanurzmy tu stopy w strumieniu;
Jak tu cień miły… jak te świerszcze w trawie
Śpiewają słońcu…» Dalej w sprzeczce walnej
Sokrat piękności daje idealnej
Rysy, granice… i w mgliste przezrocze
Obwija posąg – cudownego wdzięku;
A strumień żywy stopy mu łaskocze” –
Tu nasz Juliano – z latareńką w ręku
Wszedł… i zobaczył… nasze dwie figury
Jak dwa posągi oprawione w mury,
Z lampami w nogach… Rzekłem: „Pigmalionie,
Jeśli z posągów chcesz mieć żywych ludzi,
Przynieś parasol”. – Tak przez wodne tonie
Przeszliśmy oba – a jeśli was nudzi
Ta pieśń… pomyślcie, że to jest obrazem
Greckich oberży… łóżek – i nas razem.
Pieśń VII
MEGASPILLEON KLASZTOR
Wiem, że ze śmiechu przeskakiwać w smutek
Jest wielkim błędem… Charakteru wina,
A raczej nerwów rozchełzanych skutek,
Brak sentymentu – że w trop Lamartina
Idąc nie łączę… w pieniach – o, herezja!
Trzech westchnień ciągłych: „Miłość! Bóg! Poezja!”
Miłość od Boga staje się odporem –
Spytaj się o to panny Chołonie[w]skiej,
Co rządzi młodych panienek klasztorem –
Miłość (prócz czystej miłości niebieskiej)
Wprowadza duszę w jakiś grzeszny zamęt.
Nie wolno kochać, jak Święty Sakrament –
Lecz pierwsza miłość – pierwsza! platoniczna –
O! wstaw się za mną, o Najświętsza Panno!
Ty jesteś taka na obrazach śliczna –
Widziałem Ciebie – dziś pod tęczą ranną
Nad błękitami Lepantu, w niebiosach,
W tęczy, na chmury rozpłakanej włosach…
Poezja także często walczy z Bogiem,
Chybabyś pisał ciągle o myślistwie
Jak „Pan Tadeusz” obeznany z rogiem.
Bóg Lamartina jest w złym towarzystwie;
Chrystusa trzeba dać do takich kmotrów,
Byłby znów Chrystus między dwojgiem łotrów.
Więc rozwiązawszy tak dobrze zawiłość
Teologiczną, przyjmuję za godło
Tych kart – Poezją, Chrystusa i Miłość –
I to mię będzie teraz ciągle wiodło
Z góry na górę, od boru do boru –
Do Megaspillon na tę noc klasztoru.
A ty, Poezjo, nie bądź więcej śmieszką [?],
Ale opowiedz – jak szedłem wysoko
Nad przepaściami zawieszoną ścieżką,
Jak coraz dalej posyłałem oko
Za laurem pięknie kwitnącym pode mną
I za otchłanią mórz błękitnie ciemną,
Jak o południu cień kolczatej gruszy
Osłonił całą podróżnych gromadę…
Jak ciernia krzaki, które wiatr wysuszy,
Dały nam ognie w oczach słońca blade,
Jak źródło w naszym zajęczało dzbanie,
Jakeśmy orłów słyszeli krakanie…
A morze jasnym wabiące lazurem
Daleko od nas – szukane oczyma –
Za gór przebytych błysnęło się murem
Przez dwie szczeliny – maczugą olbrzyma
Albo Rolanda rozcięte zamachem.
Powietrze cząbrów poiło zapachem…
A teraz myślę, jak z liter i cyfer
Ułożyć oczom klasztor Megaspilion,
Klasztor, gdzie niegdyś bronił się Lucyfer
Mahometowi – tak długo jak Ilion
Albo jak nasza piękna Częstochowa,
Kulami ryta – cudem boskim zdrowa…
Zjeżdżaj na koniu w dolinę głęboką.
Góra zielona… wjeżdżaj na tę górę –
Ślimaczą drogą… teraz podnieś oko!
Gdzie patrzysz? wyżej… tam – tam – aż pod chmurę!
O! jaki widok!… Skała rośnie złota
Z arabeskowym rysunkiem Cal[l]ota[6];
Z łona zielonych krzewin i cyprysów
Wyrasta ścianą prostopadłą skała
Porysowana jak mnóstwem napisów –
Mnóstwami domków, a jaskółka śmiała-
Ów miły piastun wieśniaczy i boży –
Tak nie przylepi gniazd i nie ułoży.
Cała budowa jako wachlarz płaska,
Jeden ma tylko bok i jedno lice,
A wytnij sobie z jakiego obrazka
Całą niemieckich miasteczek ulicę,
Niechaj mur jeden jednostajnie siny
Nosi te domki – krużganki, kominy
I galeryjki, i sine okienka,
I domki wczora tynkowane świeżo,
Niechaj to wszystko różnorodnie wsięka
W jedną podstawę – pożegnaj się z wieżą
I z dzwonnicami, któreś sobie roił,
A jeśliś domki pobudował, spoił
I sobie całą ułożył strukturę,
Zanieś to wszystko – wyobraźni okiem –
Na szmaragdową cyprysami górę,
Przylep do skały… jeszcze pod obłokiem,
Na samym szczycie, gdzie głazu ułomek,
Postaw forteczkę… i jaskółczy domek…
Niech dym, co mnichów kominami goni,
Framugę sadzy zrobi nad klasztorem,
Niech się to wszystko kiedyś Turkom