1
Dzień był zimowy i pochmurny, śnieg zaścielał ulice Grodna, ale Jaś wraz z rodzicami swemi, wstając od stołu, klaskał w dłonie, podskakiwał wysoko i, nie wiadomo już po raz który, ręce obojga rodziców całował. W wesołości tej Jasia nie było nic dziwnego. Ojciec i matka czule głaskali go po głowie i całowali w czoło; w jadalnym pokoju, w którym tylko-co obiad spożyto, panowało ciepło przyjemne. Zielone rośliny przypominały wiosnę i lato, żółty kanarek skakał po prętach ładnej klatki i wyśpiewywał zawzięcie, na bufecie stały resztki niedojedzonych wybornych potraw i przysmaków — nakonieć przez drzwi otwarte widać było pokój dziecinny, a w nim na podłodze i stołkach mnóstwo ślicznych zabawek: koni drewnianych, książek z obrazkami, łamigłówek i t. d.
Jaś był bardzo Szczęśliwem dzieckiem.
Dziś jednak, o, dziś spotkać go miała wielka i niezwyczajna uciecha. Ciotka Jasia wydawała balik dziecinny, na którym znajdować się miało, oprócz ciotecznych braci i sióstr jego, wiele innych znajomych i nieznajomych dzieci, a rodzice sprawili mu na tę zabawę śliczne krakowskie ubranie. Ubranie to Jaś włożyć miał zaraz po obiedzie, a potem z boną swoją, panną Pauliną, udać się do domu ciotki, dokąd też, w parę godzin potem, przybyć mieli i jego rodzice.
Jaś aż drżał ze wzruszenia, kiedy, z pomocą panny Pauliny, kładł długie buciki z błyszczącemi podkówkami, białą bluzę, suto, czerwonemi taśmami naszytą, i granatową pelerynkę, która tak od złotych blaszek błyszczała, jak gdyby ją kto usiał iskrami.. Ale gdy zobaczył pasek skórzany, gęsto stalowemi guzikami nabity, z mnóstwem przywiązanych doń kółek brzęczących i czapeczkę granatową, siwym barankiem oszytą, radość jego granic nie znaią.
W tem garderobiana, Andzia, weszła do dziecinnego pokoju i oznajmiła matce Jasia, że jakiś żebrak przyszedł i o wsparcie prosi Usłyszawszy to, Jaś wmgnieniu oka zapomniał o nowym stroju i doznanej przed chwilą radości, a krzyknąwszy z przestrachu, wyrwał się z rąk panny Pauliny, która go właśnie ślicznym pasikiem opasać chciała, i co prędzej schował się za wysoką poręcz łóżka.
— O, Boże! — ze smutkiem w głosie zawołała matka Jasia — zawsze to lękanie się ubogich! Jasiu — mówiła dalej — proszę mi zaraz zaprzestać tego chowania się…
— Nie mogę, mamuńciu, doprawdy, nie mogę, tam… pewnie… straszny dziad jakiś! — odpowiadał z za poręczy drżący i żałosny głosik Jasia.
— Cóż to się dzieje? Dlaczego Jaś chowa się za łóżko? wchodząc do pokoju, zapytał ojciec Jasia.
Matka opowiedziała mu wszystko, co zaszło, a potem z wielkiem zmartwieniem mówiła, że Marjanna, niańka Jasia, a także i panna Zofja — ta bona jego, która pannę Paulinę poprzedziła — tak mu zawsze za niegrzeczność i nieposłuszeństwo groziły dziadem brodatym i noszącym wielką torbę, w którą niegrzeczne dzieci zabiera, że do tego czasu, pomimo wszelkich usiłowań i jej i panny Pauliny, Jaś nie przestaje lękać się ubogich, myśląc zawsze, że każdy z nich jest takim dziadem z długą brodą i wielką torbą. Opowiadaniem tem ojciec Jasia bardzo był rozgniewany i surowym głosem powiedział, aby ubogiego przywołano do garderoby, a Jaś powinien mu sam zanieść i grzecznie podać jałmużnę.
— Ojcze! — coraz płaczliwiej wołał z ukrycia swego Jaś — nie mogę, doprawdy, nie mogę… pewnie ten dziad brodaty i z wielką torbą.
Tu panna Paulina pochyliła się i cichutko szepnęła:
— Niech Jaś rodziców nie martwi…
Mama łzy ma w oczach, a ojciec ze zmartwienia zachorować może.
Na dobre i kochające rodziców serce Jasia słowa te wpływ wywarły. Z rozczochranemi włosami wyszedł z ukrycia i ze spuszczonemi oczami stanął przed ojcem. Ojciec dał mu srebrny pieniążek, powtarzając raz jeszcze, żeby zaniósł go i grzecznie oddał czekającemu w garderobie żebrakowi.
O, tak, przypuszczenie Jasia sprawdziło się zupełnie. Żebrak miał długą bardzo brodę i wielką płócienną torbę, zawieszoną na plecach. Stał oparty na grubym kiju i pół głosem odmawiał pacierze.
Jaś miał szczerą ochotę zaraz od progu garderoby uciec i schować się znowu za łóżko; ale panna Paulina trzymała go za rękę i ciągle po cichu mówiła, że nie trzeba rodziców martwić i że mama miała łzy w oczach.
Szedł więc, ale drżał i oczy szeroko ze strachu otwierał. Sam nie wiedział, kiedy i jak oddał pieniądz żebrakowi, a spełniwszy już rozkaz ojca, wyrwał rękę z dłoni panny Pauliny i zdyszany tak, jak gdyby był całą wiorstę ubiegł, wpadł do dziecinnego pokoju. Tu znalazł oboje rodziców, którzy długo i po kolei przedstawiali mu, że lękać się i nie lubić ubogich jest rzeczą bardzo, bardzo nieładną, że wszyscy pomyśleć mogą, iż Jaś ma złe serce i jest bardzo nierozsądnem dzieckiem, że najświętszym obowiązkiem ludzi bogatych albo dostatnich powinno być wspieranie tych, którzy mniej od nich posiadają.
Jaś przedstawień tych słuchał z pokorą i uszanowaniem, ale gdy rodzice odeszli, do panny Pauliny powiedział:
— Doprawdy, nie wiem, co ja temu winien jestem, że się tak dziadów boję… Mówiłem przecież, że i ten będzie pewno z długą brodą i wielką torbą. A czy nieprawda? Każdy ubogi jest takim strasznym dziadem.
Kiedy już z panną Paulina wychodził na ulicę, odezwał się:
— Wie panna Paulina, co ja sobie myślę? Kiedy wyrosnę i będę miał swoich służących, rozkażę im, aby nigdy żadnego ubogiego do mieszkania mego nie wpuszczali.
Panna Paulina oburzyła się bardzo na to powiedzenie Jasia i chciała znowu przedstawiać mu, jak on źle i nieładnie myśli i postępuje, ale Jaś, zobaczywszy w oknie fryzjera ogromną lalkę, z pięknie uczesanemi włosami i w perłach na szyi, która, okręcając się powoli, zwracała się ku ulicy to twarzą, to plecami, w mgnieniu oka zapomniał o wszystkiem, co przed chwilą mówił lub słyszał i pannę Paulinę ku oknu z lalką pociągnął.
Stali tam oboje dość długo, a gdy nakoniec odeszli, uwagę Jasia zwróciła o kilkadziesiąt kroków stamtąd znajdująca się wystawa cukierni. Poprosił pannę Paulinę, aby pozwoliła mu popatrzeć i długo nacieszyć się nie mógł widokiem pięknych pudełek, z wymalowanemi na nich różnemi obrazkami, nie mógł się nadziwić wyrobionym z cukru koszykom, konikom, aniołkom z różowemi buziami i innym podobnym figurkom. Dalej znowu, na innej już ulicy, była księgarnia, za której oknem, nad porozkładanemi książkami w ślicznych oprawach znajdowała się dziwna bardzo i piękna maszyna. Składała się ona z kilku różnokolorowych kółek, które, na mosiężnych drutach osadzone, okręcały się około jednej kuli, dużej i bardzo błyszczącej. ‚ Panna Paulina wytłumaczyła Jasiowi, że maszyna ta służy do pokazywania dzieciom, jakim sposobem ziemia i inne gwiazdy obracają się na około słońca, czem Jasia tak zaciekawiła,. iż postanowił prosić ojca, aby maszynę tę kupił i dużo, dużo o słońcu, o ziemi i gwiazdach opowiedział.
Tak co chwilę przystając, powoli zbliżali się do celu swej wycieczki, a ponieważ ciotka Jasia mieszkała dość daleko, znajdowali się więc w połowie drogi, gdy zmrok zapadać zaczął. Jednocześnie zobaczyli sporą gromadę ludzi, która, zapełniając sobą cały środek ulicy, biegła naprzeciw nich, z głośnym krzykiem i śmiechem. Jaś, skłonny do trwogi, zląkł się trochę; ale panna Paulina powiedziała mu zaraz, że nie ma wcale przyczyny do obawy, bo ludzie ci pewnie tak biegną za człowiekiem pokazującyn sztuki, albo jakieś osobliwe zwierzęta.
— Sztuki! zwierzęta! — zawołał Jaś, i aż podskoczył z radości. — Chodźmy — wołał — chodźmy! moja droga panno Paulino, chodźmy zobaczyć, jakie to sztuki, czy zwierzęta !
Z całej siły ciągnął za sobą pannę Paulinę, która, śmiejąc się, zawołała:
— O, patrz! patrz! jaka ładna małpeczka!
Ludzie, którzy tak gromadnie tłoczyli się na ulicy, krzycząc i śmiejąc się, biegli za człowiekiem, niosącym na zgarbionych plecach katarynkę, ozdobioną u góry dwoma rzędami malutkich lalek, a w ręku trzymającym długi sznur, na którym uwiązana była niewielka małpka. Stworzeńko to było nadzwyczaj śmieszne. Z pod pąsowego kaftanika ukazywał się z jednej strony krótki, kosmaty ogonek, z drugiej zaś wysuwała się głowa z twarzą bardzo do ludzkiej podobną, orzechowy kolor mającą i niezmiernie ruchliwą. Zwinna i zgrabna, wyprawiała najrozmaitsze skoki, to na ramię prowadzącego ją człowieka, to na katarynkę wskakując, to znowu po ziemi wywijając się jakby w tańcu. A miny robiła takie, że ludzie, patrząc na nią, śmieli, się jak szaleni. To czoło marszczyła, to wargami prędko poruszała, to niosła do pyszczka jabłko, które trzymała w przednich łapeczkach i gryzła je tak prędko, jak gdyby lękała się, aby go jej kto nie odebrał, a oczy miała takie czarne i błyszczące jak paciorki i bystro niemi na wszystkie strony rzucała.
Jaś śmiał się, głośno i razem z panną Pauliną wciskając się pomiędzy tłum ludzi, do małpki podejść usiłował. Nie zważał wcale na to, że trącano go zewsząd i popychano, tak bardzo pragnął pogłaskać milutkie stworzenie, a przynajmniej przypatrzeć mu się zblizka
Nagle w tłumie zrobił się ruch, a wysoki jakiś i silny chłopak, popychany przez innych, wpadł pomiędzy Jasia i pannę Paulinę tak gwałtownie, iż roztrąceni od razu daleko się od siebie znaleźli. Jaś nie zwrócił na to uwagi, bo w tej właśnie chwili, człowiek prowadzący małpkę dotknął zapewne sprężyny jekiejś, znajdującej się w niesionem przez siebie pudle, a dotknięcie to sprawiło, że z wnętrza pudła ozwała się muzyka skocznego walca i nieruchomo stojące dotąd dwa rzędy lalek poruszać się, łączyć w pary i tańczyć zaczęły. Lalki, poubierane w kolorowe suknie, tańczyły coraz prędzej i zawzięciej, a małpka, wskoczywszy na głowę właściciela swego, z kieszeni czerwonego kaftanika zaczęła wydobywać łupiny od orzechów i rzucać je na ludzi. Jedna z łupin, przez małpkę rzucanych, tak blizko przed twarzą Jasia przeleciała, że machinalnie zamknął na chwilę oczy. Gdy otworzył je, katarynka z tańczącemi lalkami i małpka były już tak przez ludzi otoczone, że Jaś dostrzedz ich nie mógł; słyszał tylko oddalającą się muzykę i czuł, że plecy, boki i ramiona od otrzymywanych wciąż potrąceń i uderzeń bardzo go bolały. Chciał obejrzeć się i poszukać wzrokiem panny Pauliny, ale nie mógł uczynić poruszenia najmniejszego: tak go ze wszech stron ściśnięto i wsród takiego znalazł się tłoku ramion, łokci, nóg, pleców i głów ludzkich. Chwilami uczuwał, że własne nogi jego odrywają się od ziemi. Nie szedł, ale był przez tłum unoszony. Kilka razy już, już upaść miał, ale uczepił się z całej siły poły surduta jakiegoś wysokiego człowieka, który szedł tuż przed nim, a innym razem zawisł cały na wielkiej chustce, którą jakaś gruba kobieta była okryta.
Nie wiedział już wcale, gdzie się znajduje, i tylko niewyraźnie zdawało mu się, że wraz z tłumem przebył parę jakichś zaułków, część jakiejś ulicy i spuścił się po pewnej pochyłości, kędy otworzyło się przed tłumem miejsce nieco obszerniejsze, placyk maty, niebrukowany i nizkimi domkami ostawiony. Tu wielka gromada ludzi rozsypała się na kilkanaście małych gromadek, które z kolei malały także, bo składający je ludzie rozchodzili się w różne strony. Człowieka z katarynką i małpką wcale już widać nie było; nakoniec placyk stał się zupełnie pustym i tylko w głębokim zmroku drobne okna otaczających go domków migotały żółtemi światełkami, a pośród śniegu, zaścielającego ziemię, połyskiwała tu i ówdzie zamarzła w kałużach woda.
Jaś stał pośrodku placyku sam jeden, ogłuszony i wylękły, Po chwili dopiero obejniosiący dwa cienie olbrzymich kapeluszy, czy torb, zbliżał się ku temu właśnie miejscu, na którem on szukał schronienia. Jaś drżał, ale najlżejszego poruszenia uczynić nie śmiał; stłumił nawet oddech w piersi i rad byłby schować się pod ziemię. Nagle spostrzegł, że przedmiotem jego trwogi był człowiek ubrany w barani kożuch i niosący na ramionach tak zwane koromysła, czyli drąg gruby, z przywiązanemi u obu końców wiadrami z wodą.
Spostrzegłszy to, Jaś oprzytomniał, uspokoił się trochę i pomyślał sobie, że i tamte wszystkie cienie są też zapewne niczem innem, tylko ludźmi, którzy w zmroku i przy błędnem świetle śniegu i gwiazd wyglądają jak cienie. Pomyślał także, że trzeba koniecznie coprędzej szukać panny Pauliny, albo drogi do domu i szybko postąpił naprzód.
Przebywszy placyk, znalazł się naprzeciw dwóch uliczek, rozchodzących się w dwie różne strony; którą z nich iść trzeba było, ażeby trafić do domu — nie wiedział. Postawszy chwilę, skierował się na prawo, bo zdawało mu się, że niegdyś przechodził, czy przejeżdżał, tamtędy. Istotnie, zaledwie doszedł do połowy uliczki, wyraźnie sobie przypomniał, że raz z rodzicami jechał tędy na przejażdżkę i że ojciec mówił podówczas do matki: „tu sami ubodzy ludzie mieszkają.”
Przypomnienie to wprawiło znowu Jasia w wielką trwogę. Znajdował się więc w uliczce, zamieszkiwanej przez samych dziadów! Nuż wychodzić oni teraz zaczną z tych domków, które tak nędznie i krzywo wyglądają? Nuż pootwierają się wszystkie drzwi i wszystkie zamknięte okienice tych domków, a w każdych drzwiach i w każdem oknie ukaże się dziad z długą i wielką torbą! Jaś zląkł się tak bardzo, że z całej siły biedz zaczął, aby co prędzej minąć nieszczęsną uliczkę i wejść na inną.
Nagle stanął, jak wryty w ziemię. Przed nim, tuż przed nim, zarysowała się jakaś postać straszna i dziwna. Było to coś, co wyglądało na człowieka olbrzymiego wzrostu, tak olbrzymiego, że ramionami i głową przerastającego najbliższe domki. U dołu widać było czarną suknię, szeroko rozpostartą, wyżej — grube i nadzwyczaj szeroko rozwarte i trzęsące się ramiona, wyżej jeszcze, — długą brodę, która w zmroku nawet jak śnieg była białą, najwyżej — głowę, z długiemi, białemi i rozwianemi włosami, kołyszącą się w różne strony. Jaś stał i patrzył na olbrzyma bardzo przelękniony, ale też trochę i ciekawy: ktoby to taki być mógł? Słyszał on nawet już i czytywał różne historje o olbrzymach, którzy takiego małego, jak on, chłopczyka, na jednym palcu wygodnie pomieścić mogą. Mówiono mu wprawdzie, że są to bajki i że naprawdę olbrzymi tacy nigdzie na świecie nie istnieją; teraz jednak, wobec dziwnego zjawiska, które miał przed sobą, Jaś pomyślał;
— A może to i nie bajki? Może olbrzymi są naprawdę i mieszkają w sąsiedztwie dziadów? Ale, jeżeli to olbrzym, to on mu nic złego nie zrobi. Olbrzymi bywają najczęściej bardzo dobrzy. Trzeba tylko podejść, grzecznie ukłonić się i poprosić, aby mi przejść pozwolił: kto wie? — może jeszcze zlituje się i do domu mię zaprowadzi!
Wszystko to jednak łatwiejszem było do pomyślenia, niż do wykonania. Jaś nie mógł długo zebrać się na dostateczną śmiałość, aż nakoniec, gdy silnie już postanowił postąpić naprzód, przechodzień jakiś szybko przesunął się środkiem uliczki, a światło niesionej przezeń latarni szerokim promieniem upadło na tajemniczą, olbrzymią postać. Jaś zobaczył wyraźnie, że nie była ona czem innem, tylko drzewem, drzewem nawet niewysokiem, tuż przy parkanie rosnącem. Cień rzucany przez parkan wyglądał jak czarna suknia; ramionami olbrzyma były gałęzie, któremi wiatr poruszał; siwą brodą — gruby i puszysty nasyp śniegu, a głową — wierzchołek osypany też śniegiem i kołyszący się w rożne strony pod powiewem wiatru.
Jaś pomyślał teraz, że wziąwszy już raz żywych ludzi za straszne cienie, a drugi raz drzewo za olbrzyma, powinien niczego się nie lękać, lecz śmiało i jaknajprędzej iść ku głównym ulicom miasta, które znał i z których mógłby trafić do domu. Trudność jednak była w tem, że na żaden sposób zmiarkować nie mógł, w której stronie znajdowały się te główne ulice i jakby ku nim iść należało. Musiały być one bardzo odległe od miejsca, w którem się znajdował, bo napełniający je zwykle turkot i gwar nie dochodził tu zupełnie; natomiast cisza panowała głęboka i ostre powiewy, takie, jakie w środku miasta nigdy czuć się nie dają, z cichym szumem i pogwizdywaniem skądś przylatywały.
Jaś uczuł, że było mu coraz zimniej. Na krakowskiem ubraniu miał wprawdzie paltot dobrze watowany i z futrzanym kołnierzem, a na bucikach z podkówkami inne jeszcze, futrem wyłożone obuwie; niemniej jednak zimno dawało się mu już we znaki, przyczem plecy i ramiona bolały go od otrzymanych w tłumie szturhańców i popchnięć, a nogi boleć też zaczynały od zmęczenia.
Przez głowę przeszła mu myśl, że balik dziecinny u ciotki jego zacząć się już musiał, a zebrane tam dzieci siedzą sobie w ciepłym pokoju, przy jasno płonącej lampie i zajadają przysmaki, albo może i tańczyć już lub w gry bawić się zaczynają. Na myśl tę taki go żal ogarnął, że oparłszy się o parkan, twarz zakrył rękami i płakać zaczął.
Po chwili jednak pomyślał sobie, że płacz nic nie pomoże, że trzeba iść dalej i odważyć się do okna któregokolwiek domku zastukać, aby o pomoc poprosić. Lecz skoro tylko twarz odsłonił, jakże zdziwił się i przeląkł znowu. Przed chwilą, chociaż zmrok panował gęsty, można było wybornie drogę przed sobą rozpoznawać i nawet parkany od domów odróżniać; teraz zrobiło się daleko ciemniej, tak ciemno, że Jaś dołu jakiegoś, znajdującego się w pobliżu, nie dojrzał, jakkolwiek dobrze przypatrywał się ziemi i upadł posunąwszy się o parę kroków naprzód.
Stłukł się trochę, ale po chwili powstał. Wstając, spojrzał w górę. Gwiazdy na niebie nie było ani jednej, a na twarz spadło mu coś tak mokrego i zimnego, że przez chwilę rękawem paltota oczy sobie przecierać musiał. Cicho, bez zawieruchy, bez żadnego prawie szelestu, śnieg padał wielkiemi rzadkiemi płatami i czasem tylko, w ciemności i ciszy, podmuchy wiatrów przelatywały z przeciągłym pogwizdem, albo w dali zaszumiało coś i zaturkotało, niby oddalony i szybko milknący grzmot.
Teraz Jaś zaczął już bardzo płakać. Zziębnięte ręce przyciskał do drżących ust i głośno szlochając, powtarzał:
— Boże, mój Boże! co ze mną będzie? co ze mną będzie?
Chciałby bardzo znaleść dom jaki, aby do okna lub drzwi zastukać i o pomoc poprosić, ale daremnie chodził to w prawo, to w lewo, zapłakanym wzrokiem usiłował przebić ciemność i ręką do koła siebie wodził: na żadną ścianę, na żadne nawet drzewo natrafić nie mógł. Wszędzie było pusto i pusto, ciemno i ciemno. Czuł tylko pod stopami coraz więcej śniegu i coraz mu trudniej było iść naprzód. To też zmęczony i zanosząc się od płaczu, przysiadał parę razy na ziemi, myśląc sobie, że tak przesiedzi, dopóki noc nie przejdzie i dzień nie nastąpi; lecz za każdym razem robiło mu się tak zimno, że mimowoli wstawał i zaczynał iść znowu, choć coraz powolniej i z większą trudnością. Nakoniec sprobował raz jeszcze poszukać w ciemnościach jakiego domu i, kilka kroków z wyciągnętemi naprzód rękami uszedłszy, natrafił istotnie na drewniany słup jakiś, o którym pomyślał zrazu, że było to drzewo. Nagle krzyknął i odskoczył. We wnętrzu słupa, którego dotknął, słychać było jednostajne dźwięczenie, takie zupełnie, jak gdyby w tym słupie brzęczał rój pszczół, albo syczało wiele naraz gotujących się samowarów.
Jaś przeląkł się znowu, ale po chwili przypomniał sobie co to znaczy. Przypomniał sobie, że parę razy, gdy wychodził z ojcem za miasto na przechadzkę, ojciec mówił mu, aby przybliżył się do słupów telegraficznych, przyłożył do nich ucho i posłuchał, jak one brzęczą i syczą. Był to więc słup telegraficzny, a domyśliwszy się już tego, Jaś dowiedział się zarazem, że znajduje się za miastem, w czystem polu, kędy słupy te, powiązane kilku drucianemi nićmi, długim stały rzędem.
Co tu teraz robić? Jakim sposobem wrócić do miasta, kiedy tak ciemno na świecie, zimno, śnieg pada, a nogi mdleją i uginają się pod nim, nietylko już od zmęczenia, ale od strachu i wielkiego żalu?
Objął słup, przytulił się do niego i z całej siły wołać zaczął:
— Mamo! Mamciu! Mamciu!
A wołając tak, szlochał głośno i drżał od stóp do głowy.
3
Wtem przestał szlochać i wołać matki. Z za mgły śniegowej, wprost przed sobą i w niebardzo wielkiej odległości, zobaczył błyskający ogień. Chwilami światło to wydawało się małą iskierką, a chwilami wielkim płomieniem, ale Jasiowi sprawiło ono wielką radość.
— Może tam jacy ludzie mieszkają i do domu mię zaprowadzą! — pomyślał.
A na myśl tę uczuł, że sił mu przybyło i że mógł jeszcze wybornie ujść kawałek drogi. Zaczął więc iść znowu, od czasu do czasu tylko zatrzymując się i odpoczywając przy słupach telegraficznych, których brzęczenie i syczenie teraz, gdy miał nadzieję spotkać ludzi, bawić go już zaczynało. Niebawem spostrzegł wyraźnie, że ogień, ku któremu zmierzał, palił się we wnętrzu sporego budynku, który nie miał wcale okien, a szerokie jego drzwi na oścież były rozwarte. Zbliżywszy się więcej jeszcze, Jaś zobaczył, że była to szopa z drzewa zbudowana; na samym jej środku, naprzeciw otwartych drzwi, znajdowała się jama i z tej to właśnie jamy buchał płomień, kołyszący się pod powiewem wlatującego przez drzwi wiatru.
W pobliżu płomienia siedzieli na ziemi trzej ludzie, dziwnie wyglądający. Mieli oni włosy gęste i rozczochrane, twarze bardzo czerwone, oczy bardzo błyszczące, a ubrani byli w białe fartuchy, które od samych szyi aż do stóp spadały, w ręku zaś trzymali fajki na krótkich cybuszkach, od czasu do czasu wypuszczając z ust grube kłęby dymu.
Obok tych ludzi, za nimi i przed nimi, leżały na ziemi długie i grube jakieś zwoje, czy wałki, w których Jaś, po przypatrzeniu się, rozpoznał mnóstwo z gliny ulepionych, a jeden w drugi powstawianych. garnków.
Ludzie owi rozmawiali z sobą głośno i, jak się zdawało, dość wesoło, bo czasami śmieli się grubym, głośnym śmiechem.
Jaś długo stał na progu szopy, nie śmiąc zbliżyć się i nie wiedząc, jak przemówić do ludzi, którzy tak dziwnie byli ubrani i takie czerwone mieli twarze, a głosy grube i oczy w blasku płomienia także błyszczące. Pragnął jednak bardzo zbliżyć się do ognia i trochę się przy nim ogrzać. Po kilku więc minutach wahania wszedł do szopy, postąpił kilka kroków i cichutkim głosem wymówił:
— Dobry wieczór panom.
Więcej już nic powiedzieć nie mógł, bo zabrakło mu odwagi, ale najbliżej siedzący człowiek posłyszał to ciche odezwanie się i, spostrzegając Jasia, zawołał:
— Patrzcie no! A cóż to za kawaler zabłąkał się tu do nas, w nocy i w śnieżycę taką?
Inni ludzie obejrzeli się też i okazali wielkie zdziwienie. Ten, który go pierwszy spostrzegł, wyciągnął wielką i gliną oblepioną rękę, a schwyciwszy nią Jasia za paltocik, przyciągnął go ku sobie.
— Skądże to przywędrowałeś tu, kawalerze? — pytał — po co to łazisz po świecie nocami, jak mara po piekle? czego chcesz od nas?
— To panicz jakiś — ozwał się drugi: — w futerku i ładnej czapeczce…
— To prawda — potwierdził trzeci — ale skąd się on wziął tutaj?
— No — zawołał pierwszy — gadaj zaraz, kawalerze, coś ty za jeden?
Jaś przerywanym głosem i nawpół z płaczem opowiedział im całą swą przygodę i skończył prośbą, aby panowie byli tak łaskawi i zaprowadzili go do domu.
— A jakże nazywają się twoi rodzice? gdzie mieszkają? — jednogłośnie zapytali wszyscy trzej ludzie.
Jaś powiedział im nazwisko rodziców swoich, ulicę, przy której mieszkali, i nawet nazwę domu; ale człowiek, który trzymał go ciągle za rękaw od paltota, wydał się wiadomościami powziętemi mocno zakłopotanym.
— Hej hej! — zawołał — kawał drogi uszedłeś i już-byś go po raz drugi tego samego wieczora pewno nie uszedł! Trzeba-by naprzód do miasta dojść, a potem aż prawie na drugi jego koniec się dostać. Przytem my stąd jeszcze odejść nie możemy, bośmy roboty swojej nie skończyli; dziecka mego w nocy z tobą nie poślę, bo jeszcze-by go w mieście, jak włóczęgę, zabrali… To już inaczej nie będzie, jak tylko, że u nas w chacie przenocujesz, a jutro raniutko Wincuk mój odprowadzi cię do rodziców.
Słysząc to, Jaś zaczął głośno płakać, tupać nogami i krzyczeć:
— Ja chcę do mamy! ja chcę do mamy! ja chcę do domu!
Ale człowiek ów na krzyki i tupanie jego żadnej nie zwracał uwagi. Obejrzał się i zawołał:
— Wincuk!
Na wołanie to z jamy, której dotąd Jaś nie spostrzegł, ale będącej zupełnie taką samą, jak ta, z której buchał płomień — tylko że w niej ognia nie było, — wyskoczył chłopiec, o parę lat starszy od Jasia, bosy, w płóciennych majteczkach i spencerku, z okropnie rozczochranemi włosami i twarzą poplamioną przez glinę i sadzę. Trzymał w ręku glinianą figurkę sporej wielkości, trochę do konia, trochę do psa, a trochę do koguta podobną, wyskakując zaś z jamy, zawołał:
— A co, tatku! jaki kogut!
Jednocześnie przyłożył usta do znajdującego się w grzbiecie figurki otworu i przeraźliwie weń zagwizdał.
— No, no! dość tej swawoli — rzekł ojciec — spójrz oto, jaki panicz spadł nam z nieba. Zabłądziło biedactwo i aż tu przylazło. Zaprowadź go do chaty, a niech mu tam babula i matka ciepłej strawy dadzą i spać położą….
Wincuk poskoczył i z szeroko otwartemi od ciekawości oczami chwycił Jasia za rękę, ale Jaś znowu płakać i upierać się począł, krzycząc, że nie chce do chaty, chce do mamy i do domu! Ojciec Wincuka zniecierpliwił się tem bardzo, wstał, tupnął nogą i krzyknął:
— Dość tych beków! zaraz mi iść, gdzie Wincuk poprowadzi! Nie porzucę przecież dla ciebie roboty i nieść cię nie będę w nocy, całe dwie wiorsty, boś już i za duży na to… nie udźwignę!
Jaś przeląkł się krzyku człowieka tego i posłusznie poszedł z Wincukiem, który, wyprowadziwszy go z szopy i trzymając za rękę, wnet bosemi nogami po gęstym śniegu różne dziwne skoki wyprawiać począł.
— Czy daleko do waszego domu? — nieśmiało zapytał Jaś.
— Ej nie, paniczu, niedaleko, bliziusieńko! — odpowiedział — my na Garncarzach mieszkamy, panicz wie? Ta uliczka, o wiorstę może od miasta, co się tak nazywa dla tego, że na niej od wieków sami tylko garncarze zawsze mieszkają.
Jaś nie słyszał nigdy o zamiejskiej uliczce, która nazywa się Garncarze, i zapytał: kimby byli ci panowie, którzy tam przy ogniu siedzieli, i coby takiego robić tam mogli? Wincuk wybuchnął głośnym śmiechem.
— To nie są żadni panowie — zawołał — tylko garncarze! Jeden z nich jest mój tatko, a dwaj tamci to sąsiedzi, którzy z tatkiem do współki szopę tę zbudowali… bo tatko mój biedny jest i sam nie miał za co…. Zbudowali tedy szopę na współkę i razem w niej garnki wypalają… Dziś już dużo garnków w jednym piecu wypalili, a teraz rozłożyli ogień w drugim, żeby resztę wypalić… Ot co!
Tu podskoczył wysoko i dodał:
— I ja będę garncarzem. Tatko mię uczy rzemiosła i dziś już sobie takiego ślicznego koguta ulepiłem!…
— Pokażesz mi tego koguta? — z zajęciem zapytał Jaś.
— A dlaczego nie? Z największą ochotą — odpowiedział Wincuk. — Marylka będzie z niego bardzo rada.
— Któż to taki, ta Marylka?
— To moja siostrzyczka, maleńka jeszcze, trzy lata ma; ale ja i mniejszą mam… taką… taką maleńką, w kołysce!
— I ja miałem także siostrzyczkę… taką malusieńką… w kołysce.
— A teraz cóż? wyrosła?
— Ej nie! — smutnie odpowiedział Jaś — umarła.
— To szkoda — rzekł Wincuk i zarazem otworzył drzwi jakiegoś domostwa.
— Ot i chata nasza — rzekł — babula pewno krzyczeć będzie… ona zawsze krzyczy…
Nie dokończył, bo Jaś, przechodząc małe, ciemne sionki, potknął się o sprzęt jakiś, który upadł i stuknął. W tej chwili usłyszał za ścianą krzyczący głos:
— Kto tam taki po sionkach łazi i sztuki wyprawia? Pewnie to Wincuk… łotrzyk ten… do tej pory włóczy się…
Tu Wincuk drzwi otworzył i Jaś zobaczył wnętrze chaty garncarza. Była to izba dość obszerna, ale bardzo nizka, z okopconemi ścianami i aż czarnym prawie sufitem. Pod ścianami znajdowało się parę stołów, kilka stołków i jedna długa ława, w głębi zaś izby palił się na kominie wielki ogień, a przed tym ogniem… przed tym ogniem stała kobieta, na której widok Jaś, ośmielony i rozweselony rozmową z Wincukiem, uczuł znowu ogarniającą go trwogę.
Była to kobieta wysoka, chuda, koścista, bardzo stara, z twarzą żółtą jak pomarańcza i tak pomarszczoną, że gładkiego miejsca ani na dotknięcie szpilki na niej nie było. Zębów nie miała wcale, bo dziobaty nos jej stykał się prawie ze spiczastą i ku górze sterczącą brodą. Pasma białych zupełnie włosów z pod okręconej na głowie czerwonawej chustki, opadały na żółte czoło i policzki; ubrana była w grubą koszulę, krótką spódnicę i fartuch.
Stała przed ogniem i wygrzewała sobie ręce, a rozpostarte palce jej, chude i węzłowate, przeświecały w ogniu i wyglądały jak szpony drapieżnego ptaka. Przytem, z odwróconą twarzą ku drzwiom, krzyczała ostrym i przeszywającym głosem, łając Wincuka za to, że tak długo nie wracał do chaty.
4
Jaś nie śmiał poruszyć się, ale Wincuk szepnął mu po cichu, ażeby się nie lękał, bo babula, choć krzyczy, nic mu złego nie zrobi. Potem wziął znowu Jasia za rękę i przyprowadziwszy go do starej kobiety, opowiedział wszystko, o czem słyszał od ojca i co on mu powiedzieć kazał. Stara kobieta umilkła i z pod siwych brwi ciekawie na Jasia patrzyła. Potem zawołała:
— Anulka! Anulka!
W drzwiach, prowadzących z izby do małego i jedną malutką świeczką oświetlonego alkierzyka, ukazała się druga kobieta, młoda jeszcze, z pięknemi czarnemi włosami i bladą, mizerną twarzą. Niosła na ręku trzyletnią dziewczynkę, która spała, z głową na ramię spuszczoną.
— Marylka! — zawołał Wincuk — Marylka! obudź-no mi się zaraz i zobacz, jakiego ci koguta przyniosłem!
Dziewczynka obudziła się, wyciągnęła ręce do Wincuka i glinianej figurki, którą jej pokazywał, i z objęcia matki zsunęła się na ziemię. Było to śliczne dziecko, w grubej koszulce, z bosemi nóżkami i białą, mizerną twarzyczką, otoczoną włosami jasnemi jak len.
Stara tymczasem krzyczeć zaczęła na matkę Wincuka i Marylki, że chorą będąc, dźwiga jeszcze takie duże dziecko; lecz, gdy ta łagodnie odpowiedziała, że Marylka, bawiąc się u niej na kolanach, usnęła, a ona lękała się budzić słabe i niezdrowe dziecko, stara przestała gniewać się i Jasia jej pokazała, opowiadając, jakim sposobem się tu znalazł.
— O biedna dziecina! — zawołała kobieta z czarnemi włosami i przysiadłszy na bierni, zdjęła coprędzej z Jasia paltot i futrzane buciki. Zaledwie jednak uczyniła to, gdy za plecami jej Wincuk i Marylka krzyknęli ze zdumienia i ona sama plasnęla rękami, mówiąc:
— O, Boże mój! jakież to piękne ubranie! I stara także kiwała głową, uśmiechała się i mówiła:
— Ależ panicz ubrany! gdyby krakowiak! czysty krakowiak!
Marylka z za ramienia matki wlepiała zaciekawione oczy w błyszczącą złotemi blaszkami pelerynkę Jasia, a Wincuk, śmielszy od małej swej siostry, uklęknąwszy przy Jasiu, oglądał buciki jego z podkówkami i stalą nabijany pasek.
— O to pasik! — mówił — oto przecudny pasiczek!
Garncarzowa tymczasem, rozebrawszy Jasia, przysunęła stołek do ognia i uprzejmie zapraszała, aby usiadł i ogrzał się; stara babka zaś z wielką ciekawością zaczęła się rozpytywać: dokąd to wybrał się w takim paradnym stroju, kim byli rodzice jego, czy długo błądził, czy bardzo mu straszno było samemu śród ciemności i śnieżycy takiej?
Jasiowi zrobiło się w blizkości ognia bardzo ciepło i przyjemnie; garncarzowa pocałowała go w głowę, Marylka zaś obu łokciami oparła się o jego kolana i nie bardzo wyraźnie, ale wesoło szczebiocąc, dotykała wciąż paluszkiem to paska jego, to pelerynki, to czerwonych naszyć bluzki. Zupełnie więc ośmielony i szczebiotem Marylki nawet rozśmieszony, Jaś zaczął obszernie i z coraz większym zapałem opowiadać o wszystkiem, co mu się dnia tego wydarzyło. Wszyscy obecni słuchali z uwagą i ciekawością, a stara babka, wziąwszy wielką drewnianą łyżkę, wyjęła ze stojącego przed ogniem garnka kilka ugotowanych kartofli i dając je Jasiowi, w drugą rękę mu soli nasypała.
— Jedz, jedz — rzekła — posyp kartofle solą, to ci lepiej smakować będą… głodne być musisz, niebożątko!
Mówiąc to, przesunęła pomiędzy włosami Jasia kościste i węzłowate palce. Wogólności, stara babka przy bliższem poznaniu zyskiwała wiele, stawała się mniej brzydką i straszną, a chwilami trochę nawet podobną do ciotecznej babuni Jasia, która była także bardzo, bardzo stara i którą Jaś bardzo kochał. Kiedy śmiała się, usta jej, zupełnie tak samo jak u babuni Jasia, rozciągały się szeroko, od ucha do ucha prawie; tak samo trzęsła głową, i takie same zmarszczki zbiegały się nad siwemi jej brwiami.
To też Jaś jadł chętnie kartofle z solą, a odpowiadając Marylce i Wincukowi na różne ich zapytania, zaczął bawić się dość wesoło” gdy otworzyły się drzwi i ukazał się w nich człowiek wysoki i barczysty, z krótko przystrzyżonym, siwym zarostem dokoła twarzy i czemś bardzo długiem, zębistem i błyszczącem na plecach. Jaś ze zdziwieniem i trochę już z przestrachem patrzył na przedmiot przez człowieka tego niesiony i wtedy dopiero, kiedy przybliżył się do ognia, poznał, że była to wielka i doskonale wyczyszczona, więc błyszcząca piła.
Na widok wchodzącego, stara babka, przestając mieszać w garnku, zawołała:
— Widzisz, ojcze, jakiego to mamy dziś gościa!
Stary odpowiedział, że wie już o wszystkiem od Janka, z którym spotkał się u wejścia do chaty. Tu wszedł i ojciec Wincuka i Marylki, którego przybycie ucieszyło widocznie garncarzową. Blada twarz jej przybrała wesoły wyraz; podniosła głowę z nad roboty, szyła bowiem przy świetle ognia grubą jakąś koszulę i skinęła głową ku mężowi.
— Wcześnie wróciłeś, Janku — rzekła — myślałam, że chyba po północy skończysz robotę.
Garncarz powiedział, że dopilnowanie nieskończonej roboty powierzył sąsiadom, a sam do domu pospieszył, bo niespokojny był o małego panicza, aby się pomiędzy nieznajomymi ludźmi bardzo nie lękał.
— Ja wcale nie lękam się — głośno i śmiało powiedział Jaś.
— A cóż to, czy to my dzikie zwierzęta, żeby się nas lękać?
Tak ozwał się stary człowiek, który przyszedł z piłą, a teraz, piłę postawiwszy w kącie izby, zdjął siermięgę i na ławie za stołem usiadł.
— Matko! — zawołał do starej — hej matko! pół sążnia drzewa dziś spiłowałem: wieczerza mi się należy!
Stara, gderząc i gniewając się za przypomnienie o wieczerzy, zaczęła na trójnóżku skwarzyć kawałek słoniny, a Jaś, zsunąwszy się ze stołka, pociągnął ją z lekka za fartuch.
— Kto to taki? — zapytał, wskazując głową starego.
Baba zaśmiała się znowu tak, że usta jej rozciągnęły się od ucha do ucha.
— Aha! ciekawy jesteś, mój paniczyku! No, chodź tu do mnie, zanim słonina uskwarzy się, opowiem ci wszystko: co my za jedni i do czyjej to chaty razem ze śniegiem spadłeś.
Objęła Jasia ramieniem, przytuliła go mocno do siebie i pochylając się nad nim, opowiedziała, że ona sama pochodziła ze szlacheckiej zagrody i młodą będąc, sługiwała po dworach za pokojową lub praczkę, jak się zdarzyło. Potem wyszła za tego starego, tylko, że nie był wtedy wcale starym. Cieślą był dostatnim, a porządnym. Ale nieszczęścia różne im się przytrafiały, na starość nic sobie zebrać nie mogli, a odkąd jedyną córkę wydali za garncarza, mieszkają przy dzieciach. Stary, choć stary i cieślą już być nie może, pracuje przecież, do piłowania drzewa najmuje się, aby tylko u córki i zięcia na łaskawym chlebie nie siedzieć.
— Oni i sami ubodzy… dodała.
— Oni ubodzy?! — tonem zdziwienia zawołał Jaś.
— A pewno — odrzekła stara; my tu wszyscy ubodzy. Myślicie, paniczu, ze z lepienia garnków i piłowania drzewa po pańsku żyć można, szczególnie kiedy w chacie siedm dusz jest do nakarmienia i przyodziania? Ale toby jeszcze nic nie było, gdyby się była Anula dwa lata temu nie rozchorowała. Od dwóch lat nie domaga ona i nie domaga, a Janek bardzo jej żałuje, więc tedy do doktorów i do apteki chodzi a chodzi… a to dużo pieniędzy z domu wyciąga, tak, że już ich potem na niedzielny kawałek mięsa brakuje…
— A dlaczego niedzielny? — zapytał Jaś.
— Bo my, paniczu, w niedzielę tylko mięso jadamy i to nie zawsze…
Kiedy tak Jaś ze starą babką rozmawiał, garncarz nosił po izbie Marylkę i czasem podrzucał ją aż pod sufit, a potem chwytał w powietrzu, z czego ona i Wincuk, a nawet mizerna garncarzowa, śmieli się na głos cały. Stary tracz tylko głodny był i niecierpliwił się, że mu wieczerzy nie dają.
— Matko! — zawołał znowu — dawajcież prędzej!
Stara rozgniewała się bardzo i krzyczeć zaczęła:
— Czy to nie widzicie, że Mikołaja jeszcze nie ma, a bez niego wieczerzać grzech byłby i ubliżenie jemu!… Nie możecie to poczekać cierpliwie?
Kiedy uspokoiła się i przestała, Jaś, wskazując jej starego, zapytał znowu:
— Wszak ten… pan to mąż pani?
— Aha — odpowiedziała — wszak ci to już mówiłam…
— A dlaczegoż pani nazywa go: ojcze ! a on panią: matką? Mama moja i mój ojciec nazywają się po imieniu.
Stara zaczęła śmiać się bardzo, trząść głową i wołać:
— Ot ciekawy paniczyk! ot roztropne dzieciątko! jakie to ono pytanie zadaje! Aj, śmiech, doprawdy, czysty śmiech!
Po chwili jednak przestała się śmiać.
— Oj paniczu! — mówiła — długobym ja, długo gadać musiała, gdyby opowiadać przyszło, dlaczego ubodzy ludzie jedni drugich, ojcem i matką nazywają. A któż nam ojcem i któż nam matką, jeśli nie my jedno dla drugiego? U bogatych — inaczej. Oni mają wielkie pokoje, sługi, które ich w robocie każdej wyręczają. My, w ciasnej izbie, zawsze jedno drugiemu służym; on pracował na kawatek chleba dla mnie i był przez to jakby ojcem, karmicielem moim; ja pilnowałam, aby mu wszystko w porę było i do gustu, a kiedy, bywało, zachorował, dzień i noc przy nim siedziałam, doglądałam i byłam mu przez to matką. A kiedy zgryzota jaka, albo bieda, on do mnie przychodził, jak do matki, żebym go pocieszyła, a ja do niego, jak do ojca, żeby poradził. Ot dlaczego nazywać się ojcem i matką zwyczajem u nas się stało… i nie tylko u nas, ale i u wszystkich ubogich ludzi, którzy, tak jak my, biedują i pracują, a starają się wiek swój przeżyć.
— To wy jesteście ubodzy? — raz jeszcze zapytał Jaś, ale w tej samej chwili, zawołał:
— Wincuk! Wincuk! ja chcę twoją malusieńką siostrzyczkę zobaczyć!
— Idź, pokaż paniczowi Magdusię! — rzekł ojciec do Wincuka, który, porwawszy Jasia za rękę, wybiegł z nim do alkierza.
Marylka pobiegła też tam za nimi.
5
Alkierzyk oświetlony był żółtą, małą świeczką, palącą się w drewnianym lichtarzyku. Pomiędzy stołem, na którym paliła się świeczka, a łóżkiem garncarzowej stała kołyska, w której głębi, na pościółce z czystego, ale szarego i grubego płótna, spała malutka, roku jeszcze niemająca, dziecina. Miała ona włoski takie same, jak u Marylki, jeszcze gdyby len — okrągłą różową twarzyczkę i różowe, jak kłębuszki okrągłe, rączki. Spała spokojnie i może śniło jej się coś przyjemnego, bo tak uśmiechała się przez sen, jak gdyby wnet miała oczy otworzyć i zaśmiać się głośno.
Jaś, Wincuk i Marylka stanęli przy kołysce i z początku nie rozmawiali z sobą wcale. Owszem, kiedy Marylka, chcąc siostrzyczkę zobaczyć, podskoczyła i bosemi nóżkami o podłogę głośniej trochę uderzyła, Jaś przyłożył palec do ust i syknął:
— Ci… i… cho!
Potem dopiero, kiedy już dobrze przypatrzył się Magdusi, cichutko szepnął:
— Wiesz, Wincuk, twoja siostrzyczka bardzo jest podobna do tej mojej.. która umarła!
— Podobna ? — zadziwił się Wincuk.
— Takusieńka! takusienieczka! szeptał Jaś, taka sama buzia i takie same rączki.. ja bardzo mojej siostrzyczki żałuje! A ta… to zupełnie… jakby tamta!
Nachylił się i leciuchno, lękając się ją obudzić, różową piąstkę Magdusi pocałował. Marylka zaś z drugiej strony kołyski wspięła się na kolana Wincuka i pocałowała Magdusię w drugą piąstkę. Potem Jaś obejrzał się po alkierzyku i spostrzegł u stóp glinianego pieca rozrzucone zabawki. Poskoczył ku nim i siadł na ziemi przy piecu, a Wincuk i Marylka naprzeciw niego.
— Co to? — zapytał Jaś, podnosząc z ziemi brunatną i nadtłuczoną figurkę z gliny.
— To kizia — objaśniła go Marylka.
— To jest kot — poprawił siostrę Wincuk. Jaś zaczął bardzo śmiać się.
— Ależ to wcale do kota niepodobne! — zawołał — to nie wiadomo co… takie brzydkie!
Wincuk zdawał się zasmuconym naganą, którą Jaś udzielił ulubionej jego zabaw-‚ ce, a Marylka, uderzając rączką o rączkę, wołała:
— To kicia… kicia… ładna kicia… miła kicia!
— A to co? — zapytał znowu Jaś, wyciągając z pod pieca bałwanek sporej wielkości, z łachmanów różnych utworzony, posiadający białą głowę, na której atramentem wymalowane były włosy, oczy, nos i usta.
— Lala! — zawołała Marylka i wyrwała bałwanek z rąk Jasia.
— To lalka Marylki! — nieśmiało już trochę objaśnił Wincuk.
— Fi! jaka brzydka! Wszystkie wasze zabawki brzydkie. Czy to ładniejszych nie macie?
Wincuk smutnie trochę odpowiedział, że ładniejszych zabawek nie mają i nie mieli nigdy, a Marylka, kołysząc bałwanka w ramionach, krzyczeć zaczęła
— Lala ładna! lala caca! luli lala, luli, luli, lu… lu… lu…
— No, to ja mam daleko ładniejsze… — rzekł Jaś i zaczął opowiadać o wielkim konia drewnianym na takich kółkach, że jak tylko popchnąć go trochę, to już się sam przez caluteńki pokój potoczy; o saniach takich dużych, że w nich dwa bałwanki pomieścić by się mogły, a które zaprzężone są dwoma gniademi końmi i na kozłach mają furmana po krakowsku ubranego; o strzelbie, do której są prawdziwe pistony i trzeba tylko pistony te umieścić, gdzie należy, a potem kurek pociągnąć, to tak głośno wystrzeli, że w drugim pokoju słychać; o książkach w ładnej oprawie, ponsowej, albo błękitnej i z obrazkami, na których wymalowane są różne zwierzęta, ptaki, drzewa, kwiaty a wszystko jakby żywe.
Wincuk słuchał opowiadań tych z takiem zajęciem, że aż usta szeroko otworzył i Marylka także, upuściwszy z rąk bałwanka, słuchała. Kiedy Jaś opowiadać przestał, Wincuk potrząsł głową i smutnie powiedział:
— Dobrze paniczkowi, że takie ładne zabawki ma… my ubodzy, nigdy takich nie będziemy mieli.
Jasiowi bardzo jakoś zrobiło się smutno. Pożałował on Wincuka i Marylki i zawołał:
— Owszem! owszem! będziecie mieli! Gdy mnie jutro do domu odprowadzisz, to ci różnych zabawek dam… Mama i ojciec pozwolą… i mamy poproszę, żeby dla Marylki śliczną lalkę z prawdziwemi włosami kupiła…
Zaledwie słów tych domówił, Wincuk zarzucił mu na szyję obie ręce i tak go mocno całować zaczął, że wszystka glina, którą był powalany, na twarzy Jasia została. Potem z wielkiej radości upadł na wznak, przewrócił koziołka i usiadł na ziemi, pośrodku alkierzyka, tak śmiejąc się, że aż błękitne oczy jego, jak turkusy, a białe zęby, jak perły, błyszczały. Jaś ze swej strony naprzód otarł rękawem glinę z twarzy, a potem schwycił Marylkę za ramiona i nie wiadomo dlaczego, ale serdecznie i głośno w oba policzki ją wycałował. Jednocześnie dał się słyszeć z izby ostry i gderliwy głos starej babki:
— Dzieci! wieczerzać chodźcie!
Porwali się z pod pieca wszyscy troje i na wyścigi do izby wpadli. Tu jednak Jaś stanął jak wryty, bo zdziwił się a także i przeląkł znowu trochę. Na ławie, za stołem, pomiędzy starym traczem a garncarzową, w podartej siermiędze i z siwą, długą brodą siedział — dziad. Jaś zaledwie na niego spojrzał, poznał zaraz, że był to ten sam żebrak, któremu dziś, z rozkazu ojca, z taką niechęcią i bojaźnią srebrny pieniążek podał. W wielkiem przerażeniu i zakłopotaniu mimowoli podniósł do włosów obie ręce, a oczu od ziemi oderwać nie mógł. Gdy tak stał, posłyszał, że żebrak, ochrypłym troche głosem, mówił:
— O dla Boga! toż to ten sani paniczyk, który mi dziś złotówkę dał, kiedym do jego rodziców przyszedł o wsparcie prosić! Widziałem ja, widziałem wprawdzie, że paniczyk straszliwie starego dziada się lękał, ale nie dziw, w bogactwie to wychowane i ubogich ludzi nie widuje nigdy, a przytem u panów taki zwyczaj, że dziadami dzieci straszą. Kiedy dziad wymówił te słowa, stary tracz, który z wielkiego bochenka razowy chleb dla wszystkich kroił, odezwał się — Oj źle to, źle i wstyd wielki, że panicz ubogich nie lubi i lęka się…
Jasia wstyd i żal jakiś ogarnął.
— Ja wcale nie lękam się — zawołał — wcale ubogich nie lękam się…
— A no — śmiejąc się już, rzekł dziad — jeżeli nie lękacie się, to chodźcie tu i siądźcie przy mnie. Będziemy w sąsiedztwie z sobą wieczerzali.
Jaś zawahał się jeszcze. Jakkolwiek bowiem wstydził się bardzo trwogi swej, a szczególnie zawstydzał go stary tracz, który patrzał na niego bardzo bystremi i trochę srogiemi oczyma, to jednak dawne przyzwyczajenie od razu ustąpić nie mogło. Ale garncarzowa zawołała go, aby usiadł pomiędzy nią a Mikołajem. Tak nazywano dziada.
Garncarzowa była tak łagodną i tak delikatnie wyglądała, że Jaś usłuchał jej od razu i siadł na miejscu, które mu wskazywała. Z drugiej strony stołu siedział tracz, garncarz i Wincuk, trzymający na kolanach Marylkę.
Stara babka postawiła na stole ogromną misę, pełną krupniku z kartoflami i ze słoniną, a każdej z obecnych osób dawszy po drewnianej łyżce, sama też przy stole, obok męża swego, usiadła. Przed Jasiem tylko garncarzowa postawiła osobny, krupnikiem napełniony talerz; wszyscy inni czerpali z jednej miski, na środku stołu umieszczonej.
Jaś pierwszy raz w życiu widział, aby kilka na raz osób z jednego naczynia jadło i bardzo się tem zadziwił; nie miał jednak czasu zapytać: dlaczego tak było? bo stara babka mówić zaczęła:
— Paniczyk zdziwił się bardzo, zobaczywszy tu u nas starego dziada, Mikołaja. Otóż paniczowi powiedzieć muszę, że ja i Mikołaj jesteśmy z sobą dawni znajomi. Sługiwaliśmy za młodu po jednych domach: ja za pokojową, albo praczkę, on za stangreta…
Ostatni wyraz zaciekawił bardzo Jasia. Lubił nadzwyczajnie konie, a stangreci mają z końmi do czynienia. Niosąc do ust łyżkę z krupnikiem, po raz pierwszy odważył się popatrzeć na dziada.
Dziad spostrzegł to zaciekawienie Jasia.
— Stangretem byłem, paniczu — rzekł — a jakże? I jakim jeszcze! Dzieckiem wzięli mnie ze wsi za chłopca do stajni, a potem, kiedym wyrósł jak dąb i wąs miałem czarny długi taki, że aż na piersi spadał, nieboszczyk pan marszałek powiedział, że tęgi będzie ze mnie stangret…
Jaś znowu popatrzył na dziada i nie mógł powstrzymać się od śmiechu na myśl, że on miał niegdyś czarne wąsy. Były one teraz gęste jeszcze i długie, ale białe jak mleko.
— Śmiejecie się paniczu, żem ja czarne wąsy miał niegdyś — zgadując myśl Jasia, ciągnął dalej Mikołaj — oho ! a jaką moc i zgrabność w rękach miałem! Dla mnie, bywało, sześć koni, wprost ze stadniny wziętych, do węgierskiego woza zaprządz i lecieć potem niemi, po drogach drożynach i wertepach różnych, to zabawa była. Ażeby nie wiem jak rwały się i leciały, nietylko w rękach moich nie uniosą, ale koło o kamień żaden nie stuknie i kłosa żadnego, przy drodze rosnącego, nie ugnie! Oprócz mocy i zgrabności w rękach miałem ja jeszcze wielkie u koni szczęście. Lubiły mię, jak dzieci ojca. Ale dlaczego tak było? Był to już mój sekret: taki ot cały sekret, żem z niemi jak z dziećmi postępował. Każdego z nich naturę i upodobanie i narów znałem, jak samego siebie, i stosownie do tego z jednym srożej, z drugim łagodniej, a z innym to już całkiem łagodnie, i gdyby z ogniem ostrożnie, byłem. Karmiłem ich, bywało, chlebem własnym, a czasem, jak zacznę którego z nich głaskać, a rozmawiać z nim, to, sam nie wiem, jak dwie godziny w lot przelecą, a koń głowę na mojem ramieniu kładzie, w oczy mi patrzy i zdaje się, że ot wnet, wnet zagada do mnie. To też nietylko głos, ale chód mój znały. Nie wejdę jeszcze, bywało, do stajni a one wszystkie głowy poodwracają i jak jeden zarżą; czują, że już idę. Co zaś do głosu, to tak bywało: sześć ich do karety założę, bystrych takich, że zdaje się, ogień im z pysków bucha i wprost od stajni przez ogromny dziedziniec puszczam pełnym galopem, a dopiero przed gankiem, kiedy panowie stają tam i patrzą, z cicha sobie syknę: cy — y — y — t! lejcami ani poruszając; moja zaś szóstka, jak pędziła pełnym galopem, tak i staje od razu a żaden ani drgnie, ani parsknie… jak z kamienia wykute, wszystkie jak w ziemię wryte… stoją i słuchają, co ja im dalej robić każę…
6
Kiedy Mikołaj opowiadał, Jaś słuchał go z taką ciekawością, że aż parę razy krupnikiem usta sparzył i ciągle przy tem przyprzypatrując się dziadowi, spostrzegł, iż, starzec mówiąc o koniach, ożywił się i popiękniał jakoś. Pod krzaczystemi, białemi brwiami oczy mu zabłyszczały i przynajmniej połowa zmarszczek z twarzy znikła. Mikołaj zauważył, że Jaś nie lęka się go już wcale, objął więc go i posadził na kolanach.
Wyławiał z krupniku najpiękniejsze skwarki i sporą ich ilość położył na talerzu Jasia. Garncarzowa ze swej strony kładła na talerz ten największe i najlepiej rozsypujące się kartfloe. Jaś jeść już nie chciał, lecz, kiedy położył na stole łyżkę, wszyscy zaczęli bardzo uprzejmie zapraszać go, aby jadł więcej, garncarzowa zaś zawołała:
— Ot są jeszcze w domu pastylki, co mi je doktor od kaszlu przepisał… słodkie takie: może paniczowi smakować będą.
Pobiegła do alkierza i wróciła zaraz z garstką pastylek, które Jasiowi w rękę wsypała. Jaś grzecznie podziękował i wziął jednę pastylkę do ust, ale zaraz skrzywił się bardzo. Pastylki, od kaszlu przepisane, napuszczane były oliwą czy czemś może innem, ale bardzo niesmacznem. Wincuk za to patrzał ciągle na pastylki, co widząc Jaś, przez stół mu je podał, a potem ze zdziwieniem patrzył, jak on te obrzydliwe dla niego rzeczy z największym smakiem gryzł i zajadał. Pomyślał też sobie, że jutro, kiedy już wróci do domu, poprosi mamę, aby Wincukowi i Marylce dała takich ciastek i cukierków, jakie on sam tak często dostaje i zjada.
— Biedny Wincuk, biedna Marylka — myślał Jaś — dla nich i te obrzydliwe pastylki smaczne!
Tymczasem wieczerza była już skończona. Stara babka, zdejmując ze stołu naczynia i resztki jadła, rozgderała się znowu. Krzyczała na córkę, na zięcia, na Wincuka, nie wiedzieć za co, ot, tak! przyczepiała się do każdego to o to, to o owo, byle gniewać się i krzyczeć. Tylko na starego tracza i na dziada Mikołaja nie krzyczała wcale, a ponieważ córka, zięć i wnuk odpowiadali jej łagodnie, albo wcale nie odpowiadali, uspokoiła się prędko i zcicha już tylko mrucząc, zaczęła myć i wycierać garnki, misę i łyżki.
Przez cały ten czas Mikołaj trzymał Jasia na kolanach, opowiadał mu historyjkę o jakimś starym koniu, którego od urodzenia hodował i pieścił. Koń ten żył sobie długo w pańskiej stajni, w łaskach i wygodach wszelkich. Mikołaj potem spotkał go wożącego wozy ze zbożem do młyna, chudego takiego, że tylko kości z niego, a on go poznał widać, bo, zobaczywszy, podniósł łeb i zarżał.
Opowiedziawszy historyjkę tę. Mikołaj zaczął Jasia na kolanach podrzucać, nucąc przytem
Jedzie sobie pan
Hopapa! hopapa!
A za panem chłop, chłop.
Hop! hop! — hop! hop!
A za panem cygan, cygan.
Klap! klap! — klap! klap!
Jaś aż kładł się od śmiechu, a Mikołaj popatrzywszy mu w twarz, pocałował go w same usta.
Jaś krzyknął:
— Fi! fi! — i odwrócił się. Z ust dziada wionął na niego bardzo przykry zapach wódki.
— Coście tam, Mikołaju, paniczowi zrobili? — zapytała z alkierza garncarzowa.
Dziad śmiał się.
— Hej, hej! — wołał — jak paniczyk skrzywił się strasznie od całusa mego! A ja wiem, co to znaczy! Wódka paniczowi z gęby mojej zaleciała. Prawda, co?
Jaś, zawstydzony trochę, nie skłamał jednak, ale twierdząco głową skinął. Dziad śmiał się jeszcze chwilę, ale potem sposępniał, brwi mu się najeżyły i mnóstwo znowu zmarszczek na twarz wystąpiło.
— A, wypiłem ja dziś kieliszek wódki i nie jeden — zaczął ponuro — ale niech się znowu panicz tak nie krzywi, że biedny człowiek wódką mu czasem zapachnie. A czy panicz wie, jakim sposobem Mikołaj nauczył się pić gorzałkę, tak że jej czasem i zanadto wypije? Czy panicz widział kiedy stangretów, co w mróz siarczysty, albo w słotę taką, że deszcz i mgła do szpiku człowiecze kości przejmuje, siedzą na kozłach godzinami, hej! dniami nieraz i nocami całemi na panów swoich czekając… Siedzę i ja tak, bywało, rękami o piersi biję z mocy całej, atu nogi kostnieją i po plecach dreszcze chodzą i głód dokucza, bo choć w domu jest co zjeść, ale koni i powozu nie porzucisz dla jedzenia, ani odjechać ci nie wolno… Wtedy, paniczu, kieliszek gorzałki dobry, oj! bardzo dobry! rozgrzeje i nasyci, a potem za nim, ot tak nieznacznie, pójdzie drugi i trzeci i picie w zwyczaj zamienia się. A to jeszcze wielkie szczęście, jeżeli przez ten zwyczaj człowiek nie zamieni się w bydlę… Nie ze szczęśliwości pochodzi to, paniczu, nie ze szczęśliwości..
Jaś łzy miał w oczach i chciał bardzo przeprosić dziada za to, że tak niegrzecznie odwrócił się był od niego, ale nie wiedział sam, jak to zrobić i co powiedzieć.
Dziad sam znowu mówić zaczął:
— Wielka to bieda, paniczu, kiedy człowiek, który cały wiek ciężko pracował, na starość o miłosierdzie ludzkie prosić musi. Czterdzieści lat służyłem u panów różnych, później, kiedym już moc w ręku i piękną postawę stracił i stangretem już być nie mogłem, rąbałem drzewo i nosiłem wodę; aż nakoniec i do tej roboty sił zabrakło, przyszedłem do miasta i dziadem zostałem… Jaki grosik uzbieram, tu go przynoszę, a dobrzy ludziska karmią mię i pod dachem swoim nocować mi pozwalają… Ot jak… ot jak… na starość! Trząsł głową i wzdychał.
7
Garncarz ustąpił Jasiowi łóżka swego w alkierzu, a sam w pierwszej izbie spać się położył.
Jaś zasnął zaraz, ale w nocy obudził się i przypomniawszy sobie, że nie jest w domu, lecz pomiędzy obcymi ludźmi, miał już na głos rozpłakać się, gdy usłyszał w ciemności miarowe stukanie kołyski i śpiew garncarzowej, starającej się uspić płaczącą Magdusię. Jakoż dziecko wnet płakać przestało, ale przez kilka minut jeszcze bieguny kołyski stukały o podłogę: tik, tak! tik, tak! a garncarzowa nuciła: luli, luli, dzieciątko moje, luli!
Jaś przypomniał sobie, że kiedy mała siostrzyczka jego była bardzo chorą, matka po całych nocach często siadywała nad nią, a kołyska siostrzyczki zupełnie tak samo stukała: tik, tak! tik, tak! i matka jego, tak samo śpiewała: luli, luli, dzieciątko moje, luli!
— Tak samo… tak samo… tak samiuteńko! — myślał Jaś i przy łagodnym śpiewie garncarzowej usnął znowu smaczno i spokojnie.
Nazajutrz garncarz, ubrawszy się w porządny, choć gruby surdut, sam odprowadził Jasia do mieszkania rodziców i kiedy obsypany przez nich podziękowaniami za gościnność i opiekę, dziecku ich udzieloną, odchodzić miał, Jaś przyniósł mu mnóstwo zabawek i przysmaków, prosząc, aby oddał je Wincukowi i Marylce. Potem objął go mocno za szyję i długo mówił, żeby pokłonił się od niego babulce i pani garncarzowej, staremu Mikułajowi, Wincukowi, Marylce i wszystkim… wszystkim.. wszystkim!
Od dnia tego największą przyjemnością Jasia jest chodzić z rodzicami po tych dzielnicach miasta, wśród których znajdują się domki najbardziej pozapadane i stare. Widok domków takich zaciekawia go nadzwyczajnie; a gdy tylko rodzice pozwalają na to, wchodzi do nich i zaznajmia się z mieszkającymi w nich ludźmi. Rad jest bowiem zawsze dowiedzieć się: jak oni tam żyją i pracują — i czy czasem nie potrzebują czegoś, o coby on rodziców swych mógł poprosić.
Ubogie dzieci zajmują go też bardzo. Wincuka i Marylkę widuje często, ale i z innymi dzieli się nieraz zabawkami i przysmakami swemi.
Żebraków nie lęka się też zupełnie; owszem, zawiązuje z nimi długie rozmowy, dopytując się ich: kim byli za miodu, co robili i jakim sposobem przyszli do biedy i żebractwa? Nieraz też opowiadają mu oni ciekawe historje, od których Jasiowi łzy w oczach stają i przez które, coraz lepiej rozumieć zaczyna wielką rozmaitość zajęć i losów ludzkich.
Dobrzy i rozumni rodzice Jasia nie wzbraniają mu tych znajomości i rozmów, bo przekonali się, że w dobrem jego sercu życzliwość i współczucie dla ubogich rozwinęły się wtedy dopiero, gdy zobaczył ich na własne oczy, gdy ich życie, prace, cierpienia, przymioty i nawet wady poznał za pomocą spostrzegania i doświadczenia własnego.
Koniec