Panu Juliuszowi Osterwie,
niezrównanemu artyście i reżyserowi,
autor
OSOBY DRAMATU:
RUDOMSKA
WINCENTY, jej syn
HELENA
IRENA
ŚWIATOBOR
JOACHIM
OFICER
STARSZY ŻOŁNIERZ
ŻOŁNIERZE, CHŁOPI
Rzecz dzieje się współcześnie na kresach wschodnich.
AKT PIERWSZY
Scena przedstawia duży pokój w starym dworze na kresach wschodnich. Dostatnie meble, portiery, na ścianach obrazy. Z lewej strony wielka i szeroka szafa biblioteczna, pełna książek i manuskryptów. W głębi sceny duży, staroświecki komin z kamiennym obramowaniem. Z prawej strony komina drzwi, z lewej okno, zastawiane kwiatami. — Przy drzwiach stoi młynarz Joachim, człowiek starszy, chudy, dziobaty, mówiący krzykliwie. Ubrany jest w długie buty i szary drelich. W rękach obraca kaszkiet z daszkiem. Wincenty Rudomski, młodzieniec lat dwudziestu, jedyny syn dziedziczki dóbr Łuża, wysmukły, piękny, przechadza się niespokojnie, potrącając krzesła, raz w raz rozgarnia kwiaty i wygląda przez okno.
WINCENTY
A przez Ciekłe?
JOACHIM
Ani mowy! Wylało na wiorstę! Pszenicę zmuliło na tym wzgóreczku, co za brzeziną, a przecie gdzie zboże, gdzie woda!
WINCENTY
A od Psarskiego?
JOACHIM
Toć jaśnie paniczowi gadam: jedna woda rwie nad całymi łąkami od pagóra do pagóra.
WINCENTY
I mostu na rzece, mówisz, nie widać?
JOACHIM
Jakże ma być widać most, jaśnie paniczu, kiedy tam z mostu ani dyla! Stympale same wyrwało i poniosło, nie dopiero most, dyle. Belki przecie niesie na sobie, płoty, częstokoły, pleciaki, strzechy, stogi siana, kopy, pokosy
WINCENTY
No, więc jednym słowem żadnego do nas nie ma dostępu. Jesteśmy z trzech stron zalani.
JOACHIM
Ano! Kaczka tamtędy chyba przeleci albo ten jastrząb. Tylko nasza grobla trzyma cały wart wody, żeby pięciu wsi nie zatopiło. Ja ten rów na końcu grobli, co go jaśnie panicz widział, cięgiem rozszerzam i puszczam przybór na lewą rzekę. Zbieram obrus powodzi w tamtą stronę. Można przecie sobakę zmanić na lewo. W upuście jednego stawidła nie podnoszę i, uchowaj Boże, na upust wody nie popuszczam, boby porwało. Tak jak teraz to wierzchem sobie, wolniusieńko powódź idzie, na pół wiorsty szeroko. To samo jaśnie pani dziedziczka chwali. Pod najsroższą karą nakazywała, żeby wodę naszą groblą trzymać, choćby się miała wylać na nasze pola w górze stawu, a ludzi zaś dólskich chronić. Własne jaśnie pani dziedziczki są słowa: „choćby miało zalać samą pszenicę za krzyżem, ty, Joachim, trzymaj! „
WINCENTY
Ale czy nasza grobla sama wytrzyma?
JOACHIM
Skoroby jeszcze deszcze szły, jako teraz?
WINCENTY
A właśnie!
JOACHIM
Moc boska! Jedno wiem: upustu nie można tknąć. Jakby napór powodzi na upust poszedł, nie wytrzyma żaden słup ani stawidło. Sam upust ze w s i e m wyrwie i poniesie, uchowaj Boże miłosierny! Taka to woda! Trza bez zmrużenia oka głęboką moc wody kierować na ten przekop, co w końcu grobli. Zmiłowanie boskie nad nami!
WINCENTY
Jakże ty myślisz, Joachim? Znasz przecie swoje wody i wszystkie drogi. Pan Olelkowicz przejedzie bezpiecznie od strony Mochnów? Ta jedna jedyna drożyna mu została. Prawda? Przecie to jutro rano ślub panny Ireny. On tu dziś nad wieczorem musi być! I będzie, żeby kije z nieba leciały. Ja go znam!
JOACHIM
Od Mochnów przejechać może tą drożyną, co nad rzeką. Ale ta drożyna wodą zalana. Po zady konie będą we wodzie brodziły, powóz się wody opije, ale przejechać mogą, bo przecie tę drogę znają. Sam jaśnie panicz Olelkowicz ją zna, no i na koźle nie będzie miał byle kogo, tylko samego Kukwę, a ten tę drogę zna jak swoje pięć palców.
WINCENTY
Znać drogę, znają, ale pomyśl, że ze trzy wiorsty będą musieli na oślep noga za nogą jechać w głębokiej wodzie. Nad tym pomyśl!
JOACHIM
Jeżeli woda nie przybierze, jeżeli, na przykład, powódź będzie taka sama A jeśli, czego Boże broń, głębsza pójdzie Jakaż tu na to rada!
WINCENTY
Jeżeli już są w drodze?
JOACHIM
Czy ja wiem? Może na taki czas jaśnie panicz się zastanowił i nie wyjechał.
WINCENTY
Pleciesz! Są w drodze, bo wysłał telegram z miasta dziś rano, że wyjeżdża.
JOACHIM
Kiedy ten posłaniec z telegrafem tu przyszedł? Ja go nie widział.
WINCENTY
Wyżynami przeszedł.
JOACHIM
To to jego Michał łodzią dostawiał?
WINCENTY
No, właśnie.
JOACHIM
Ha! Wola boska! To już jaśnie panicz Olelkowicz jedzie. Teraz będzie może w Leszczycy, może gdzie dalej, może bliżej. We wodę się pewnie puszcza. Mogą przejechać, bo Kukwa będzie pozór dawał. Jeśli gdzie powódź wyrwę wyjęła, no, to się wywalą we wodę, ale i wylezą. Na ślub przecie jadą.
WINCENTY
Tak, prawdę mówisz: „na ślub przecie jadą „
JOACHIM
Chybaby jaśnie pani sama ślub odłożyła, ale widzi mi się, że chyba nie.
WINCENTY
Nie, nie odłoży, żadną miarą nie odłoży. Bądź zdrów, Jochym.
JOACHIM
Upadam do nóg, jaśnie paniczu.
wychodzi
WINCENTY
Na ślub przecie jadą
Patrzy długo we drzwi, za którymi zniknął Joachim. Słychać daleki, monotonny szum powodzi, kiedy niekiedy krzyk z odległości. Zbliża się do okna, wygląda.
Pada Znowu ulewa!
z radością
Rozstąp się, niebo! Spadaj, potopie niebieski!
po chwili
Jutro o tej porze już będzie po wszystkim. Wrócimy z kaplicy w Klonach, gdzie się odbędzie ślub Ireny z Olelkowiczem. Cóż ja pocznę, gdy będę patrzał na ten ślub, gdy potem będę jechał konno za ich powozem? Jak ja sobie dam radę! Jak ja ten jutrzejszy dzień
głucho szlocha, wałęsając się po pokoju
Jutro o tej porze
Ociężale zmierza do sofy, stojącej z lewej strony, siada bezwładnie w rogu i ujmuje swą głowę w obiedwie ręce. Tak pozostaje długo w nieruchomej postawie.
IRENA
uchyla drzwi, wchodzi na palcach, rozgląda się po pokoju, mówi szeptem:
Wiko!
WINCENTY
z radością, z rozkoszą
A!
IRENA
szeptem, tajemniczo
Nie ma tu nikogo?
WINCENTY
Nie ma nikogo.
IRENA
wskazując drzwi na lewo
A tam?
WINCENTY
Zdaje mi się, że i tam nie ma nikogo.
IRENA
Zobacz.
WINCENTY
pospiesza do drzwi bocznych, uchyla je i zagląda przez szczelinę. Po chwili:
Nie ma tam żywej duszy.
IRENA
gwałtownie
Wiko! Wicuniu!
WINCENTY
I cóż?
IRENA
Płaczesz
WINCENTY
Nie, Iruś
IRENA
Płakałeś, ty, taki duży mężczyzna! Student uniwersytetu, dziedzic Łuży
WINCENTY
Śmiej się, Irenko, śmiej do rozpuku! Jutro
IRENA
w uniesieniu
Ach, jutro!
WINCENTY
Czemuż wyśmiewałaś się ze mnie?
IRENA
Wyśmiewałam się z nas obojga! Z ciebie i ze siebie! Sama nie wiem
WINCENTY
Czegóż chcesz ode mnie?
IRENA
Nie wiem Chciałam Musiałam pożegnać się
WINCENTY
To już na wieki, Iruś!
IRENA
Na wieki.
WINCENTY
Idź sobie! Bo mógłbym cię za to słowo!
IRENA
Mnie? Alboż to moja wina? W inną stronę zwróć twe pogróżki!
WINCENTY
Ty, nie kto inny, odchodzisz na wieki ode mnie!
IRENA
To prawda, że konie i juczne woły więcej mają woli niż my!
WINCENTY
Za późno już dziś na wyrzekanie. Już się stało.
IRENA
Czemuż nie okazałeś swej woli, żelaznej woli?
WINCENTY
Jedno ci mówię: nie zdołam przeżyć jutrzejszego dnia! Wiedz o tym!
IRENA
A ja?
WINCENTY
Ty? Będziesz miała młodego męża
IRENA
A ty masz młodą narzeczoną.
WINCENTY
Czy po to przyszłaś tutaj, żeby mię razić po raz ostatni, żeby wytykać mi moją nędzę?
IRENA
Ty, młody i silny mężczyzna, chciałbyś, żebym ja wzięła była na się wszystko, żebym stanęła oko w oko do walki z twoją matką. Sam dobrze wiesz, że nie byłabym wygrała. Nigdy!
Zwyciężała mię ona przez całe moje życie, od najdawniejszego dzieciństwa, od pierwszych dni, które pamiętam. Znała mię i wiedziała, jak i czym mię pokonać. Pokonała mię. Cóż miałam począć?
WINCENTY
Wiesz więc dobrze, z kim mnie walczyć wypadło, a chcesz, żebym ja, syn, podjął tę walkę. Przeciwstawić się jej, bój z nią rozpocząć? Gdybyż to zresztą można z nią było mocować się, jak z każdym na świecie człowiekiem
IRENA
z ironią
Czemuż to znowu nie można, jak z każdym na świecie człowiekiem? Tego nie rozumiem. Nie jest przecie bogiem, aniołem ani demonem. Taki sam to człowiek jak tysiące innych na świecie. Takuteńki. Majątek mój, którym tak przecie znakomicie miała administrować, o czym słyszałam przez całe swoje życie -gdy przyszło co do czego, gdy dorosłam i stałam się człowiekiem, gdy mogłam go zażądać -gdzieś się zawieruszył. Jest, oczywiście, umieszczony w ziemi i budynkach, pozapisywany u rejentów, ale posagu otrzymać nie mogę, gdyż są trudności. Pan Olelkowicz nie żąda majątku. Nie majątku mego pożąda, tylko mnie samej. Kocha mnie. Na wszystko gotów jest zamknąć oczy Jakże wobec tego miałabym wytoczyć ordynarny spór o me pieniądze, komu, mej dobrodziejce, wychowawczyni, ciotecznej siostrze mej matki? Powiedz I tak oto jutro nadchodzi
WINCENTY
Ach, gdybyż choć o jeden krótki dzień, o jednę dobę to jutro odwlec!
IRENA
Wiko! Cały jesteś w tym okrzyku!
WINCENTY
Ja już nic nie rozumiem, nic nie wiem!
IRENA
Tak, ty nic nie rozumiesz. Ty tylko czujesz, nieprawdaż?
WINCENTY
Gdybyś mogła przez jednę sekundę czuć to, co ja czuję! Gdybyś mogła
IRENA
Powiem ci w oczy: czuję z pewnością to samo, co ty, lecz nadto dławi mię to wszystko, co wiem.
Nie cierpię, nie znoszę tego Olelkowicza. Zgodziłam się na wszystko, co twoja matka uknuła, gdyż pragnęłam poznać całą tę gmatwaninę intryg. I jeszcze jedno: chciałam ją jak najdalej, jak najskryciej wywieść w pole.
WINCENTY
Gdybym mógł dzisiaj umrzeć!
IRENA
To jedno byłbyś w stanie wykonać, posłuszny synu.
WINCENTY
cichaczem
Umrzyjmy razem, Irenko!
IRENA
A nie zląkłbyś się gniewu mamy? Wszystko, nawet umrzeć, byleby gniewu mamy na siebie nie ściągnąć. Istny — mamieńkinsynoczek
WINCENTY
Tak. Masz słuszność. Nie ja sam drżę przed nią, lecz wszystko we mnie drży z trwogi przed każdą jej boleścią. Nie mam siły, żeby ją zasmucić, nie mam odwagi bólu jej zadać
IRENA
szyderczo
A więc — cóż mamy począć? Wszystko się jako tako układa. Nie rozgniewasz mamy ani dziś, ani jutro. Będziecie w zgodzie, gdy ostatni termin będzie mijał. Ja sama nie dałabym jej rady. Znam swą siłę i jej potęgę. Zostać tu po zerwaniu z Olelkowiczem, mieć ją przeciwko sobie dzień i noc, żyć tu — o, nie! To nad me siły! Zbyt tu długo cierpiałam. A uciec w świat sama jedna — nie potrafię
z rozpaczą
Słodka noc zapanuje pod tym dachem. Stęsknione usta Helenki czekają na twoje usta. Na moje usta także czyjeś czekają
WINCENTY
Idź, już idź!
IRENA
z żałością
Wiko! to nasz ostatni dzień
WINCENTY
Już niedaleko jest twój mąż. Jedzie teraz noga za nogą. Konie jego brną w wodzie. Nie ma złej drogi do swojej niebogi. Za godzinę czy za dwie godziny tu będzie. Chodź! Wyjdziemy przez ogrodowe drzwi, przez ogród, wsiędziemy w łódź Powódź ją wywróci Poniesie nas spieniona wiosenna woda. Daleko, daleko Wyrzuci nas na jakiś łaskawy brzeg i złoży na kwiatach wiosennych
IRENA
A wszakże to zadałoby boleść twej mamie.
WINCENTY
Nie będę tego już ani widział, ani czuł. W wiecznym szczęściu będę spał na twoim sercu, przy twoim boku. Czytałem w jednej pięknej opowieści Lamartina, że związali się tak oto sznurem, żeby ich wody nie rozdzieliły, a ludzie nie ważyli się rozwiązywać.
IRENA
Ach, ty, chłopczyku
z głęboką ironią
Lamartina!
WINCENTY
Mam taką linę, z którą w Tatry chodziłem
IRENA
Za godzinę przyjedzie Olelkowicz! Kto go powstrzyma? Co go powstrzyma? Szaleństwo mię ogarnia. Po cóżem na to przystała, nieszczęśliwa! Kopyta koni brodzą w głębokiej wodzie nie! Po moim żywym ciele idą ostrymi podkowami
z szaleństwem
Za godzinę! Kto mnie, nieszczęsną, poratuje, kto mię obroni, kto mię przed tym człowiekiem zasłoni? Co mnie obroni? O, Boże mój!
Wychodzi. Wincenty rzuca się za nią, lecz staje jak wryty przed zatrzaśniętymi drzwiami. Pozostaje tak długo w zamyśleniu. Nagle podnosi głowę, śmieje się radośnie raz, drugi i trzeci. Pędem wybiega.
RUDOMSKA
wchodzi, za nią Helena
Nie znasz jej, Helenko, tak dobrze jak ja i dlatego tak sądzisz. Z pozoru rzeczywiście wygląda to tak, jak mówiłaś przed chwilą, ale kto zna Irenę od dzieciństwa, kto ją prowadził za rękę przez tyle lat, jak ja, ten wie na pewno, że wszystko się na dobre obróci i pójdzie doskonale. To są tylko pozory zewnętrzne.
HELENA
Gdy słyszę te zapewnienia, znowu szczęście wstępuje do mego serca.
RUDOMSKA
Miałam ja z nią zgryzot niemało i niejedno musiałam przełamać. Upór w niej rzeczywiście szalony, samowola, a raczej swawola, monstrualna. Toteż, gdy dziś mam ją oddać w ręce tak silne i prawe jak Olelkowicza, czuję ulgę niewymowną. Wiem, że spełniłam i spełniam swój obowiązek do ostatka.
HELENA
Czy Irena go kocha?
RUDOMSKA
Ależ kocha go. Oczywiście. Gdyby kochała do szału, nie pokaże tego po sobie. Przeciwnie, będzie stroiła fochy i robiła miny najrozmaitsze. Ręczę, że gdyby ją porzucił, rozpaczałaby znowu bez końca. W niej wszystko musi być na wspak, to darmo.
HELENA
Bo mnie się zdawało
RUDOMSKA
Ach, moje dziecko! Być może, iż Irena nie kocha swego narzeczonego tak bałwochwalczo, tak romantycznie, jak ty Wika, lecz kocha go na pewno. Zobaczysz za miesiąc, za dwa, po ślubie. To dziewczyna silna, z temperamentem, a on jakby dla niej stworzony. W korcu maku się wyszukali.
HELENA
Raczej w korcu maku ich wyszukano i znaleziono.
RUDOMSKA
z rozdrażnieniem
Moja droga! Zanadto wy, młodzi, dzisiaj sobie pozwalacie. Krytykujecie, wtrącacie się w nie swoje rzeczy, sądzicie. Za moich czasów rodzice decydowali o takich sprawach bezwzględnie i nieodwołalnie, opiekunowie łączyli stadła z rozmysłem i na wiele lat z góry. I było dobrze. Ja sama
HELENA
Nie zmieniły się więc zbytnio czasy, bo dziś przecie dzieje się to samo, co niegdyś.
RUDOMSKA
Inaczej się dzieje, bo my przyjmowaliśmy z pokorą decyzje naszych drogich rodziców. Wy dziś gotowi byście, jak prawnicy, lustrować wszystko, aż do najskrytszych rejestrów mądrości rodzicielskiej.
HELENA
Droga mamo — a tak słodko jest nazywać drogą panią tym imieniem — boję się, żeby nie postawić nogi na czyjejś krzywdzie — nie! obok czyjejś krzywdy. Nie chciałabym mieć niczyich łez
RUDOMSKA
gwałtownie
Czy masz choć cień przyczyny do takiej trwogi?
HELENA
Irena nie kocha Olelkowicza!
RUDOMSKA
Wydaje ci się! Każda kobieta kocha inaczej.
HELENA
Gdym się obudziła dziś w nocy, słyszałam jej spazmatyczny płacz
RUDOMSKA
To jest zwykłe
HELENA
To jest niezwykłe cierpienie.
RUDOMSKA
Olelkowicz jest pięknym, zdrowym, zacnym i silnym człowiekiem.
HELENA
Mamo! Mamo! I bogatym
RUDOMSKA
I bogatym. Niewątpliwie. Bardzo bogatym. Majątek Ireny, którym administrowałam przez lat tyle uczciwie i przezornie, wskutek rozmaitych okoliczności, których tutaj nie mam powodu i obowiązku przedstawiać, nie jest w takim stanie, w jakim by być powinien. To jest prawda. Wszystkie okoliczności, cały splot przyczyn tego stanu rzeczy przedstawiłam szczegółowo Olelkowiczowi z dokumentami w ręku i uzyskałam z jego strony zupełną absolucję. Jestem w porządku, mój kochany sędzio.
HELENA
cicho
Należałoby i ode mnie uzyskać taką samą absolucję.
RUDOMSKA
ze zdumieniem
Od ciebie?
HELENA
cicho i spokojnie
Przecie już powiedziałam. Nie chcę mieć poza sobą niczyich łez. Dziś słyszałam płacz Ireny i łzy jej padały na moją duszę. Chciałabym być szczęśliwą, lecz szczęściem pełnym ludzi czystych i niewinnych.
RUDOMSKA
A cóż to może znaczyć?
HELENA
Irena idzie za mąż według reguły dawnych czasów
po chwili, z wahaniem się
idzie za mąż bez miłości, pod przymusem
RUDOMSKA
Moja droga! Nikt jej tego człowieka nie narzucał. Nikt jej nie przymuszał. Najmniej ja. Sama zgodziła się, dobrowolnie przystała, gdy była zapytana
HELENA
Przystała?
RUDOMSKA
Ach, dość już tych dzieciństw! Olelkowicz dziś tu będzie. Mamy tyle spraw na głowie, taki ogrom przygotowań, a tracimy drogi czas na sentymentalnych gawędach. Na dobitkę — ta powódź. Szczęście, że nie jesteśmy odcięci od kościoła i że nie trzeba będzie łodzią się wyprawiać do tego ślubu.
z czułością
Jesteś w tym domu po raz pierwszy, gdzie masz na zawsze gospodarzyć, gdy nas już nie będzie. Trzeba, żeby każdy krok twój w dniu dzisiejszym był krokiem wesela.
całuje ją
HELENA
z wdzięcznością
Tak bym tego pragnęła!
RUDOMSKA
Dobrze się stało, że w e s e l e sprowadziło cię w progi domu twego przyszłego męża. A choć nieprędko mężem nazwiesz tego dzieciaka
HELENA
z uniesieniem
Pragnęłabym, żeby to było wieczne wesele mojej i jego duszy!
RUDOMSKA
To już od was, młodych, zależy, od was jedynie. Weselcie się w duchu. Moja dusza będzie z wami
Helena całuje ręce Rudomskiej. Po chwili błagalnie:
HELENA
Gdyby jednak
RUDOMSKA
Co?
HELENA
Gdyby Irenka wyznała jawnie i otwarcie, śmiało i niewzruszenie, że nie kocha Olelkowicza, kiedy on tu przyjedzie
RUDOMSKA
zimno i twardo
Olelkowicz będzie tutaj za godzinę. Trzeba było dawniej załatwić owe romanse. Ślub jutro. Dość już gadaniny o dzieciństwach!
po chwili, łagodnie
Chodź no lepiej, dziewuszko moja, pójdziemy do gospodarstwa. Pokażę ci niejedno jeszcze z twego przyszłego dziedzictwa. Niech no się twoje wielkopaństwo z wysokich parnasów raczy zniżyć do naszego poziomu.
Wchodzi Wincenty.
A, jesteś Cóż powódź?
WINCENTY
w podnieceniu i rozterce
Wzbiera.
RUDOMSKA
Czy ten przekop Joachima pomaga?
WINCENTY
Niewątpliwie. Odprowadza nadmiar wody. Byłem tam właśnie. Nasza grobla trzyma nawał powodzi znakomicie.
RUDOMSKA
Trzeba by ów otwór jeszcze bardziej rozszerzyć.
WINCENTY
Kazałem to zrobić. Grunt tam jest już stały, zbocze pagórka, więc nie ma obawy o wyrwanie jamy zbyt wielkiej.
HELENA
Czy mogłabym to zobaczyć?
WINCENTY
Najchętniej cię poprowadzę, ale za chwilę, bo teraz deszcz znowu się puścił jak z cebra.
RUDOMSKA
Ale, ale! Trzeba na gwałt posłać kogoś z osękami, linami i parą koni oklep po Olelkowicza. Kto wie, co im się może przydarzyć.
WINCENTY
Właśnie o tym myślałem i dlatego tu przyszedłem z projektem, nie wiedząc, czy się mama zgodzi. Myślę, że to właśnie Joachim z młynarczykiem powinien oklep pojechać. Oni obadwaj najlepiej znają wody, drogi, łożyska obudwu rzek i miejscowość.
RUDOMSKA
A nie obawiasz się o groblę bez dozoru Joachima?
WINCENTY
Teraz nic się już stać nie może, gdyż wszystko przewidział i wykonał znakomicie. Gdyby zaś upust wyrwać miało, to przecież on na to nie poradzi.
RUDOMSKA
Ach, dajże pokój! Boże zachowaj od nieszczęścia!
WINCENTY
Zresztą on powróci wkrótce, najdalej za godzinę.
RUDOMSKA
Więc wydaj mu polecenie. Powiedz, że pani dziedziczka kazała, bo to on lubi, żeby było po formie. Ma wziąć gniadą fornalską parę, młynarczyka, liny, osęki i natychmiast niech rusza. Może sobie jeszcze dobrać kogoś ze służby.
WINCENTY
Najlepiej niech weźmie parobka ze młyna.
RUDOMSKA
Dobrze, byleby jechali jak najprędzej!
Wincenty idzie w kierunku drzwi.
Słuchaj no, ale sam musisz być w okolicach grobli i młyna, mieć pilne oko na groblę i powódź. Gdyby coś
WINCENTY
zamyka szybko drzwi za sobą
Rozumie się, rozumie się
HELENA
za nim
Taki deszcz!
WINCENTY
za drzwiami
Biorę płaszcz gumowy
HELENA
błagalnie
Zawołajmy tutaj Irenkę. Ona przecie sama
RUDOMSKA
po namyśle
Dobrze, idź po nią.
Przechodzi poprzez scenę, zbliża się do sofy, siada tam i spogląda we drzwi, za którymi znikła Helena. Twarz jej stała się surowa i zimna. Wchodzi Helena, za nią Irena.
Powódź zepsuła twój dziewiczy wieczór, droga Irenko.
IRENA
Tak. Będę miała bardzo smutny dziewiczy wieczór.
RUDOMSKA
Miały się zjechać wszystkie panienki z sąsiedztwa, wszystka młodzież. Gdyby Helenka była odłożyła na parę dni swe przybycie, byłybyśmy same we dwie święciły twoje ostatnie chwile przed ślubem. Szczęście, że mamy tego kochanego gościa.
IRENA
Helenka nie jest już gościem w tym domu: należy do rodziny. Będę więc doprawdy sama jedna w ciągu tego wieczora.
HELENA
Czy dlatego w twym głosie drży nuta tak głębokiego smutku?
IRENA
Ślub Jest to dzień wielkiego znaczenia. Jakże nie być smutną wobec takiego obrzędu? I ciebie czeka podobny smutek
HELENA
Och, jeszcze nieprędko
RUDOMSKA
Lecz za tym chwilowym zaćmieniem, zaręczam wam, kryje się słońce nieznanego szczęścia, które cienie rozprószy i napełni serca weselem.
IRENA
Któż może wiedzieć, co to jest cudze szczęście.
RUDOMSKA
Mówisz do nas tak dziwnym, nienaturalnym, powiedziałabym, napuszonym językiem.
IRENA
Mam od jutra stać się kobietą, panią swej woli. Puszę się oto i przybieram pozy, żeby być czym innym, niż jestem. Przestaję, ciociu, mówić językiem dziecka, które przez tyle młodych lat, przez tyle lat prowadzono za rękę. Zaczynam kroki stawiać sama. Zaczynam także wyjawiać swe myśli.
RUDOMSKA
Ciekawa będę usłyszeć twe myśli, dziecko, które prowadziłam troskliwie za rękę.
IRENA
Wyjawię tedy, ciociu, pierwszą myśl samodzielną, która ciocię może zadziwi, a może nawet urazi.
RUDOMSKA
Słucham! Słucham!
IRENA
Powiem, iż taka ciekawość jest to żądza grzeszna.
RUDOMSKA
Dlaczego?
IRENA
Jest to — jak by powiedzieć? — prawie to samo, co przystawianie ucha do piersi kogoś, kto umarł, z grzeszną ciekawością dowiedzenia się, czy umarł w istocie, już naprawdę, czy jeszcze może, czego Boże broń! — pogrążony jest w letargu.
HELENA
Co ty mówisz, Irenko? !
IRENA
Wypowiedziałam napuszone porównanie stylistyczne. Użyłam metafory, przenośni, czy jak się tam nazywa taka sztuczka językowa. Niestety! Nigdy nie byłam dobrą uczennicą w żadnym kierunku. Ciocia miała we mnie zawsze tak dużo do zganienia.
RUDOMSKA
Tak, nawet w tej chwili miałabym w tobie niejedno do zganienia.
IRENA
Ciociu! Czas mija i ucieka, a moje uszy są nastawione z posłuszeństwem i pokorą — może już po raz ostatni. Kto wie, czy jutro, po ślubie, będę już tak posłuszna, jak jestem dzisiaj.
RUDOMSKA
Gdyby żyła twa matka, nie trudziłabym cię na pewno moimi przestrogami, nie nagabywałabym morałami i nie byłabym narażoną na twe niegrzeczne wynurzenia.
IRENA
ponuro
Gdyby żyła moja matka
RUDOMSKA
Twoja matka była moją siostrą, nie rodzoną wprawdzie byłyśmy przyjaciółkami najserdeczniejszymi. Celina umierając wiedziała, że w pewnych i niezawodnych rękach zostawia swe dziecię.
IRENA
z głębokim wzburzeniem
Umarli żyją i widzą. Moja matka wie i widzi wszystko!
RUDOMSKA
Co to znaczy? Co chciałaś przez to powiedzieć?
IRENA
opanowując uniesienie
To już wszystko, co mogłam dziś powiedzieć
HELENA
Irenko, uspokój się!
IRENA
do Heleny
Alboż nie jestem spokojna? Czy powiedziałam cokolwiek niewłaściwego? Alboż uczyniłam lub czynię cokolwiek, co byłoby niezgodne z wolą cioci, z jej życzeniem, z jej rozkazami?
HELENA
Byłoby lepiej, gdybyś mówiła spokojnie, lecz z głębi duszy, jasno i szczerze.
IRENA
z szyderstwem
Jasno mówić i szczerze Oduczyłam się mówić jasno i szczerze.
HELENA
W tym dniu powinnaś zdobyć się na to, czego nie umiesz. Powinnaś zdobyć się na wolną i wyraźną mowę duszy.
IRENA
Mowa duszy Mowa duszy Nie uczono tutaj mojej duszy przemawiać. To niemowa! A gdyby nawet przemówiła, nie ma ucha, które by głosu jej wysłuchało.
HELENA
Mylisz się!
IRENA
Niestety! Nie mylę się. Gdybyś ty sama mowę mej duszy usłyszała, pierwsza byś na mnie rzuciła kamieniem potępienia.
HELENA
Nigdy nie rzucam kamieniem potępienia.
IRENA
Zapewniam cię, że się łudzisz. Dla mnie zostało jedno jedyne, stare moje milczenie. Toteż milczę.
RUDOMSKA
Dziwną, doprawdy, prowadzimy tutaj rozmowę, gdy do tego domu zbliża się twój narzeczony.
IRENA
W istocie, ciociu. Lecz nie ja tę rozmowę zaczęłam.
RUDOMSKA
To prawda. Toteż przerywam ją i kieruję na tory weselsze. Chodźmy lepiej obejrzeć twą ślubną suknię po ostatecznej przeróbce. Ciekawa jestem, jak też teraz się przedstawi.
IRENA
Musi być piękna jak moje marzenie.
RUDOMSKA
gdy ma przekroczyć próg pokoju, nagle zatrzymuje się z pytaniem
Co to znaczy? Ten huk
Wszystkie trzy nasłuchują. Zewnątrz dolatuje do luzu gwałtowny szum i nagły krzyk ludzki.
IRENA
w zamyśleniu
Powódź
RUDOMSKA
niespokojnie
Gdzie jest Wiko?
HELENA
niespokojnie
Poszedł Sam poszedł tam na taki czas
Daleki, przeszywający krzyk.
IRENA
Ktoś krzyczy
Wraca do pokoju, podbiega do okna, rozgarnia kwiaty stojące na oknie i długo patrzy. Raptownie roztwiera okno i wychyla się na zewnątrz. W uniesieniu wzdycha.
Ach!
RUDOMSKA
Cóż tam takiego?
IRENA
wykrętnie
Powódź
RUDOMSKA
opryskliwie
Wiem, że jest powódź, ale co się tam dzieje?
IRENA
szeptem
Tam
RUDOMSKA
Mówże!
IRENA
z utajoną rozkoszą
Woda wyrwała cały upust
RUDOMSKA
Co takiego?
IRENA
jak wyżej
Obawiam się, że ten wybuch wody w dolinie zaleje mego narzeczonego Obawiam się, że ta woda całą swą mocą runie na niego
RUDOMSKA w furii
Kłamiesz! Kłamiesz! Ty przeklęta!
IRENA
powtarza tym samym głosem
Przeklęta!
Rudomska długo patrzy przez okno, potem rzuca się do drzwi.
WINCENTY
wchodzi, ledwie mogąc dech złapać. Jest zmordowany, zgrzany.
Woda wyrwała cały upust.
RUDOMSKA
Kto krzyczał?
WINCENTY
Ludzie
RUDOMSKA
Co za jedni?
WINCENTY
Chłopi międzyrzeccy.
RUDOMSKA
Dlaczego?
WINCENTY
Woda runęła w dolinę Porwała stogi siana, zalała zboża i chałupy. Belki z upustu poniosło Jakąś podobno dziewczynę zalało
słania się po pokoju
Jakąś dziewczynę, gdy żęła tatarak Jakąś dziewczynę belka zepchnęła ze stogu siana
RUDOMSKA
Czy kto utonął?
WINCENTY
Podobno nie Ta dziewczyna uczepiła się belki i popłynęła na niej
RUDOMSKA
A tamta, pierwsza?
WINCENTY
Tamta pierwsza Nie wiem, doprawdy, nie wiem.
RUDOMSKA
Gdzież się podział Joachim? Gdzież są, u licha, młynarczyki? Od czego są ci ludzie! Dlaczego nie pilnowali grobli i upustu jak oka w głowie? Czy nie nakazywałam! Ja was wszystkich!
WINCENTY
wykrętnie
Mama sama kazała Joachimowi zdążać na pomoc Olelkowiczowi. Wyraźny rozkaz zaniosłem Joachimowi i on niezwłocznie pojechał. W mgnieniu oka już go nie było.
RUDOMSKA
Prawda, prawda
z przerażeniem
Olelkowicz! Na miłość boską! Woda runęła w dolinę, przez którą on jedzie nad rzeką! Ratunku!
WINCENTY
w przerażeniu
Co mam robić?
RUDOMSKA
Pędź! Wołaj ludzi! Całą służbę, wieś! Kto żyw! Na ratunek!
WINCENTY
idzie z wolna ku drzwiom
Idę.
IRENA
spokojnie
Jeżeli powódź z całego stanowiska spadła w dolinę, to nie ma po co iść na ratunek.
RUDOMSKA
patrzy na nią długo, uparcie, spode łba
Lepiej milcz
IRENA
Ja nawet w takiej chwili mam milczeć. Ja tylko jedyna mam milczeć. Milczę.
RUDOMSKA
Ty! Narzeczona!
Słychać krzyki przeciągłe, zbliżające się, nienawistne.
HELENA
która wyglądała oknem
Ludzie jacyś biegną z krzykiem i groźbami. Wygrażają Tłum
RUDOMSKA
Czego?
HELENA
Kogoś niosą
RUDOMSKA
Kogo niosą?
HELENA
Dziecko
RUDOMSKA
O, Boże! To pewno dziecko, które utonęło
HELENA
Ten młynarz, Joachim, idzie tutaj razem z tłumem.
RUDOMSKA
Wołajcie go! Prędzej! Niech tu prędzej!
Słychać kroki, groźby, przekleństwa. Kroki za drzwiami. Drzwi się otwierają i wchodzi Joachim, cały mokry, ubłocony, staplany w wodzie, z włosami przylegającymi szczelnie do czaszki.
RUDOMSKA
Oto masz! Twój przekop! Gdzie upust, łotrze?
JOACHIM
spogląda na Wincentego i wskazuje na niego palcem
Przekop był dobry. Nie ja winowaty, tylko panicz!
RUDOMSKA
z pasją
Panicz winowaty?
JOACHIM
groźnie
Panicz popodnosił stawidła upustu! Wodę odciągnął od przekopu! Upust nie strzymał!
RUDOMSKA
z osłupieniem
Wiko? !
JOACHIM
Panicz!
RUDOMSKA
Kto widział?
JOACHIM
Mój Felek widział.
RUDOMSKA
Co z panem Olelkowiczem?
JOACHIM
żegna się
Panie, świeć nad jego duszą.
RUDOMSKA
z krzykiem
Ach!
JOACHIM
Dziewczyninę Obary, co żęła tatarak nad rzeką, poniesło. Zalała ją woda wyrzuciła martwą na brzeg. Tu ją przynieśli. Na ganku leży. Na panicza czeka. Któż wie, czy inne dzieciska nie potonęły. Sporo ich się tłukło nad wodą.
RUDOMSKA
Boże! Boże!
JOACHIM
spokojnie
Pan Olelkowicz właśnie miał przejechać przez bród u międzyrzecza. We trzy konie jechał w tym małym powozie. Koń za powozem, kasztan wierzchowy, szedł luzem pod siodłem. Kukwa był na koźle. Lokajczyk siedział u pana w nogach. Chłopi kosili na Kaczem, patrzeli się. Raptem spadła fala, na dwie chałupy wysoka. Szło to zaś szeroko na cały rozdół. My z młynarczykiem na koniach ledwie zdołali uskoczyć galop na górę.
RUDOMSKA
Wiko!
WINCENTY
Słucham, mamo.
RUDOMSKA
Słuchaj!
JOACHIM
Woda ich dognała na tamtym jeszcze brzegu. Kukwa zaciął konie i ruszył wpław, bo tam już o zawróceniu na miejscu nie mogło być mowy w tym zagajniku i w tym przykrym wąwozie. Wściekłość wody ich porwała. Konie się skręciły, dyszel w mig pękł. Zaczął się ten powóz zmagać w powodzi, to pudłem, to kołami do góry. Widzieli ludzie, że pan płynął, gałęzi się chwytał, krzyczał, ale potem nasiąkło mu, widać, odzienie wodą i przepadł całkiem w topieli.
RUDOMSKA
A ludzie? Cóż ludzie? Nie ratowali?
JOACHIM
Jakże było, jaśnie pani, ratować? Jakiż tu do nich dostęp? Wody w mgnieniu oka na dwie chałupy z górą. Ani łodzi, ani łańcuchów. My z młynarczykiem pognali na koniach brzegiem i ratowali my. Ale któż to poradzi, kto zgruntuje? Niosło ich, jako te kaczki.
IRENA
Więc pan Olelkowicz zginął? To pewne?
JOACHIM
Juściż że pewne, bo patrzeli ludzie precz — precz po obu brzegach. To samo my obadwaj Nie ma nigdzie ani pana, ani Kukwy, ani lokajczyka, ani koni, ani powozu. Ten wierzchowy koń urwał się z uździenicy u powozu, pływał precz ponad krzaczyskami, nad wierzbami i wylazł na tamten brzeg.
Pasie się tam teraz spokojnie na Kaczem. Takiego gada nic nie obchodzi: żre trawę, i spokój.
RUDOMSKA
Ależ, na Boga, trzeba jeszcze słać ludzi!
JOACHIM
My zrobili wszystko, co było w ludzkim dopomożeniu. Kilka razy słyszeliśmy krzyk tego Kukwy. A potem i on zacichł. Tylko powódź sama bobruje i szumi na wsze strony, pluska nad wierzchołkami zarośli. Ja, pani dziedziczko, racz wejrzeć, po czub włosów mokry. Chodziłem w najgłębszą wodę z osęką, macałem dno. Na nic to dzieło. Amen.
RUDOMSKA
Wiem, Jochym, żeś ty zrobił swoje. Bóg ci zapłać.
ponuro
Idź teraz, uspokój ludzi Powiedz im
JOACHIM
głuchym głosem
Tych ludzi nie ma czym uspokoić. Cóż ja tej matce, Obarowej, powiem? Oni wszyscy wiedza i ona wie, kto winowaty.
RUDOMSKA
Ty ich uspokoisz swym mądrym, uczciwym słowem.
JOACHIM
Pani dziedziczka sama matka. Tam dziecko leży.
RUDOMSKA
Powódź Siła wyższa Panicz chciał uratować nasze pola, zboża zasiewy Od tego jest upust w grobli, żeby w nagłym razie, w razie powodzi Rozumiesz sam Tyś sam przecie młynarz.
JOACHIM
patrzy na Wincentego
Zasiewy Zboża ratować Ja do ludzi gadać nie będę. Panicz tu stoi. Niechże sam idzie i gada do nich.
RUDOMSKA
Jochym! Ty mnie znasz. Ty wiesz, co do ciebie mówię. Idź natychmiast i zrób z nimi porządek.
JOACHIM
Porządek Ja to samo, jaśnie pani, ojciec i chłop. Cóż ja im powiem? Jak gębę otworzyć?
Wychodzi.
Wincenty stoi znieruchomiały obok okna. Rudomska siedzi na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach. Irena nerwowo przerzuca karty jakiejś książki. Helena zastygła w przerażeniu. Długie milczenie.
RUDOMSKA
podnosi się
Wiko?
WINCENTY
Słucham.
RUDOMSKA
Tu! Blisko! Tutaj! Twarzą do mnie!
WINCENTY
Jestem.
RUDOMSKA
Czy to ty zrobiłeś?
WINCENTY
Ja.
RUDOMSKA
Z głupoty? Z nieświadomości?
WINCENTY
Nie. Z rozmysłu.
RUDOMSKA
Z rozmysłu? Ty? Dlaczego?
WINCENTY
Chciałem zatrzymać Olelkowicza.
RUDOMSKA
Ty? Olelkowicza? Zatrzymać?
WINCENTY
coraz namiętniej
Tak! Ja!
RUDOMSKA
przerażona
Dlaczego?
WINCENTY
Dla tej prostej przyczyny, że on jutro miał zostać mężem Ireny.
RUDOMSKA
Mężem Ireny Irena!
IRENA
Słucham, słucham
RUDOMSKA
wpatruje się w jej oczy
Rozumiem, rozumiem teraz Ach, ja ślepa!
WINCENTY
bez tchu
Nie mogłem dłużej!
RUDOMSKA
w szaleństwie
Więc to ty własnymi rękami z umysłem podniosłeś stawidła, żeby go zalać wodą? Poszedłeś stąd tam w tym celu, żeby to zrobić?
WINCENTY
Nie zapieram się. Nie ukrywam. Poszedłem w tym celu i ja to wykonałem sam, własnymi rękami.
RUDOMSKA
w szaleństwie
Chciałeś go zabić?
WINCENTY
mocuje się ze sobą
Tak! Chciałem go zabić!
RUDOMSKA
I zabiłeś!
WINCENTY
Tak zabiłem
RUDOMSKA
nieprzytomnie
I dzieci, które żęły tatarak
WINCENTY
Tak
Za sceną słychać pomruk i płacz nieustanny.
RUDOMSKA
Odpowiadaj! Dlaczegoś to zrobił?
WINCENTY
Żeby nie dać mu Ireny.
RUDOMSKA
A ty co masz do Ireny?
WINCENTY
Nareszcie to mama musi usłyszeć: nikomu jej nie dam! Na nic wszystkie plany!
RUDOMSKA
Na nic moje plany? Czy tak?
WINCENTY
Tak. Plany! Matactwa, intrygi, zabiegi! Sprzedaż żywego człowieka. Majątek gdzieś się zaprzepaścił, a teraz sprzedaż żywego człowieka. Dusiłem się tak długo — i oto teraz
RUDOMSKA
Śmiałeś to wszystko zrobić, a teraz ośmielasz się to wszystko, w oczy mnie! Matce!
WINCENTY
Oddajcie mię do sądu. Niech zgniję w kryminale. Już dosyć
Wzmaga się krzyk za sceną.
RUDOMSKA
Słyszysz?
WINCENTY
Słyszę dobrze. Zaraz do nich wyjdę i wszystko im w oczy powiem!
RUDOMSKA
Co im powiesz?
WINCENTY
Powiem, com zrobił, jak i dlaczego.
RUDOMSKA
Szczeniaku!
WINCENTY
z gwałtownym gestem zmierza ku drzwiom
Już idę
RUDOMSKA
Zakazuję! Stój! Czekaj! Ja mam. sama na ciebie w mej piersi karę. Za to, coś zrobił przeciwko mnie! Przeciwko matce! To ja cię hodowałam, kołysałam Ja mam prawo! Za to, żeś poszedł na groblę ze zbrodnią w sercu, przeklinam! Bodaj ci te nogi, które cię tam poniosły, połamało i odjęło!
HELENA
zasłania sobą Wika
Ach! Na Boga!
RUDOMSKA
do Heleny
Odejdź!
do Wincentego
widła, żeś przez to ludzi potopił, bodaj ci te ręce połamało i odjęło!
HELENA
Ach!
RUDOMSKA
Za to, coś mówił do mnie tutaj, sądząc moje postępowanie, bodaj ci podły język zniszczyło! Masz!
WINCENTY
oparł się bezsilnie plecami o kamienne obramowanie komina
Słusznie, słusznie
IRENA
do Radomskiej
Już skończone? Czy jeszcze?
RUDOMSKA
Ach, ty! Precz! Precz! Precz!
IRENA
Odchodzę. Zostawiam wszystko. I tamto, o czym on mówił, resztę Stać mię na taką rozrzutność. Zostawiam wszystko. Biorę tylko — jego.
podchodzi do Wincentego
RUDOMSKA
Ty się ośmielasz, w mych oczach!
IRENA
On już nie syn! On przeklęty! Już się stało. Słyszałyśmy obiedwie, ja i ona — Helena. Świadkowie wierni i pewni. Wiemy wszystko. Pójdź, przeklęty! Nie masz już teraz ani nóg, ani rąk, ani języka. Któż ci poda kawałek chleba lub wskaże drogę do studni? Ja jedna muszę cię teraz wspierać, prowadzić i za ciebie mówić
Wincenty chwyta jej ręce i przyciska do serca.
HELENA
omdlewa i upada
Ach!
Irena i Wincenty otwierają drzwi wejściowe. Gdy stanęli na progu, rozlega się dziki, nienawistny, złorzeczący krzyk ludzi. Widać z głębi, za drzwiami, wyniosłego człowieka, który na spotkanie Wincentego niesie utopioną dziewczynkę.
AKT DRUGI
Pokój licho umeblowany w mieście prowincjonalnym na kresach. Stół jadalny, stolik do kart, z boku sofa. Liche obrazki na ścianach. Irena leży na sofie.
WINCENTY
To przywidzenie tak się często powtarza, że go za sen nie mogę uważać. Widzę, jak żywą, tę małą dziewczyninę, żnącą trawę wysoką, badyle i tatarak nad rzeką. Nieraz już odwracała głowę w moją stronę. Zawsze się uśmiecha
IRENA
Myślisz o tym wciąż, jesteś tamtą sprawą przejęty, więc ona ci się narzuca przed oczy w formie obrazu. To rzecz znana. Ja to samo, gdy w ciągu dnia zbyt uparcie czymś jednym jestem zajęta, mam w nocy sen o tym przedmiocie. Na przykład — o bucikach z wykrzywionymi obcasami albo o starych pończochach
WINCENTY
z łagodnym wyrzutem
Zlituj się, czyż można tak żartować? Czy godzi się porównywać to, co ja mam w głębi siebie na sumieniu z brakami, które cię teraz rzeczywiście dotykają?
IRENA
Oczywiście, że tych rzeczy nie można utożsamiać ani porównywać, choć tamto twoje widzenie jest w gruncie rzeczy wynikiem błahej trwogi dziennej, a moje widzenia dziurawych pończoch są odbiciem niewątpliwej rzeczywistości. W nocy, zwłaszcza przy blasku księżyca, ta rzeczywistość wisi, przewieszona na poręczy krzesełka. Ale ja nie zestawiam tych rzeczy, nie — nie! Uspokój się.
WINCENTY
Możemy, Irenko, nie mówić o tym, jeżeli ci jest niemiłe. Sądziłem, że mogę się z tym zwierzyć tobie, jako jedynemu i prawdziwemu przyjacielowi na świecie.
IRENA
Więc powiedz wszystko, jak to tam było w tym śnie, wszystko od początku do końca. Będę słuchała naprawdę cierpliwie
WINCENTY
Nie, już o tym nie rozmawiajmy. Nawet lepiej będzie wcale nie poruszać tematu. Przestanie mię to męczyć jako zmora nocna, skoro za dnia nie będę myślał ani mówił o tych smutnych przejściach.
IRENA
Wiko! Przecie to już wkrótce upłyną dwa lata od tego czasu. Tyl e wydarzeń przewinęło się, tak nadzwyczajnych. Wojna z jej okrucieństwami i torturowaniem całych ludzkich gromad — a ty wciąż tkwisz na jednym jedynym punkcie, że kiedyś tam w Łuży powódź zalała ludzi na łące. Nikt ci sprawy o to nie wytaczał, a ty ją sobie sam wciąż wytaczasz.
WINCENTY
Tak, tak Masz rację najzupełniejszą. Ja istotnie jestem jakiś niedowarzony.
IRENA
Z wszystkich niedowarzeń i pomyleń można wyjść, wyskoczyć młodymi nogami. Ale trzeba chcieć. A tobie się nie chce. Mógłbyś przecie pomyśleć o tym, żeby poprawić nasze położenie, coś zacząć robić w tym kierunku. Zacząć! Ale tobie się nie chce. To drobiazg, mówisz, te tam wszelkie braki. Któż by tam na takie rzeczy zwracał uwagę, gdy się ma na głowie zagadnienia tak doniosłe, jak sprawiedliwość i niesprawiedliwość, cnota i nagroda, grzech i kara, uciemiężenie jednych ludzi przez drugich i tym podobne zagadnienia. Co do mnie, to ja uważam, że należałoby od tych zagadnień i zagmatwań choć czasami nieco się oddalić i troszeczkę wypocząć.
WINCENTY
Wypocząć? Czy jesteś tymi sprawami tak dalece przemęczona?
IRENA
Ja osobiście nie. Ale gdy patrzę, jak ty je taszczysz
WINCENTY
Wciąż się ze mnie wyśmiewasz
IRENA
No, trudno Trzeba troszkę pośmiać się, a nawet pośpiewać wpośród tej teologicznej bryndzy. Nie ten tylko śpiewa, co w rozkoszy żyje, i ja se zaśpiewam, choć mię bieda bije Tak to, mój paladynie.
WINCENTY
Bieda, bieda! Nie jest to taka znowu ostateczna bieda. Żyjemy j ak inni ludzie w tych czasach.
IRENA
Jak inni? Żartujesz! My żyjemy od dwu lat jak małomiejska, urzędnicza trzódka czy tam czeladka. Czy my się kiedykolwiek rozerwiemy, zabawimy, pośmiejemy? Czy my stąd wychodzimy, wyjeżdżamy? Naszą jedyną rozrywkę stanowi opowiadanie sobie nawzajem snów, bardzo rzadko przyjemnej treści.
WINCENTY
Wszystko się to zmieni.
IRENA
Et, zmieni się! Gdyby się coś zmienić miało na lepsze, tobym przecie widziała w tobie usiłowania zmierzające w tym kierunku. A tu -gdzie, kiedy, co? Wciąż to samo i to samo. Obiadek, kolacja, noc, sen miły albo niemiły — śniadanie, obiadek
WINCENTY
Chciałbym wierz mi!
IRENA
Wierzę ci, mój biedny Wiko, że ty chciałbyś, abym ja się nawet i zabawiła Ale twego pragnienia to nie dosyć, żeby się bawić.
WINCENTY
Bawić się
IRENA
Trzeba trochę pieniędzy, żeby mieć możność oddalić się od kuchni i nie czuć jej lubego zapachu.
WINCENTY
Trudno, moje drogie dziecko. Teraz jeszcze nie możemy.
IRENA
To tylko wciąż od ciebie słyszę. Jesteś oszczędny w sposób wzorowy, jak na skromnego urzędnika w banku przystało. Od dnia ślubu naszego wciąż słyszę to iście sakramentalne zapewnienie: my nie możemy
WINCENTY
Przyzwyczaiłaś się, moja najdroższa, do myśli, że jesteś dziedziczką, jaśnie panienką, panią
IRENA
z przekąsem
Byłam.
WINCENTY
Ach, ileż to w tym słówku zawarłaś złośliwości!
IRENA
Dajże pokój ze złośliwościami Wiem przecie, że jesteś ubogi.
WINCENTY
z rozdrażnieniem
Tak, jestem „ubogi „!
IRENA
Tylko się znowu nie obrażaj. Przecież mówiąc to „złośliwe ” słówko, wystawiam ci świadectwo nadzwyczajnego dostojeństwa. Jesteś ubogi, niezamożny, jesteś urzędniczyną, pracowitym skribą, a gdybyś tylko chciał, mógłbyś być bardzo zamożny.
WINCENTY
No, pewnie, że tak. Najzłośliwsza twoja ironia nie zmieni tego stanu rzeczy, bo w istocie jest tak.
IRENA
Otóż widzisz. Ze mną tak nie jest i dlatego to ja jestem bardzo pozioma, zupełna burżujka. Gdyby twa rodzicielka nie była zaprzepaściła mego posagu w gotówce na jakieś tam nie procentujące się przedsiębiorstwa, które się, podobno, nie powiodły, bądź pewny, że nie byłabym tak wzniosłym duchem jak ty. Żądałabym wydania tego, co mi się należy.
WINCENTY
I teraz możesz żądać.
IRENA
Światobor, jako adwokat biegły w swym fachu, zaglądał do mych papierów — i nie radził na razie.
WINCENTY
z gniewem
Doprawdy? Zaglądał — i to na twoje polecenie?
IRENA
Tak. Dziwi cię ta śmiałość moja? Dziwi cię śmiałość, że dążę do odbioru swych pieniędzy?
WINCENTY
Nie, masz prawo
IRENA
Otóż właśnie. Ale on to właśnie, który nam tak dobrze życzy, orzekł, że gdybym teraz domagała się wypłaty należności, niewiele dostanę, gdyż wszystko jest pomieszczone w przedsiębiorstwach, interesach, kupnach. Musiałabym tylko łożyć teraz z własnej kieszeni na adwokatów, a dostałabym kiedyś tam po latach Zresztą wojna wszystko przerwała. Ty — co innego. Ty masz. Ty możesz żądać, masz prawo — no, i obowiązek, przypuszczam, względem mnie Ale nie chcesz, gdyż jesteś po rzymsku dostojny
WINCENTY
Irenko! Irenko! Ty wiesz
IRENA
opryskliwie
Ależ wiem, wiem!
WINCENTY
W tonie twojego głosu
IRENA
W tonie mojego głosu ciągle coś niewłaściwie brzęczy dla twego ucha.
WINCENTY
z wyrzutem
Irenko!
IRENA
z gniewem
Mój drogi, chodzę, jakbym należała do Armii Zbawienia Siedzę już drugi rok w tej dziurze! I dokąd też my tutaj będziemy wegetować?
WINCENTY
Czyż to ja winien jestem, że tu siedzimy?
IRENA
Ależ nie ty! Okoliczności naszego życia winny są temu. Wojna i tak dalej Wiem, umiem na pamięć od początku do końca. Ale to jest tak cmentarne, tak jakoś pogrobowe, trupie Nieraz wydaje mi się, że jestem psem przywiązanym na łańcuchu, i mam ochotę wyć wniebogłosy. Nudzę się, nudzę śmiertelnie
WINCENTY
Gdyby nie to powołanie mię do wojska, rzuciłbym posadę w tym banku tutejszym. Pojechalibyśmy do Warszawy czy do Pitra. Kończyłbym uniwerek i zaczęlibyśmy żyć inaczej.
IRENA
ziewa
Żylibyśmy tak samo. Gdzieś, na jakimś czwartym piętrze ludnej ulicy, w gniazdku ubogim, aczkolwiek bez opału.
WINCENTY
Cóż mam uczynić? Wszystko ci nie dogadza.
IRENA
Mógłbyś „uczynić „rzecz bardzo prostą: napisać do matki z żądaniem przysłania należnych ci pieniędzy.
WINCENTY
zimno
Ty przecie najlepiej wiesz, że tego zrobić nie można, od chwili gdy matka mnie przeklęła.
IRENA
Ach, z tą operową klątwą Wiedziałam, że z tym wyjedziesz. Matka cię , przeklęła „, ale nie przestała być twoją matką i właścicielką Łuży z przyległościami. Ty nie przestałeś być jej synem, czyli dziedzicem Łuży z przyległościami. Masz dwadzieścia jeden lat skończonych
WINCENTY
Proszę cię, nie mówmy o tym.
IRENA
A więc mów, proszę cię, o czymś bardziej interesującym. Buciki mam wykoszlawione, bielizny mało, wszystko zeszłoroczne i tutejszokrajowe, poleskie. Mnie te rzeczy najbardziej interesują. Cóż chcesz? To jest przecie także temat do myślenia i do małżeńskiej rozmowy.
WINCENTY
jakby mówił do siebie
Dziecko! Jestem winien. W istocie! To ja cię swymi uczuciami pociągnąłem w odmęt niedostatku i pospolitości. Ciebie! Lotnego, niebiańskiego, wielobarwnego motyla! Cóż jest, w istocie, prostszego, jak napisać do matki z żądaniem przysłania znacznego, stałego miesięcznego zasiłku? Ale nie mogę! Nie mogę, Irenko!
IRENA
na pół litośnie
Rozumiem to, że nie możesz. Rozumiem, Wiko!
WINCENTY
Ta ręka, którą przeklęła, jest jak zdrętwiała. Palce są sztywne jak palce trupa.
cicho, z głębokim bólem
Nie utrzymają już nigdy pióra, które by miało nakreślić wyrazy: Kochana Mamo
IRENA
Jest to rzewne, nawet wzruszające, ale i beznadziejnie bezsensowe.
WINCENTY
Zawsze w tobie ta sama oschłość.
IRENA
Gdybyś choć już nareszcie był powołany do tego wojska, mielibyśmy większą i stałą pensję!
WINCENTY
Ty to mówisz? Jesteś chyba jedyną żoną na globie, która podczas srogiej wojny marzy o tym, żeby jej mąż wzięty był co prędzej do wojska.
IRENA
niecierpliwie
A ty znowu jesteś bodaj jedynym człowiekiem na globie, który tak dalece nie ma w sobie realizmu, życia, naturalności, prawdy
Pukanie do drzwi.
Ktoś puka do drzwi
WINCENTY
Proszę.
Wchodzi Fryderyk Światobor, lat trzydziestu paru, przystojny, elegancki, wytwornie i modnie ubrany.
A, to ty.
Światobor zdejmuje szybko płaszcz i składa kapelusz na krzesełku w pobliżu drzwi. Wiesza płaszcz. Całuje Irenę w rękę i wita się z Wincentym.
ŚWIATOBOR
Przepraszam, że przychodzę tak wcześnie. Obawiałem się, że mogę panią obudzić.
IRENA
O, gdzież tam! My już dawno opowiadamy sobie z Wikiem, co nam się dziś w nocy śniło.
ŚWIATOBOR
Miła rozrywka, mój Boże! Moich snów nikt nigdy wysłuchać nie zechce.
IRENA
Jeżeli wszystkie sny męskie są takie zajmujące
ŚWIATOBOR
Trzeba by porównać
do Wincentego
Czy wiesz, Wiko, że nie przynoszę ci dobrych wieści?
WINCENTY
Cóż nowego? Mówże!
ŚWIATOBOR
Powołali was.
WINCENTY
Doprawdy?
ŚWIATOBOR
Rozlepione jest na murach miasta ogłoszenie gubernatora.
WINCENTY
do Ireny
Twoje pragnienie, Iruś, spełniło się.
Irena obejmuje go i całuje w policzek.
Jakże ty tutaj zostaniesz sama! Co poczniesz sama jedna!
ŚWIATOBOR
ironicznie
Gdzie ty Cajus, tam i ja Caja
IRENA
Nie obawiaj się o mnie, mój drogi Wiko, jakoś się to ułoży. Niech no tylko spłynie do mej pustej torebki choć odrobina pieniędzy, trocha grosiwa, zobaczysz, jak potrafię dać sobie radę i o tobie dobrze pamiętać.
WINCENTY
Dziękuję ci. Pocieszyłaś mię.
do Fryderyka
Czy w tym rozporządzeniu wymieniono, kiedy mianowicie trzeba się stawić?
ŚWIATOBOR
Jakże! Zaraz.
WINCENTY
Zaraz? !
ŚWIATOBOR
Tak, zaraz. Zresztą, pójdź i sam przeczytaj to ogłoszenie. Ja zrozumiałem je w ten sposób, że macie się stawić niezwłocznie. Ale może się mylę.
WINCENTY
w podnieceniu
Pójdę rzeczywiście i zobaczę na własne oczy.
Chwyta po drodze paltot z wieszaka, kapelusz, laskę i, nie żegnając się z obecnymi, wychodzi.
ŚWIATOBOR
Słyszała pani?
IRENA
Słyszałam, panie.
ŚWIATOBOR
z uniesieniem
Sam los!
IRENA
Proszę milczeć. Zakazuję panu mówić do mnie w ten sposób!
ŚWIATOBOR
Milczę.
IRENA
Biedny Wiko!
ŚWIATOBOR
O tak! Ale skończy się ta nieznośna pani sytuacja, położenie żony urzędnika bankowego w prowincjonalnym mieście. Pani musi być w stolicy, musi pani uciec do wielkiego miasta. Takie życie, jak tutaj, to może dla każdej innej, dla tysiąca innych kobiet, lecz nie dla pani. Czyż to życie dla pani?
IRENA
z głębokim przeświadczeniem
Och, nie!
ŚWIATOBOR
Dla pani jest świat, jak długi i szeroki. Stoi otworem! Góry i morza, lądy i wielkie metropolie, teatr, opera
IRENA
z drwinami
Kinematograf
ŚWIATOBOR
Żartuje sobie pani ze swej własnej doli. A tymczasem — każdy dzień, każdy moment stracony w tej prowincjonalnej Abderze — to już jest strata niepowetowana.
IRENA
Z serca mi pan wyrywa te prawdy, ale przytaczaniem ich powiększa pan tylko poczucie mojej niedoli.
ŚWIATOBOR
Nie! Chcę panią ratować.
IRENA
Wiem o tym, że pan zajmuje się czynnie altruizmem.
ŚWIATOBOR
Wszelki żart na bok Cóż pani ma zamiar przedsięwziąć, gdy Wincenty pójdzie do wojska?
IRENA
Będę się starała być gdzieś w pobliżu.
ŚWIATOBOR
W pobliżu frontu bojowego? Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, czym jest wojna.
IRENA
No, to trzeba będzie w rzeczy samej przenieść się do jakiegoś miasta. Tam będę kądziel przędła czekając na powrót męża.
ŚWIATOBOR
Kądziel Nie może pani zabronić mi, żebym był gdzieś w pobliżu i roztoczył opiekę
IRENA
Prosiłam pana, żeby o tym nie wspominać.
ŚWIATOBOR
Czyż o tym nawet nie wolno mi wspominać wobec pani, że pragnę mieszkać w tym samym mieście?
IRENA
Nie życzę sobie. Żadnych zwierzeń, wynurzeń i tym podobnych!
ŚWIATOBOR
To właśnie pani swymi zakazami wydobywa na światło prawdę, którą ja chciałbym zachować w tajemnicy.
IRENA
Nie, nie! wcale nie!
ŚWIATOBOR
z głębokim wzruszeniem
To wcale nie pomoże. Nic nie pomoże. Co się w mym sercu stało, już się nigdy nie odstanie.
IRENA
Śliczny przyjaciel Wika! Przecie pan jest tutaj adwokatem, przy tym sądzie okręgowym, a nie tam gdzieś, gdzie ja zamieszkam. Gdyby pan stąd wyskoczył ni z tego, ni z owego, niech pan tylko pomyśli!
ŚWIATOBOR
Już ja wszystko od góry do dołu przemyślałem. Od tego jestem prawnikiem i tym adwokatem, jak pani mówi. Więc to znaczy być złym przyjacielem Rudomskiego, gdy się chce wiedzieć, gdzie jego żona zamieszka, skoro jego biorą do wojska, gdy się chce roztoczyć opiekę
IRENA
Do czego to podobne! Ta jakaś tajemna zmowa, gdy on tam czyta ów plakat Zresztą — czy ja wiem, gdzie będę?
ŚWIATOBOR
Naradzimy się.
IRENA
Ach, dobrze już, dobrze! Tylko nie teraz, potem.
ŚWIATOBOR
Kiedyż, pani Irenko? Toż Wiko dziś musi stanąć w koszarach, a jutro może wyruszy na miejsce przeznaczenia.
IRENA
Ale i pan tak dziś, jutro nie może przerwać i porzucić swoich tutejszych spraw i interesów
ŚWIATOBOR
Te rzeczy nie mogą pani krępować ani zajmować myśli. Niech tylko usłyszę jedno słóweczko od pani.
IRENA
Jakież to znowu słóweczko?
ŚWIATOBOR
Dokąd pani jechać zamierza
IRENA
z wahaniem się
A dokądby mi pan radził pojechać?
ŚWIATOBOR
Tylko do Petersburga! Tylko!
IRENA
Dlaczego tam? Ja nie znam tego miasta.
ŚWIATOBOR
Jak najdalej od wojny, od linii bojowych. Tam będzie pani miała najzupełniejsze bezpieczeństwo, opiekę, spokój. Nadto — miasto przyjemne, wielkie, stolica.
IRENA
Pomyślę nad tym.
ŚWIATOBOR
Radziłbym powziąć nieodmienną decyzję. To właśnie wybrać. Jedyna rada.
Wchodzi Wincenty prowadząc ze sobą Joachima.
WINCENTY
radośnie
Patrzcie, co za zdarzenie! Gdym wychodził stąd na ulicę, ledwiem minął bramę, zobaczyłem Joachima. Przyjechał na jednej z podwód trenu, który tędy, przez nasze miasto, przeciąga. Doprawdy, jest w tym coś nadzwyczajnego. Tak dawno cię nie widziałem, mój stary, i oto przypadek ślepy zdarzył
Irena słucha tych słów Wincentego z ironicznym uśmiechem, niechętnie odpowiada na ukłon Joachima i daje mu rękę do pocałowania.
IRENA
do Wincentego
Więc, mówisz, ślepy traf zrządził, że on stał tuż na prost naszego domu?
ŚWIATOBOR
szeptem do Ireny
Cóż to za jeden?
IRENA
szeptem do Światobora
To tam pewien taki mądrala młynarz z Łuży zaufaniec Mamy Rudomskiej.
WINCENTY
Jochym! I ciebież to na stare lata wojna na podwodę wpędziła Ot, masz i ty wojnę!
JOACHIM
Ta mnie, jaśnie paniczu, nie tyle po p r y k a z u, co pani dziedziczka. Rozkaz, po prawdzie, przyszedł na Łużę podwody dostawiać. Jaśnie pani dziedziczka pojechała do miasta i póty chodziła, póty chodziła, aż dociekła, w którą okolicę podwody pójdą. To po powrocie pani dziedziczka mówi w ty słowy: Jochym, pojedziesz A potem naucza — tak a tak. No, cóż ja, słuchać nauczony: dobrze, pani dziedziczko, jadę
IRENA
Czemuż to was jaśnie pani dziedziczka wybrała z dworskimi podwodami się tłuc?
JOACHIM
Nie mojego rozumu to dzieło taką rzecz wiedzieć.
IRENA
A mnie się zdaje, że to właśnie waszego rozumu ma być dzieło
WINCENTY
machnął ręką, dając znać Irenie, żeby zamilkła
Dawno już tak jedziecie obozem?
JOACHIM
Drugi tydzień my w drodze.
WINCENTY
Wprost z Łuży jedziesz?
JOACHIM
Akuratnie z Łuży.
WINCENTY
Cóż tam u nas?
JOACHIM
Ta wszystko u nas po staremu z bożą pomocą. Pani dziedziczka rządzi wsiem, jak rządziła.
WINCENTY
A urodzaje jakieście w tym roku mieli?
JOACHIM
Urodzaje — nie można powiedzieć. Tylko — wojna. Ludzi pobrali. Co tylko chłop silniejszy — we wojsku.
WINCENTY
Powiedzże mi, Jochym, cóż wojna w Łuży zrobiła?
JOACHIM
Cóż ja powiem, jaśnie paniczu? Ja — młynarz? Moje widzenie niedalekie, proste.
WINCENTY
Proste, ale dokładne. Cóżeś zobaczył? Ja cię przecie znam, wiem, że widzisz, co należy.
JOACHIM
z uśmiechem
Widzę, jaśnie paniczu, jako się moje koło podsięwodne i paleczne obraca, jako się moje pytle trzęsą, jak żarnowe kamienie pracują. Dla młynarza mąka — najpierwsza rzecz.
WINCENTY
Ot, widzisz! Mąka!
JOACHIM
Wojna — dzieło strasznie mocne. A moja mąka jeszcze mocniejsza.
z uśmiechem
Przed moją mąką sama wojna się kłania.
ŚWIATOBOR
Głęboki aforyzm, chociaż cokolwieczek za razowy. Ale prawdę zawiera
WINCENTY
zmieniając ton
Powiedz mi, Joachim Powiedz mi A tamta dziewczyna, co się to utopiła podczas wielkiej powodzi — na naszym leży cmentarzu? Prawda?
JOACHIM
Na naszym jakże!
WINCENTY
Byłeś może na jej pogrzebie?
JOACHIM
Byłem, jako i wszyscy ze wsi.
WINCENTY
Jak ona się to nazywała? Zapomniałem
JOACHIM
Sońka ją zwali. Obarówna po ojcu.
WINCENTY
Tatarak wtedy, biedactwo, żęła nad rzeką? Prawda?
JOACHIM
Tak ci jest, jaśnie paniczu. Trawę i tatarak żęła. Woda wtedy wielka chłynęła, zalała — jako i pana Olelkowicza. Woda wtedy poszła nie byle jaka. Tęgiego mężczyznę pogarnęła gdzie niewiedz — cóż takie tam dziecko. Gąsiątko!
WINCENTY
Tak, bracie.
stoi nieruchomy w głębi pokoju. Po chwili:
A czy wiesz, Jochym, że i mnie, ot, dziś właśnie powołali do wojska.
JOACHIM
Powołali! Ot, zmartwi się pani dziedziczka.
WINCENTY
Czemu? Wszyscy idą. I ja za innymi. Wojna nikogo nie oszczędza. Zmartwi się, mówisz, pani dziedziczka?
JOACHIM
Wiadomo!
WINCENTY
Chciałbym rozpytać się ciebie o tysiąc rzeczy, a wszystkie mi się pytania poplątały.
IRENA
Bo powinien byś z tym gońcem ze wsi rodzinnej rozmówić się bez świadków, na osobności. Tylko na osobności moglibyście powierzyć sobie prawdziwe wynurzenia, dać i oddać istotną treść posłań.
WINCENTY
Coś takiego mówisz
IRENA
do Wincentego poufnie
Mógłbyś przez tego chłopa napisać list
WINCENTY
Jaki list?
IRENA
Do matki. Skorzystaj ze sposobności. Już druga taka nieprędko się nastręczy.
WINCENTY
budząc się z zamyślenia
Ach, zostaw mnie!
IRENA
To przynajmniej pokaż dokładnie temu gońcowi, jak dostatnio dziedzic Łuży mieszka w tym swoim domowym zaciszu.
WINCENTY
Wiesz co, Irenko, lepiej byś poczęstowała Joachima czymkolwiek Czymś z naszego obiadu Człowiek zdrożony. On nie pogardzi
IRENA
Ba! Ale czym? Nie przypominasz sobie, czym mianowicie poczęstować twego gościa?
WINCENTY
No, choćby kawy, herbaty szklankę
IRENA
do Światobora, niecierpliwie
Służąca jeszcze nie wróciła. Ja mam teraz kawę gotować dla jego ekscelencji młynarza z Łuży.
ŚWIATOBOR
Ja zagotuję herbatę.
IRENA
ze śmiechem
Pan będzie gotował?
ŚWIATOBOR
Oczywiście. Toć to starokawalerskie rzemiosło.
IRENA
Nie, nie pozwalam, żeby pan gospodarował samopas po mojej kuchni.
zmierza we drzwi na prawo
ŚWIATOBOR
Doprawdy, zrobię to doskonale i prędko.
IRENA
Ależ pan nie wie, gdzie co jest, jak się robi
ŚWIATOBOR
Pani mi tylko pokaże, a ja doskonale wykonam, co tylko należy do obowiązków wzorowego kucharza.
Irena wychodzi przez drzwi na prawo. Za nią Światobor.
WINCENTY
z pośpiechem
Mówże mi, Joachim, o wszystkim. Nie chciałem się rozpytywać szczegółowo przy tym obcym człowieku.
JOACHIM
Nic nadto ciekawego nie mam do powiedzenia.
WINCENTY
Moja matka zdrowa?
JOACHIM
Tak tam, jak to pani dziedziczka zawżdy. Pracuje, biega, gniewa się, a gniewa się bardzo często i bardzo srogo.
WINCENTY
Gniewa się bardzo i o byle co, według swego narowu.
JOACHIM
Teraz jakoś ci bardziej niż przedtem. A i sroga bywa. O, sroga bywa
WINCENTY
Szczególnego nic nie zaszło u was od mego wyjazdu?
JOACHIM
Ta, co u nas może być szczególnego, jaśnie paniczu? Jedno chyba Kaplicę my stawili nad mogiłą pana Olelkowicza.
WINCENTY
z pokorą
Kaplicę? Na cmentarzu?
JOACHIM
Tak i jest.
WINCENTY
Któż to zaczął?
JOACHIM
Ta, pani dziedziczka.
WINCENTY
Z jej to woli, z jej rozkazu?
JOACHIM
cicho
Majstrów sprowadziła skądsi, z obcego kraju. Czarnych jakichś; po obcemu gadają. Morzem, ludzie mówią, do nas przyjechali. Kamieni nawieźli czarnych i białych, g ł y b y tyle jak mój największy żarnowy kamień.
po chwili
Pani dziedziczka sama u tych majstrów dzień dnia pracowała.
WINCENTY
z pietyzmem
Sama pracowała?
JOACHIM
Sama. Czarną robotę przy nich robiła. Wapno, piasek i cegłę nosiła na wysokie rusztowanie pospołu z czarną czeladzią. Dźwigała co najcięższe kamienie własną swą ręką od świtu do wieczora — aże omdlewała pod ciężarem. Ludzie się jedni dziwowali, a drudzy drwili po cichu, patrząc się na one trudy. Każdy zaś swoje wypominał, jako to ludzie. A tak ciężko pracujący, pod ciężarem onych kamieni, pani dziedziczka czegości gorzko płakała.
WINCENTY
w zadumie
Gorzko płakała
JOACHIM
Co zaś do onej topielicy, dziewczyniny, Sońki tej, Obarówny, to pani dziedziczka odpisała na rodzinę tej samej Sońki cały dół pola i łąkę aż do międzyrzeckiego klina.
WINCENTY
z radością
Doprawdy? !
JOACHIM
No, jakże, prawdę mówię
w zamyśleniu
Choć to onej Sońki nie wskrzesi z martwych nic, choćbyś i wszystkie łzy wypłakał, jakie ta w człowieku są, aleć tym Obarom przecie lżej.
WINCENTY
Ty to doskonale rozumiesz, Joachim. Z tobą ja się zawsze mogę dogadać, jak z nikim na świecie. Umiesz trafić do mego serca. Pamiętasz, stary, jakeśmy to, jeszcze za moich chłopczyńskich lat, więcierze zastawiali na liny?
JOACHIM
No, toć jeszcze pamięć mam w sobie.
WINCENTY
Albo tego wielkiego szczupaka, com ci go podchwycił, przeniósłszy wielką wędę z małego stawku za upustem do dużej wody?
JOACHIM
Ba! Ba! Niemała to była ryba, ledwiem ją ze ziemi na plecy za s krzela dźwignął. Ogon mu się trzepał po ziemi, a paszcza była nad moim ciemieniem.
po chwili
Et, jaśnie paniczu ja bym się oto spytał o jedno, taj nie śmiem prostym moim językiem. Wysłowienia ja nie mam pańskiego, po chłopsku myśl swoją wydaję.
WINCENTY
Prostym właśnie pytaj się językiem i ja ci po prostu odpowiem. Tak samo teraz, jakeśmy to ze sobą d a w n y m d a w n o gadali. Tyś mię się wtedy pytał o niejedno, o najtajniejsze, a ja ci zawsze odpowiadałem, jak przyjaciel przyjacielowi, jak brat bratu.
JOACHIM
Ono to było dawno To jest prawda.
WINCENTY
Było?
JOACHIM
wykrętnie
Czasu dawnego nie nawrócisz. Wody, co spłynęła z pogródek na korce koła, nie nabierzesz na nie z powrotem. Nie ma tej wody i nie ma tego czasu.
WINCENTY
No, to pytaj, jak chcesz.
JOACHIM
Chciał ja was zapytać, paniczu — ot — jakie teraz wasze życie? W szczęściu, we zdrowiu, w pomyślności?
WINCENTY
szeptem
W szczęściu, bracie! To, czegom pragnął, posiadam. Panienka Irka, coś ją od tylego dzieciątka we dworze widział, to moja żona. Ja poza nią nigdy, przenigdy świata nie widział, życia innego nie mogłem i nie chciałbym mieć, tylko z nią. Bez niej dla mnie była śmierć.
JOACHIM
ze śmiechem
Nie wam, paniczu, śmierć, jeno innym ludziom. Wam szczęście z nią, z panienką Irką, a innym za to śmierć. Śmierć okrutna, najokrutniejsza, jaka jest — wodą się zalać. Straszna to rzecz wodę chłeptać, siły utracić, w wodzie tonąć.
WINCENTY
I toś prawdę powiedział: innym śmierć, a mnie szczęście.
JOACHIM
Ludzie sobie zapamiętali, że wam wielkie szczęście, a innym straszna śmierć.
WINCENTY
wyniośle
Niech pamiętają!
JOACHIM
chytrze
I ja takoż rozumiem: co szczęśliwemu ludzki sąd? Ja pan, ja mego życia kowal i władacz, ja cieśla mojego dnia i nocy, a inni ludzie — mnie co? Trawa na łące, którą kosa moja kosi, tatarak ten, co go ona Sońka sierpem żęła przed falą.
WINCENTY
Umiesz i ty, przyjacielu, ostrym sierpem onej Sońki po moim sercu przejechać. Bóg zapłać, Jochym
JOACHIM
Taj za cóż? Ja człowiek prosty. Chłop z Łuży, jako i inny tameczny człowiek.
Pauza.
Trzeba mnie już, jaśnie paniczu, do koni. W dalszą my drogę ciągniem obóz.
WINCENTY
Czekaj no, czekaj! nie puszczę cię bez posiłku. Nie było jeszcze tęgo przykładu, żeby od Rudomskiego z domu bez posiłku wychodzić. Siadaj no tutaj! Tutaj, wygodnie
JOACHIM
Nie, paniczu, już na mnie pora.
WINCENTY
Siadaj! Cóż to, już nie słuchasz swojego pana?
JOACHIM
Czemu nie słuchać? Słucham. Ale posiłek brać pod dachem pańskim alboli nie, to już moja chłopska wola albo odraza.
WINCENTY
Odraza?
JOACHIM
Dużo, jaśnie paniczu, od godziny onej powodzi wody między nami przepłynęło.
WINCENTY
Tak-że mów! Teraz dopiero cię rozumiem.
JOACHIM
Ostajcież z Bogiem
WINCENTY
wyniośle
Boże cię prowadź.
Joachim idzie ku drzwiom.
Pozdrów matkę ode mnie, gdy do Łuży powrócisz.
JOACHIM
Powiem jej, jaśnie paniczu, o waszym szczęściu ważne słowo.
Wychodzi. Wincenty sam, siedzi w rogu sofy aż do powrotu Ireny.
IRENA
wchodząc
Zaraz będzie herbata. A gdzież twój dostojny gość?
WINCENTY
Już poszedł.
IRENA
Macie! Ja się biedzę nad zgotowaniem dla chłopa herbaty, a on nie raczy poczekać i najspokojniej bez pożegnania wychodzi.
woła przez drzwi
Panie Fryderyku! Panie Fryderyku!
Światobor wchodzi.
Już nie trzeba pańskiej herbaty. Nadaremnie pan przy prymusie poparzył sobie palce. Niech pan teraz sam wypije, co pan nawarzył
ŚWIATOBOR
dwuznacznie
Jak to? Już?
IRENA
Gość z Łuży poszedł sobie.
ŚWIATOBOR
Ten przyjaciel i mentor Wika? Poszedł?
WINCENTY
ze śmiechem nieszczerym
Nie chciał przyjąć w moim domu posiłku i poszedł.
ŚWIATOBOR
Takiż to hardy młynarz?
WINCENTY
To nie hardość przez niego przemawiała
ŚWIATOBOR
A cóż?
WINCENTY
z uśmiechem ironii
Wzgląd religijnej natury.
ŚWIATOBOR
Post? Przecie nasza z panią Ireną herbata nie byłaby z sadłem ani na sadle. Trochę by ją było czuć naftą, ale ziemne woski i tłuszcze nie są, pono, tak znowu grzeszne, jak tłuszcze zwierzaków.
WINCENTY
Joachim nie chciał przyjąć posiłku pod dachem człowieka szczęśliwego
ŚWIATOBOR
Przezorny kmiotek, aczkolwiek nie słyszał zapewne o Polikratesie. Bał się zachłysnąć łykiem herbaty albo udławić kawałkiem cukru.
IRENA
To nie tak jak my, którzy się nie boimy obcowania z tobą, Wiko
WINCENTY
Któż to wie, czy i wy nie zaczniecie wkrótce obawiać się złych skutków mojego szczęścia i niepokoić się o swoją skórę i o swe własne, osobiste szczęście.
ŚWIATOBOR
przeciągle
My?
WINCENTY
Ty i Irena.
ŚWIATOBOR
Ja i pani Irena? Nie, jakoś jeszcze krzepi nas odwaga. Wszystko się dobrze ułoży. Nie mamy, mój Wiko drogi, przesądów tego obywatela z Łuży.
IRENA
Ach, Wiko, ty w istocie jesteś jakiś przeklęty
WINCENTY
sennie
Tak jest, Irenko.
IRENA
Oto teraz idziesz do wojska. Czy nie mogłeś przez tego Joachima napisać do matki?
WINCENTY
gwałtownie
Już ci to tłumaczyłem, że nie mogę. Właśnie on, Joachim, opowiadał mi, że moja matka postawiła pomnik na grobie Olelkowicza.
z radością
Przy stawianiu tego nagrobka nosiła ciężkie kamienie, wielkie bryły marmuru i granitu. Ja wiem, co to znaczy. Moja matka już zaczęła spychać, strącać ze swej duszy ciężar nie do zniesienia. Nasz ciężar. Gdy niosła najcięższą bryłę, nieudźwigniony blok, lżej jej było na sercu. Ja wiem. Chce znaleźć odkupienie. Za wszelką cenę szuka ulgi. Znajduje ją w pokucie za mój grzech.
ponuro
A ja?
ŚWIATOBOR
Pokuta
WINCENTY
Co mówisz?
ŚWIATOBOR
Mówię, że pokuta jest to nasz poczciwy, ludzki wybieg
WINCENTY
Co ty wiesz? !
ŚWIATOBOR
To tak jest, drogi Wiko. Mówię o rzeczy obiektywnie danej, o przedmiocie, o zjawisku. Pokuta — to środek wyjścia z potrzaska przez taką szczelinę, której by się nikt nie domyślił — gdy drzwi do wyjścia stoją otworem.
WINCENTY
przerywając
Ireno — czy życzysz sobie, żebym odszukał Joachima i zażądał przezeń — ale ustnie, ustnie! — od mojej matki, aby mi, to jest tobie, przysłała pieniędzy? Należną mi sumę Czy chcesz tego, Irenko? Bo i ja coś muszę zacząć Ty wiesz, Irenko, że ja dla ciebie wszystko, wszystko