I
Marzec to był; poranne słońce tylko co weszło na wypogodzone niebo; połyskliwa wilgoć okrywała dachy i z okapów spuszczała krople bujne, ciężkie, które, w upadku nabierając blasków tęczowych, wieszały za oknami sznury rzadko nanizanych brylantów. W nocy spadł deszcz nieduży; więc połyski wilgotne szły po rodzącej się trawie dziedzińca i po rosistych runiach, szeroko ścielących się za dziedzińcem, pełzały po słupach ganku i wspinały się na drzewa, aż po ich nagie, spokojne wierzchołki. Spokój panował wszędzie: na rajską zielonością oddychających polach, na zaledwie rodzącej się zieleni dziedzińca, w koronkowych przeźroczach drzew, zróżowionych wczoraj zrodzonem pąkowiem. Spokojna radość początku wiosny rozlewała się po świecie i ze spokojnem oczekiwaniem pierwsza godzina dnia słała pomiędzy niebem a ziemią blaski nieba, przeświecając w łzach, roszących ziemię.
Ktoś otworzył okno; fala rzeźwego powietrza z falą ptasich szczebiotów wtargnęła do pokoju i światło buchnęło obfite, bo młoda kobieta odgarnęła firankę, wzniosła oczy ku niebu i rzekła:
— Pogoda cudna!
Rzekłszy to, wnet od pogody cudnej wzrok odwróciła i utkwiła go w drzwiach zamkniętych, za któremi ktoś szybko przebiegł. Lękliwy pośpiech był w tych za drzwiami przebiegających krokach; złote brwi młodej kobiety zadrżały, firanka wysunęła się z jej ręki i znowu opadła na okno.
A kiedy firanka przysłoniła okno, dziadek szczupły i siwy opuścił na kolana rękę, którą przed strugą światła ochraniał różowe powieki, i źrenice, drżącemi iskrami świecące, w zamknięte drzwi wlepiając, z głębokiego fotelu zapytał:
— Co tam?
Ojciec — wysoki i silny dąb — wstał z krzesła, szerokimi krokami do okna podszedł i z za przeźroczy firanki w błękitne niebo patrząc, wymówił:
— Bóg wie!
Dwie kobiety pod ścianą zaszeptały i umilkły, pod drugą ścianą ktoś inny podniósł ręce ku głowie, zburzył niemi włosy, wstał, ku oknu szedł, powrócił i na środku pokoju stanął, z oczyma wlepionemi w zamknięte drzwi, za któremi ozwało się coś nakształt jęczenia, szlochania, szeptania i umilkło.
W wielkiem szczebiotaniu wróbli za otwartem oknem milczeli wszyscy. Od ściany do ściany i od sufitu do podłogi stał niepokój, ale bez rozpaczy; bo w powietrzu błądziła nadzieja i, trwożnemi pióry muskając serca, po ustach siała przelotne uśmiechy. Pióra nadziei były trwożne i siały uśmiechy przelotne dlatego, że z kąta pokoju, kędy najmniej dochodziło światła i błękitu, wychylało się czarne skrzydło żałoby.
Walka.
W każdem ziarnie ziemskiego pyłu i w każdym atomie ziemskiego czasu toczy się walka; każda palma ziemskiego zwycięstwa rozkwita w walce.
Ze ścian, kilka malowanych twarzy praojców spokojnie poglądało na oczekiwanie, stojące od sufitu do podłogi i od ściany do ściany pokoju. Im jednym było wszystko jedno; one były uwięzionem na płótnie odbiciem czegoś, co przeminęło.
Skrzydło żałoby zatrzepotało w kącie, nadzieja do ziemi przypadła, sercami w piersiach zatargał strach. Młoda kobieta w cieniu firanki zapłakała, ktoś pod ścianą wymówił: Boże! Dziadek zapytał:
— Ile godzin?
Nikt po zegarek nie sięgnął; tylko ojciec, szerokimi krokami ku drzwiom zamkniętym idąc i od nich ku oknu wracając — odpowiedział:
— Już dużo!
Te godziny, których było dużo, musiały być nocne; nikt z nich tej nocy nie spał. Jedna z kobiet pod ścianą półgłosem przeżegnała się:
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha…
Druga, w czarnym czepeczku, wstała i cicha jak cień szła do okna, szepcząc:
— Zdrowaś Marya, łaskiś pełna…
— Pan z Tobą — westchnął dziadek.
I kilka naraz szeptów w cichym pokoju mówiło:
— Błogosławionaś między niewiastami… Kobieta w czarnym czepeczku odgarnęła firankę — i do pokoju wlała się fala błękitu. Niebo było bardzo błękitne; na tle jego bujał, pływał, wzbijał się i opadał chór chyżych ptaków. Szczupłe, długie, chyże, z rozpiętemi skrzydłami ptaki zataczały na błękicie wielkie koła i zygzaki, znikały nad dachem, wypływały z nad dachu, malały na wysokościach, zniżały lot, rozsypywały się w gonitwach, w radosnem igrzysku.
Dziadek, zapatrzony w ptaki, rzekł:
— Jaskółki!
Któś z pod ściany odpowiedział:
— Wiosna!
Młoda kobieta, splatając dłonie, zawołała:
— Przyleciały!
I nagle odwrócili się wszyscy od jaskółek, a oczy utkwili w zamknięte drzwi. Kobieta w czarnym czepeczku, odchodząc od okna, kończyła pacierz.
— Módl się za nami grzesznymi…
— Amen! — rozeszło się po pokoju kilka szeptów.
W szczebiotaniu wróbli za otwartem oknem zaszła pauza. Jaskółki latały po błękicie w koła i zygzaki. Płynne brylanty ciekły z dachu ciężkie, duże…
Z ciszy, jak błyskawica z chmury, wystrzelił krzyk, jeden, wielki, brzmiący walką życia z konaniem. Wtargnął z za drzwi zamkniętych, może z za niejednych, jednak w serca uderzył tak mocno, że twarze skamieniały, a oczy zaświeciły szkliwem. Ze skamieniałą twarzą ojciec podszedł do okna, stanął i oszklonemi oczyma patrzył w niebo. Wszystko żyje, wszystko błyszczy. Jaskółki latają, runie wzrastają bujnie, drobna trawa przebija wilgotne grudy ziemi, pierwszy kwiat ukazał się nad ziemią i świeci zdala jak iskra.
Żaden rys ich twarzy nie zmieniał linii, w której zastygł; kobieta w czarnym czepeczku jak cień cicho szła od okna ku ścianie i wargi jej poruszały się jak zwiędłe liście; młoda kobieta załkała.
— Cyyt! — syknął dziadek.
Umilkła. Ktoś westchnął głośno. Potem już nic; tylko skrzydła jaskółcze, fruwające za oknami, tylko ze ścian patrzące, spłowiałe twarze przeminionych praojców.
Za drzwiami zamkniętemi słychać odgłos rzeźkich i śmiałych stąpań.
Rozmowa! Głośna, rzeźka! Wszyscy wstali. Oczy tkwiące w zamkniętych drzwiach oschły z wilgotnego szkliwa, rozszerzyły się; świecił w nich strach. Minuta płynęła długo, jak godzina; przepłynęła, drzwi otworzyły się i stanęło w nich dwoje ludzi: kobieta w białym czepku, brzemię jakieś małe, białe w ręku podnosząc, rzekła: — Syn!
Mężczyzna z nad białego czepca kobiety wymówił:
— Zdrowa!
Wtedy pokój napełnił się gwarem. Opadły z gardeł pętlice i głosy dobywały się z nich wolne, śmiałe, śmiejące się, ciekawe. Pękły na sercach obręcze i serca rozszerzyły się, odetchnęły rozkoszą, oblały się ciepłem, w którem stajała skamieniałość rysów. Oczy błyszczały, ustami wstrząsały uśmiechy, ramiona wyciągały się, obejmowały i splatały. Okrzyki wesołe, żarty przyjajacielskie, kroki lekkie, wołania pieszczotliwe, pieszczoty w przelocie rzucane — radość! Świegotały wróble w różowawych gałęziach drzew; pływały jaskółki po błękitach; padały z dachu brylanty roziskrzone; iskrzyły się, wzlatywały, śpiewały serca w złotej radości… Zniknęło z kąta skrzydło żałoby, zniknęła nadzieja słabopióra; po pokoju, sama jedna, zwijała się złota radość.
Przyszedł gość tego domu z wiszącemi na ścianach twarzami praojców przeminionych; gość tych serc, które przez dużo nocnych godzin czekały na niego w obręczach trwogi, w westchnieniach modlitwy; gość tego błękitnego nieba i tych jaskółek, kreślących na błękitach skrzydlate zygzaki, tego powietrza, które pachnie wiosną i wilgotną ziemią, tej ziemi ciemnej, smętnej, rozległej, kochanej, która ściele się aż pod kraniec widnokręgu. Przyszedł w formie malutkiej, która zawiera w sobie płomyk niewidzialny, a właściwie sam jest tym płomykiem…
Skąd przyszedł?
II
Ten płomyk, z którym przyszedł, a który właściwie był nim samym, sprawiał, że często wznosił oczy ku górze. Lubił opuszczać książki, które z ciekawością chciwą czytywał, towarzyszy, wśród których wesoło czas mu schodził, i stanąwszy u okna, wzrokiem przebijać mgły mętne, zmroki szare, tumany śnieżne, szukając na wysokościach czegóś, o czem nie był pewien ani jak wygląda, ani jakie imię nosi, lecz mniemał, że musi być tem właśnie, co zawiera w sobie tajemnicę mgieł, zmroków i tumanów ziemskich.
Raz, kiedy ciemność nocna owijała mury i zasłaniała dachy ludnego miasta, zobaczył wysoko wśród ciemności błyszczące światełko, o którem pomyślał, że było oświetlonem oknem pewnej wyniosłej budowy. Ciekawość go zdjęła: kto żyje, co się dzieje za tem oknem, w migotliwym blasku światełka samotnego i górnego, więc przypatrywać mu się począł coraz częściej i dłużej, a potem wpatrywał się w nie tak już często, z takiem upragnieniem, z takiem wytężeniem woli, myśli i uczucia, że światełko poczęło przybierać mu w oczach rozmiary coraz większe i wolę, myśl, uczucia przykuwać do siebie coraz mocniej i wyłączniej. Było nawet z powodu tego w gronie wesołych towarzyszy trochę zdziwienia a potem śmiechu, a potem jeszcze tego pogardliwego nieco smutku, z jakim ludzie mawiają o kimś: szkoda go! Ale on o to nie dbał i, gdy tylko było podobna, wpatrywał się w tajemnicę nocy, pragnąc przejrzeć ją i jasno ujrzeć, co się w niej kryje. Niebawem też życzeniu temu, a raczej palącemu pragnieniu, zadość stawać się zaczęło.
Zdarzyło się, że pewnej nocy uczuł się smutnym; coś w dniu ubiegłym stanęło w poprzek jego zamiarom, jakiś piołun spiekł mu serce, jakieś kolce weszły mu w dłonie; po raz pierwszy doświadczył, że ziemia, do której przybył w gościnę, nie zawsze zachowuje należną gościom uprzejmość. Stanął tedy przed oknem pokoju swego, wzniósł oczy ku światełku umiłowanemu i zaraz doznał uczucia takiego, jakby na oczach, które dziś nieco płakały, spoczął mu ciepły, mądry, wyrozumiały wzrok, stokroć wyższego nadeń przyjaciela. Jakaś struga pociechy i siły ciekła z górnego światełka i szły od niego szepty podobne tym, z jakimi wiatry rzeźwiące muskają korony mdlejących w posusze kwiatów. Patrzał, a światełko rosło, zaokrąglało się w kształt tarczy, wzbierało w blask i świetność, aż rozżarzyło się w słońce wspaniałe, i otoczył je wieniec z tęczowo połyskujących promieni. Wzrok oswoić się musiał z tem wielkiem światłem wprzód, nim mógł dostrzedz rysujący się na jego tarczy tłum kształtów i ruchów, lecz gdy raz dostrzegł, obraz, jakkolwiek rozległy i tłumny, stawał się bardzo wyraźnym.
Było to naprzód, zalegające dół tarczy słonecznej, mrowisko istot ludzkich, w najprzeróżniejsze sposoby powykrzywianych, poranionych, zakrwawionych, pomiętych, kalekich, z których jedne we wściekłych o coś zapasach nawzajem porywały się za bary, ciskały o twarde głazy, strącały do ciemnych czeluści; inne zwolna i z trudem wlokły się za pługami, porąc grudy skaliste i ostre; inne znowu tarzały się po bagnistej murawie, którą zaprawiały wonie winne i różane; a inne jeszcze, może ze wszystkich najsmutniejsze, w skupionych postawach siedząc, lepiły sobie skrzydła z wosku, który wciąż tajał lub rozłamywał się na okruchy i przeciekał lub przesypywał się im przez blade palce. Tak działo się u dołu tarczy, a powyżej był również ścisk i zamęt, ale wcale inny. Tu potwornie uskrzydlone jaszczury i smoki, w ciężkim locie rozmijały się z cielskami chmur, siejących ulewy i ciemności; bałwany wód nieposkromionych, pieniste grzywy za siebie rzucając, gnały po przestworzach, zalanych krwawemi łunami pożarów; z za jednego brzegu tarczy wylatywał czarny ptak rozpaczy, z za drugiego wyglądało kościane oblicze śmierci; wichry rozwiewały i błyskawice pruły unoszące się wszędzie woale żałobne i biły stamtąd grzmoty, gromy, świsty, jęki, krzyki, szlochania, których daleki nawet odgłos w omdlenie trwogi i grozy rzucaćby musiał serca najmężniejsze, gdyby na to piekło nie spływała z góry jasność wielka, czysta, wspaniała i razem łagodna.
Skąd spływała?
Trudno było dojrzeć, bo wierzchołek tarczy płonął błękitnym i złotym żarem, tak potężnym, że zamykać się musiała przed nim śmiertelna powieka; lecz patrzący dojrzał i ramiona wyciągnął ku archanielskiej postaci, która, w mgłach srebrnych kryjąc oblicze, z oblicza tego, z szat swych, z rąk promienistych, na piekło u stóp jej grzmiące i wrzące lała jasność taką, że zdawało się, jak gdyby była oddechem nieba, gorejącego w błękitnych i złotych żarach. Ku postaci archanielskiej, ku srebrnej mgle jej szat i rozwiewnym liniom rysów, ku niewymownej słodyczy lejącej się od niej jasności, mnóstwo istot kłębiącego się w dole mrowiska wyciągało ramiona — tak, że całe mrowisko jeżyło się od tych wyciągniętych, wyprężonych, błagających, rozpaczających, biednych, krótkich ramion, z pomiędzy których przecież nieliczne istoty w pełni wysokich wzrostów wstawały i z orężem w dłoniach rzucały się w uściski i hałasy piekła, albo po wątłych drabinach przez piekło wspinały się ku górze. Istoty te wyglądały rozmaicie, ale wszystkim rycerstwo biło z czół i z oczu; oręże miały również rozmaite, lecz wszystkie puklerzami jednostajnymi okrywały piersi; puklerze te miały kształt serc, z palącym się pośrodku płomykiem, i zroszone były kroplami krwi. Im większy był płomyk na puklerzu, tem większą zdawała się siła rycerza, a im gęściej na puklerz występowała rosa krwawa, tem szerszy otwór powstawał w ścisku zawieszonego nad mrowiskiem piekła.
Walka! Oręże rozbijały chmury i gnały smoki, aż za brzegi tarczy; nieustraszone dłonie chwytały za grzywy bałwany wód rozszalałych, ścinały skrzydła ptakowi rozpaczy, z błyskawic ponurych splatały zwycięskie wieńce i z tej górnej jasności, która była oddechem nieba, przędły nici złote, któremi spajały wyżyny z padołem. Czyniąc to, padali rycerze… kruszyły się pod ich stopami drabiny; w dłoniach ich łamały się miecze i na piersiach pękały pancerze w kształcie serc, a ilekroć pękł który, koścista ręka śmierci zrywała go z piersi rycerza i unosiła za brzegi tarczy…
Co było dalej, patrzący nie zobaczył, bo już nie patrzał. Upadł na klęczki, czoło do ziemi przycisnął i czynił akt czci. Cześć oddawał walce i pękającym śród niej puklerzom w kształcie serc…
Nie zawsze przecież to światełko, które coraz więcej kochał, przybierało rozmiary tak ogromne i ukazywało obrazy tak szerokie i tłumne; niekiedy miewało ono prostą postać okna, za którem działy się rzeczy proste. Był to czasem pokój cichy, w którym światło lampy opływało pochylone nad otwartą księgą czoło człowieka. Nic więcej, tylko to czoło i ta księga; oczu nawet nie widać, lecz na czole, linie zmarszczek kreślą hieroglif, którego zagadkę wyczytywać trzeba. Byłożby nią ogromne szczęście człowieka, który, podniósłszy utkaną z pozorów zasłonę, spogląda w oblicze prawdy, lub szalona męka jego, gdy spostrzega, że to nieprawda jeszcze, lecz tylko cień jej cienia? Innym razem, w ciasnej izdebce, białe miłosierdzie, bezsenne i czujne, stoi nad szczupłem posłaniem, na którem szemrzą westchnienia i jęki. Nocna lampka pełga nikłymi błyskami, miłosierdzie w białej szacie czuwa, a nizko przy ziemi szmer westchnień i jęków ustaje… Potem znów, za świecącem w górze oknem oświetlonem, zjawia się droga wązka, kręto pnąca się po stromem zboczu, a postępuje nią, pnąc się też w górę, dwoje ludzi, nawzajem wspierających się o siebie. Ilekroć jednemu stopa zapłacze się w kolczaste wikliny, drugie ma łzy w oczach, gdy jedno potknie się o kamień, drugie co prędzej ruchem pieszczoty ramię na szyję mu zarzuca… Idą z trudem, ale niekiedy podnoszą głowy i śmieją się do ptaków, które w przelocie końcami skrzydeł krople znoju z czół ich ścierają. U serc rozkwitają im róże białe, u ramion wyrastają pierwsze pióra skrzydeł…
Wkrótce po ostatniem z tych widzeń światełko wzrosło znowu w tarczę okrągłą, lecz nie słoneczną jak przedtem, tylko księżycową, blado-złotawą, mlecznie łagodne światła siejącą, a na tarczy tej, jak na bursztynowej szybie, stanęła postać dziewczyny, alabastrem młodości jaśniejąca, upowita w fale płowych włosów i w sznury gibkich, jak usta różane rozwartych, powojów. Za nią, w nieskończenie pogłębiającej się tarczy księżyca, ukazał się ogród bezgraniczny, powodzią światła zalany i pełen róż.
Pełen on był róż i migdałów. Jak płaszcze królewskie purpurowe, jak niewinność białe, jak ogień żółte róże, rozkwitały w cieniu drzew migdałowych, których gałęzie, złotawą rosą dojrzałych owoców okryte, ocieniały pościele z narcyzów, fiołków, stokroci, na niewymownie świeżych murawach rozpostarte. Skrzydła kolibrów, jak roje turkusowych i szmaragdowych iskier, migotały w koronkach listowia; z nad róż zrywały się chóry motyli; w powietrzu, z za migdałowych i różanych gęstwin, płynęła muzyka harf i fletni, czarodziejstwo harmonijnych tonów splatając z czarodziejstwem barw, blasków i tonów. Razem z tonami muzyki lekkie wiatry wlatywały do fiołkowych ustroni, pieściły puchy płatków kwiatowych, pomykały po ich atłasach i tajemniczymi szepty napełniały gaje migdałowe, których złotawe owoce strącały na aksamitne murawy. A wszędzie i z pośród wszystkiego wynurzała się ona, dziewczyna w alabastry i w rozkwitłe powoje spowita; wyrastała ze śnieżnej korony narcyza i kryła się w zwojach purpurowej róży; kładła się na stokrociach i zapadała w zielone gęstwiny; nabywała skrzydeł kolibrzych, na których w złotem powietrzu ze srebrzystem obłokiem igrała; wzbijała lot w dal nieścignioną i powracała znowu, aby w zarośli białych lilii stanąć nad strumieniem, który dzwonił w cienistem zaciszu…
. . . . . . . . . . .
Szedł, biegł, śpieszył do światełka tajemniczego, aby zobaczyć je z bliska, aby rozpoznać, zgłębić, przejrzeć aż do dna okno czarodziejskie, które z wysoka i z oddali objawiało mu tajemnice kryjące się w ziemskich nocach. Wiedział którędy trzeba iść; szedł, biegł, pierś piekło mu pożądanie, serce wzbierało mu tęsknotą i pomimo że u stóp czuł skrzydła, krople potu zraszały czoło.
Noc była majowa, ale ciemna. Nad ludnem miastem tylko co przeciągnęła burza i pozostawiła na niebie chmury gęste, a na ziemi — wśród ostrych kamieni stojące wody. W górze nie widać było gwiazdy ani jednej; w powietrzu stała ciemność nalana gorącem i woniami bzów, które rozkwitły w ogrodach. Wonie te przypominały mu raj, w bezgranicznych głębiach tajemniczego księżyca widziany. Kiedy niekiedy odzywał się w dali śpiew słowiczy i wnet milkł, a jego napawał wspomnieniem harf i fletni, których muzyką rozbrzmiewał raj…
Szedł coraz szybciej; o, wiedział dobrze którędy iść trzeba! Już blizko! Już ulica wspina się pod górę, już u szczytu góry gmach wyniosły widać… Tu! u szczytu tego… to okno…
Co to? Co to znaczy? Niema! Niema żadnego oświetlonego okna! Byłoż złudzeniem światełko, w które przez tyle nocy pogrążał wzrok i duszę?
Owszem, światełko istniało. W ciemnościach świeciła, na brzydkim słupie zawieszona, latarnia uliczna i przez zapłakane szkiełka, słała po wodach stojących mętne i martwe połyski.
Ramiona opuścił, głowę nizko pochylił i myślał, myślał…
Co ujrzał?
III
Płomyk ten, który przyniósł z sobą — i który był nim samym — zmalał i ostygł, zrobiło mu się zimno i zarazem uczuł ochotę do śmiechu. Śmiejąc się, woniom bzowym i śpiewom słowiczym mówił: kłamcy! a ilekroć spostrzegł jakie światełko wśród ciemności migocące w górze, ze śmiechem myślał: świeczka łojowa! Wiele dni przeminęło: szedł teraz przez las gęsty i toporem, który mocno w ręku trzymał, drogę przed sobą torował. Przez powikłane gałęzie drzew, przez oplątujące je bluszcze i jemioły, przez krzewy i kwiaty leśne, torował sobie drogę toporem ostrym i błyszczącym, nie szczędząc ani kory, która drzewa przed śmiercią od chłodu chroniła, ani liści, które, jak pozabijane motyle, rojami na ziemię padały, ani kwiatów, których ścięte korony wydawały na mchach suchych ostatnie tchnienia. Owszem, widząc to wszystko, oglądając się na drzewa uschłe, liście uwiędłe, kwiaty pomarłe, śmiał się i myślał: cóż to? Alboż to rajskie róże i migdały? Prostackie to są i pospolite olchy, brzozy i jałowce, rumianki i osty! Rzeczy po imieniu nazywać trzeba i rąbać dalej, byleby przez las przedrzeć się i dojść do pałacu, który na krańcu lasu błyszczy wyzłoconemi ścianami i kąpie się w kwiatach, nie takich jak te, które tu dziko rosną, lecz z drogiego atłasu wystrzyżonych i na złote druciki znizanych wedle wzorów, przez najsłynniejszych modniarzy świata rysowanych!
Tak myślał i śmiał się, lecz nieraz czuł, że śmiech jak zimny wąż ześlizguje się mu z ust do piersi i żądłem kole w serce. Gdy więc legł za nim klon obalony toporem, albo gałęzie jeżynowego krzaku jak konające ramiona rozpostarły się po ziemi, cieszył się, bo przez to postąpił kilka kroków dalej, lecz, że to była radość zimna i koląca, rychło ogarniało go zmęczenie. Bo zawsze tak bywa i tkwi to już w ludzkiej naturze, że człowiek niemający w sobie choćby jednego promyka radości ciepłej i słodkiej rychło męczy się przy robocie.
Pewnego dnia spory kawał drogi od rana uszedłszy, usiadł na pagórku z darniny i obliczać począł: jak daleko jeszcze może być do pałacu, ku któremu dążył? Z obliczenia wypadło, że już niezbyt daleko i — rzecz dziwna! — zamiast radości, ogarnęły go na myśl tę smutek i zniechęcenie. Bo i to zdarza się z człowiekiem bardzo często, że cel drogi jego, dopóki jest oddalonym, błyszczy powierzchnią złotą i wabi atlasowymi kwiatami; lecz, gdy tak blizkim się stanie, że dokładnie obejrzeć go można, powstaje na nim tu szczerba, tam plama, ówdzie skaza, i okazuje się, że kwiaty z atłasu wystrzyżone martwe są i nie mają woni. Tak i w jego myślach powstały teraz niejakie co do pałacu tego wahania i wątpliwości, przyczem, niewiedzieć skąd, przed oczyma pamięci stanęły noce majowe, gdy płomienna fala zapału unosiła mu wzrok i duszę ku oknu czarodziejskiemu i objawiającym się w jego głębiach walkom zażartym, pokojom cichym, postaciom białym, rajom cudownym.
Gdyż i to jeszcze wiedzieć należy, że w świecie istot oderwanych od ziemi i w powietrzu nad ziemią krążących, istnieje jedna, która nigdy nie przybywa do człowieka w godzinach radości i zwycięstwa, lecz niezawodnie staje przy nim razem z godziną smutku i zmęczenia, a jest nią — wspomnienie. Ono czeka, aż człowiek głowę znużoną na pierś pochyli, aby wejść do niej i myśl po szlakach tęsknoty prowadzić ku temu, co było. Przypadek zaś zrządził, że właśnie w chwili wspominania usłyszał on nad swą głową pieśń poetów lasu.
Może i nie był to przypadek, wiadomo bowiem, że myśl idącą szlakami tęsknoty łacno i chętnie przysłuchuje się pieśniom. Ptaki w drzewach śpiewały i jedne drugim opowiadały w śpiewie o północy i południu, o puszczach i morzach, o burzach i pogodach — o wszystkiem, słowem, co kiedykolwiek widziały, słyszały w wędrownem, w skrzydlatem swem istnieniu. A on słuchał i kiedy niekiedy ze śpiewu ich wyławiał dźwięki tej samej muzyki czarownej, która się rozlewała po różach, migdałach, murawach, narcyzach niegdyś dostrzeżonego raju. Wówczas był maj, sypiący perlistymi dżdżami i kwitnący bzami; teraz jest lipiec skwarny i suchy. Jak szybko mkną miesiące!
— Jak woda przez oka rzeszota, tak życie przez dnie przecieka… zaśpiewał poeta jeden.
— Nie wraca! — powtórzył inny.
— A dokąd płynie rzeka?
— Do morza bezpowrotnej fali!…. Obudził się z zadumy, zaśmiał się z siebie i z poetów, podjął opuszczony na chwilę topór i śpiesznie odchodził, lecz teraz już obok niego szło wspomnienie, a za nim leciały pieśni.
Z przyzwyczajenia wyprostowany szedł naprzód i dzielnie robił toporem, ale gdy droga otwierała się przed nim coraz szersza i pewniejsza, nie wprawiało go to w tak wielką jak przedtem dumę. Przedtem nierzadko myślał:
„Jakim ja silny i niezwyciężony! Jak ostrym i błyszczącym jest mój topór!”
Teraz, gdy wypadkiem spojrzał ku szczytowi dębu, do głowy mu przychodziła myśl:
„Cóż ja? Ten, liczne wieki przetrwa; a przytem, konary jego wypuszczają z siebie liści tysiąc, śpiewa w nich ptaków tysiąc i żyje tysiąc bożych-krówek, tysiąc motyli tańczy wśród nich i spada z nich tysiąc żołędzi, aby wiecznie trwał ród dębów i nigdy nie kończył się na ziemi las… „
Wtedy właśnie, gdy tak myślał i zaniepokojonemi oczyma wodził po lesie, jakby wśród niego szukał zagadki bytów różnych i przeznaczeń własnych, w najdalszych głębiach lasu coś zrazu niewyraźnie, rozwiewnie zaświeciło, a potem urosło w niebotyczną smugę srebrzystej, lekkiej, dalekiej jasności. Zarazem wspomnienie zaszeptało:
— Pamiętasz?
Pamiętał! To Archanioł, którego widział w maju, na słonecznej tarczy czarodziejskiego okna. Więc jest! Okno zniknęło, maj przeminął, a on jest i leje na świat ziemski ten sam co przedtem czar rzeczy niebieskich! Zadziwiony, wlepiał wzrok w smugę, srebrzącą się u kresów dalekiej oddali, aż uczuł, że nie jest sam i że przy nim stanęła tęsknota. Ręka w rękę ze wspomnieniem stanęła i roztoczyła mu nad głową skrzydła cieniste.
Tymczasem w lesie stało się ciemno i wleciała do niego burza, straszna burza wichrzysta, która drzewami tak zamiotła, że wydały z siebie głośne skrzypienia i jęki; wierzchołki się ugięły, gałęzie sypały się na ziemię, a niekiedy łamały się z przeraźliwym trzaskiem i konające czoła uplątywały w rozpacznie rozwierających się ramionach towarzyszy.
W ciemności, po której same jedne szumiały, huczały, szalały wichry, nic już nie widział i wcale nie wiedział w jakim kierunku postąpi, aby drogi przez topór własny wyrąbanej nie opuścić i nie zgubić, gdy nagle czarne sklepienie nieba przerznęła błyskawica, ognistem ostrzem kreśląc na niem znak zapytania. Mgnieniem oka, mniej niż sekundą to było; jednak w przelotnym błysku do strzegł z jednej strony majaczące kwiatami i złotem ściany pałacu, a z drugiej, w wielkiej oddali, srebrzącą się i przez wichry szeroko rozwianą szatę Archanioła. Wiedział już tedy w którą stronę iść mu potrzeba, lecz nie szedł, aż u szczytu świata znowu przemknęła błyskawicą i ognisty znak zapytania skreśliła na czarnem sklepieniu. Jeszcze nic. Błyskawice zapytywały, odpowiadały im to tu, to ówdzie trzaski gromów, aż na jedno z ognistych zapytań w górze, odpowiedział u dołu wielki krzyk człowieka, który wydziera z siebie serce, pierś niem zasłania jak puklerzem i rzuca się w walkę. Rzucił się w stronę Archanioła, przez ciemności i gęstwiny przedzierał się ku niemu, o rozmiotane drzewa raniąc ręce czoło, na kolczastych krzakach zostawiając szmaty odzieży, stopy w cierniste wikliny uplątując — lecz szedł, a gdy wichry z niebieskiego sklepienia zegnały chmury i nieśmiała, omglona ukazała się na niem gwiazda poranna, przy świetle jej ujrzał na krańcu odległej oddali jasność archanielską i samotnej, przelękłej gwieździe poskarżył się westchnieniem:
— Jakże daleka!
Ale szedł…
Szedł długo. Zdarzały się mu rzeczy różne, ważne i nieważne, a wśród nieważnych zdarzyła się jedna, której potem z pamięci nie utracał nigdy. Wypadek był pospolity. Raz oto, gdy dla wypoczynku położył się na trawie, zobaczył zburzone gniazdo szerszeni. Źli pastuszkowie, z miodu je rabując, wosk zeń wyrzucili i badyle ochronne zdeptali, a ludek owadzi po gruzach siedliska swego biegał i biadał, uwijając się na wsze strony i nie mogąc niegdzie znaleźć dla siebie ratunku. W bezradnej bieganinie szerszeni, w rozmijaniu się tłumnem i śpiesznem w szybkich zygzakach, które kreśliły ich drobne, podłużne, kosmate ciałka, było tyle wyrazu rozpaczy i obłędu, że chęć dopomożenia im w nieszczęściu ogarnąć musiała każdego, kto na nie patrzał. Niewielkich resztą na to potrzeba było trudów. Dołek w ziemi pogłębić, rozrzucony wosk do niego zgarnąć, gałązkami go przed wzrokiem rabusiów zasłonić i już — gniazdo odbudowane.
Lecz on coś więcej nad to uczynił. Czułość dla szerszeni go opanowała: więc z zapasów podróżnych wyjąwszy nieco miodu, począł z uśmiechem roztkliwionym, krople jego składać na źdźbłach trawy okalającej gniazdo.
— Toż to będzie niespodzianka, uczta i radość! — myslał, a krople miodu wieszały się na źdźbłach trawy, jak paciorki bursztynowe. Wtem syknął z bólu, bo, naturalnie, kilka naraz szerszeni zatopiło żądła w jego ręku. Było to naturalne, ale jemu nie podobało się wcale, tem więcej, że w pobliżu humorystyczny jakiś poeta lasu śmiał się na całe swe pstre gardziołko i chromatycznymi tony wyśpiewywał o człowieku, który, rozum mając, nie zdołał poznać się na szerszeniach. On sam gromił siebie.
— Może zamiast ratować, podeptaćbym ich powinien ?
Wtem liść klonu oderwał się od drzewa i powoli, łagodnie, powierzchnią rzeźwiącą pocałował go w zranioną rękę, poczem, z szelestem pieszczotliwym przyleciało do niej kilka małych, w serduszka wykrojonych listków brzozowych, a kwiat jakiś leśny, wspaniałą koronę wychyliwszy z gęstwiny, owiał ją swym oddechem narkotycznym, gaszącym bóle. Oprócz tego poeta lasu, nie ten, który śmiał się, inny jakiś, na rozpiętych skrzydłach kołysząc się wysoko, śpiewał: „Błogosławiona dłoń, która krople miodu leje w gniazda nawet szerszenie”. Cóż dziwnego, że po tym drobnym wypadku rzeźwo szedł naprzód, choć ból piekł go w rękę, i że przez łzy, które stały mu w oczach, bliżej nieco niż kiedykolwiek dotąd ujrzał mglącą się rozwiewnem srebrem szatę Archanioła?
Lecz innym razem stała się z nim rzecz od tamtej sroższa. Natrafił dnia pewnego na polanę pełną ludzi, którzy, zapytawszy go: dokąd idzie? niezmiernie zrazu zaciekawieni byli, gdy im o Archaniele i swojej ku niemu wędrówce opowiadać zaczął. Ludek to był szumny i dumny, zabaw spragniony, na miłe nowości łakomy, więc mowa przybysza wydała mu się zrazu przyjemną, bo nadzwyczajną. Wkrótce przecież, coś mu w niej niepodobać się i podejrzenia bardzo przykre obudzać zaczęło. Niesłychaną to było rzeczą, aby ktokolwiek zawracał z drogi tak pewnie wiodącej ku wcale ładnemu pałacowi i puszczał się w pogoń za jakąś marą daleką i mglistą. Do postępowania podobnego nikt z nich nie czuł skłonności, ani ochoty; więc jedni za samochwalcę przybysza poczytali, inni nazwali go nudziarzem, a inni jeszcze doradzali ogółowi, aby pilnie przed nim miał się na ostrożności.
— Kłamie! chełpi się tem, czego uczynić wcale niepodobna!
— Szczególny mistrz, który naucza, abyśmy ścigali włóczące się po świecie mary! Chleba z tego upiec nie można!
— Ani upleść japońskiego wachlarza do zawieszenia na ścianie!
— Ani to pachnie, ani głaszcze, ani błyszczy, ani bawi!
— O co mu idzie? co zamierzył? do czego dążyć próbuje?
— Pewnie wodzem naszym chce zostać!
— Królem!
— Bożyszczem!
— Marzy o tem, abyśmy mu na głowę włożyli wieniec z dębowych liści uwity!
— Abyśmy dla niego wystawili pałac piękniejszy jeszcze od tego, którego niby się wyrzekł!
— Aby po całym świecie rozeszła się sława, że lud z polany ku swojej marze poprowadzić zdołał!
Tak coraz głośniej i zawzięciej gwarząc, otaczali przybysza ciaśniejszem coraz kołem, a gdy on mówił jeszcze i chwałę Archanioła głosił, poczęli chwytać i na niego rzucać garście rozmokłej ziemi i kamienie. Wtedy z grona istot od ziemi oderwanych i nad ziemią krążących zleciał gniew purpurowy, stanął przy nim i w dłonie mu wtłoczył kamienie.
— Ciskaj w odwet! złorzecz! mścij się! — krzyczał mu nad głową tak z blizka, że zapłonęła w ognistym jego oddechu.
Lecz z drugiej strony, wspomnienie zaszeptało mu do ucha coś o własnych jego przeminionych dniach i miesiącach, a na szept ten, jak na słowo zaklęcia, pierzchnął purpurowy gniew. O czemś z przeminionych swych dni i miesięcy wspominając, przybysz pokornie schylił głowę, z dłoni wypuścił kamień, ramiona wzniósł wysoko i z samego dna wewnętrznego płomyka jego, który teraz rozpalił się w płomień, uleciały ku niebu słowa: „Odpuść mnie, tak jako ja odpuszczam!”.
Mieszkańcy polany, widząc go upokorzonym, pewni, że przed nimi się upokarza i o odpuszczenie ich błaga, opuściwszy go, zaczęli przy skocznej muzyce tańczyć, ze sztuk pokazywanych przez linoskoków śmiać się, stoły biesiadne obsiadywać i wszystkie drzewa polanę otaczające obwieszać japońskimi wachlarzami; ale on nie patrzał na nich, o nich i o wszystkiem, co mu sprawili, zapomniał, bo tuż przed sobą, poraz pierwszy tak z bliska, ujrzał jasność archanielską, przed którą na twarz padłszy, rękoma ścigać począł jej srebrzystą mgłę. Lecz ręce jego chwytały próżnię, a gdy twarz podniósł z nad ziemi, ujrzał, że Archanioł był znowu daleko…
Szedł tedy dalej, różnym rzeczom przypatrując się i różne koleje przechodząc, aż raz spostrzegł tuż przy drodze rosnącą skabiozę wysoką, której białe lica wzrok jego do siebie przykuły. Niewiadomo dlaczego tak się stało, bo skabioza nie jaśniała pięknością nadzwyczajną, i niejedną mieszkankę lasu widział daleko od tej piękniejszą. Lecz któż kiedy zbadał tajemnice i kierunki rozlanych po świecie magnesów? Magnetycznie pociągnęła go ku skabiozie miękka białość płatków, gwiaździstość korony i wysmukłość łodygi, nadająca jej pozór wyższości nad otaczającymi kwiatami niższego wzrostu. Dzień to zaś był dla niego wyjątkowo utrudzający i przykry, bo długo iść musiał brzegiem wody mętnej i brzydkiemi pleśniami okrytej, od której pleśń i męty wchodziły mu niemal do oczu i gardła. Przytem, brzeg był tam tak wązki i oślizgły, że lada krok niebacznie zrobiony mógł jego samego pogrążyć w tej ohydnej toni. Ostrożnie stąpając, niebezpieczeństwa uniknął, ale zmęczył się, zasmucił, z oczu kropel mętnych, a z podniebienia smaku pleśni pozbyć się nie mógł, i to właśnie, mogło być jedną z przyczyn, które go ku skabiozie pociągnęły. Taki biały, miękki kwiat, z takim wdziękiem na łodydze wysokiej strzelający nad gminne mietlice! Pochylił się nad skabiozą i rzekł:
— Pozwól, abym cię z sobą uniósł! Cel mój daleki i droga trudna, lecz jeśli ty mi towarzyszyć będziesz, stanę się olbrzymem, bo trochę szczęścia, to czasem bezmiar siły. Kwitnij mi przy sercu, bądź wargom mym słodyczą i skroniom wezgłowiem, a powrócą do mnie wszystkie atomy mocy, w podróży trudzącej rozpierzchłe, i zdobędę raj, który w noc majową ukazał mi się na tarczy czarodziejskiego księżyca.
Pójdź! Ukażę ci Archanioła i razem wejdziemy w smugę jasności jego, która jest oddechem nieba!
Skabioza słuchała słów tych z główką skromnie spuszczoną, a gdy umilkł, rzekła:
— Smutno mi, że prośbę twą odrzucić muszę, ale za wesołością przepadam, a tyś tak poważny! Nie życzę też sobie wcale kwitnąć na sercu człowieka, który przerobić się ma na olbrzyma, bo olbrzymów okropnie się boję, a co się tyczy Archanioła, którego ukazać mi przyrzekasz, to w pobliżu kwitnie tu dzwonek pewien tak prześliczny, że żaden Archanioł piękniejszym nadeń być nie może. Z oddechem nieba również nie wiem, doprawdy, cobym poczęła, bo ziemskie powietrze wystarcza mi najzupełniej i łatwiej już mógłbyś wziąć mię za serce, przyrzekając parę metrów błękitu niebieskiego, na taką sukienkę, jakiej zawsze zazdroszczę niezapominajkom.
Mówiłaby dłużej jeszcze, gdyż pomimo, że skromnie pochylała główkę, nie brakowało jej śmiałości i wymowy, ale on odszedł…
Odszedł, poszedł dalej, lecz kroki jego były powolne i ciężkie. Kamienie do stóp mu przyrastały i białe szrony opadać go poczęły. Czasem widywał pod niebem lecące w dal stada jaskółek i żórawi, a wieczorami wyiskrzała się na niebie gwiazd niezliczoność i powstawały wśród nich szerokie, mleczne gościńce. Z tego poznał, że lato blizkiem już jest końca i z tego jeszcze, że patrząc na odlatujące w górze ptaki, myślał: „odlecieć!” a ku gościńcom mlecznym wzrok podnosząc, wzdychał: „odejść!” Spostrzegał przytem, że na puklerzu w kształcie serca, którym pierś swą osłaniał, powstały rysy…
Lecz wkrótce las się skończył: wyszedł już na obrzeżynę lasu, od której w dal ciemną ciągnęły się białe piaski. Wyszedł z lasu ze strony zupełnie przeciwnej tej, po której znajdował się ów pałac z pozłacanemi ścianami i girlandami sztucznych kwiatów. Tam panowały tłumy i huczne, różnorodne gwary; tu było państwo ciszy, za towarzyszkę jedyną mającej samotność. Dwie te nierozłączne przyjaciółki, trzymając się za ręce, stały w blado-złotem powietrzu i z nieruchomo rozpiętemi skrzydły ciche twarze pochylały nad zarzuconą na piaski liliową siecią wrzosów. Z bladej złocistości powietrza, z dymów pastuszych, które w oddalach wzbijały się nad żółte rżyska i z tego, że wrzosy kwitły, poznał, że jest to wrzesień.
Usiadł na kwitnących wrzosach i puścił wzrok po krajobrazie milczącym i smutnym. Szeroki rozłóg piasku wiatry okrywają drobnem pismem nieczytelnem, dymy pastusze kreślą w powietrzu kręte hieroglify, a dalej jeszcze przerzynają je suche linie majaku wzniesionego na jałowem wzgórzu.
Nic tu nie mówi, nie śpiewa, nie uśmiecha się, nie pieści, nie pociesza. A on tu jest zupełnie sam i. tylko wrzosu gałązki liliowe kładą się mu na porysowany puklerz…
Wtem kraniec bladego nieba zabarwił się zorzą wieczorną, a magiczna różdżka wspomnienia, poczęła na tle z czerwieni i fioletu rysować ten dom z gankiem i ten pokój z malowanemi twarzami praojców, gdzie niegdyś w gościnę przyszedł do ziemi.
. . . . . . . . . . .
Po co przyszedł?
IV
W pokoju z malowanemi po ścianach twarzami praojców siedział u płonącego na kominku ognia i wzrok przenosił z drzwi zamkniętych, na okno firanką przysłonięte. Odgarnął firankę, i ujrzał przelatujące za oknem wielkie ciemne ptaki. Na ciężkich skrzydłach ptaki te wzbiły się ku szczytowi nagiego drzewa; jak czarne plamy osiadły wśród szarych jego koronek i, znowu zwolna ciężko przepłynąwszy powietrzem, opuściły się na ziemię rozmokłą i na okrywającą ją rdzawość zwiędłych liści. Za dziedzińcem szły pola z runią pożółkłą od przymrozków, a z pod chmur nizko wiszących, spadały na nie czarne stada kawek.
U ganku sterczały uschłe badyle ziół wysokich, w powietrzu mżyło coś drobnego, deszcz, czy mgła; do pokoju cisnęła się szarzyzna przelewająca mętną biel ze zmrokiem, aż zmrok zwyciężył i w pokoju stawać się zaczęło coraz ciemniej. Na kominku ogień przygasał, nie podsycała go ręka niczyja; więc już tylko krwiste łuny kłaść począł na ściany i ponurymi błyski zapalać spłowiałe oczy praojców.
— Ciemno! — rzekł w pokoju samotny głos. U okna, przez które nic już widać nie było, zakrakały kawki; suche palce obnażonego drzewa zastukały w szyby; wiatr z głębokiem westchnieniem przeniósł tuman szeleszczących liści.
Czy już nadchodzi ? — zapytał w ciemności głos.
O czyje nadejście zapytywał? Kto miał nadejść? Nikt nie wie co razem z nową minutą czasu nadchodzi. Zamknięte drzwi poczęły uchylać się powoli; ktoś nadchodził.
— Kto? — zapytał w ciemności głos i nic już więcej nie rzekł, bo ciemność pierzchnęła przed srebrzystą, niewymowną, świetlaną jasnością…
— Mową ognistych błyskawic zapytywałam cię niegdyś: czy chcesz iść za mną? Serce wydarłeś z piersi, uczyniłeś zeń puklerz rycerski i za daleką jasnością moją rzuciłeś się w pościg. Sługą mym byłeś, więc w przednocnej godzinie przybywam do ciebie, ale nie taka, jaką widywałeś mię z oddali. Oblicze moje pociemniało od smutków niezgłębionych, złe wichry podarły srebrzystą mą suknię i nad głową skruszyły koronę; ranami krwawią się mi pierś i skronie, a u nóg dzwonią łańcuchy. Taką uczyniła mię ziemia; a przecież trwam i, choć ócz wiele mię nie dostrzega i rąk wiele miecze na mnie podnosi, jestem i będę, bo odetchnął mną i w świat wysłał mię Ten, który jest Wiekuistością. Za prześwietlaną, srebrzystą, czystą, z oddali widzianą jasnością moją idąc, przebywałeś chmury i rozszalałe wody, skaliste ścieżki i puste urwiska, szrony zimne, drogi obłędne, dymy krztuszące, wikliny kolczaste, oślizgłe brzegi wód pleśnią okrytych, palące zawieje ciężkich westchnień. Suknie twe podarte, oczy ciemnością nalane; głębokim rysom twojego puklerza przygląda się tylko samotność. Czy nie zajęknie pierś twa krzykiem krzywdy, że w nagrodę nie przynoszę ci dyamentów, ani pereł, ani kwiatów, ani laurów, ani złotych uśmiechów radości? Tak jak tobie surową, twardą jest mi gościna ziemska; zdobiły ją sznurami brylantowymi łzy wiernych sług moich, a to tylko mam dla nich, że w przednocnej godzinie ku nim przybywam, aby na pozbawionem klejnotów, lecz nieśmiertelnem, niebiańskiem mem łonie usnęli w pokoju!
— Gdybyś była okryta purpurą, zwieńczona koroną, opromieniona blaskiem, bijącym z chwalby wszechstworzeń; gdybyś na wozie upowitym w tęcze i zaprzężonym w słoneczne rumaki, pod obłokami święciła dzień tryumfu, na klęczki przed sobą rzucając wszystko, co żyje; gdyby z rąk twoich padały perły i róże, a nad głową w wieniec rajskie kolibry wiązały się zwycięskiemi palmami — może pierś moja zajękłaby krzykiem krzywdy, że nie wiem co — szczęście. Lecz gdy oblicze twe pociemniałe od smutków niezgłębionych, srebrzysta szata na złe wiatry rozwiana, korona skruszona, pierś w ranach, stopy w łańcuchach, a tryumf w przepastnych oddalach przyszłości, o! niepoznana, zdradzana, znieważana, żałosna, u twego łona, zawieszam płomyk, który przyniosłem z sobą i który jest moją duszą, do skutych stóp twych czoło pochylam i twoją przyćmioną jasność przekładam nad słońca, które w płomiennych tryumfach przebiegają gwiaździste kobierce przestworzy. Gdy majowe bzy kwitły, dostrzegłem cię na czarodziejskiej tarczy, która z pod niebios przyświeca ziemskim nocom; przez skwarne lato szedłem ku smudze dalekiej twej jasności; a gdy miesiąc zgonu suchymi palcami do szyb mych zapukał, wezbrać pragnę we wszystką siłę, we wszystek głos, we wszystek blask, we wszystką ponętę i wiosny i lata, aby dzwonieniem skowronkowem i śpiewem słowiczym, szmerem traw nowonarodzonych i wonią zroszonych runi, purpurą róż rozkwitłych, złotem kłosów, szumem lasów, szmerem krynic, pluskiem rzecznej fali, hukiem morza, łoskotem gromów, krzykiem i pieśnią serca, które kocha — na cały świat zawołać, że jestem sługą twoim. Wolę całować rany twe, aniżeli pić jego nektary. Jestem twoim!
Wówczas Archanioł zatoczył dokoła niego szerokie, miękkie skrzydła, a on ufnie głowę swą złożył mu na łonie i w toni jasności prześwietlanej cicho, słodko, długo, kołysała go lazurowa fala kochania.
. . . . . . . . . . .
Co kochał?
V
Zniknął. W dniu zniknięcia jego ktoś widział płomień z blaskiem silnym, który w zmrokach listopadowej nocy wzbił się nad dach domu, popłynął nad pola, wzleciał wysoko, „ogniu prędkiemu równy przebił obłoki”, zniknął i nikt nigdy więcej go nie zobaczył.
Jego również nie ujrzał już nigdy nikt, bo nie było go nigdzie. Nie było go w pokoju, z którego ścian patrzały spłowiałe twarze praojców, ani w tym w którym niegdyś uderzał miarowy rytm biegunów jego kołyski, ani w tamtym, z którego spoglądał na świecące u szczytów ciemności okno czarodziejskie. Nie było go ani tu, ani tam, ani na górach, ani w lasach, ani w miastach, ani na polach, ani w gwarze, ani w ciszy, ani na lądach, ani na wodach, ani daleko, ani blizko — bo odszedł on za wszystkie góry i za wszystkie lasy, za wszystkie miasta i za wszystkie pola, za lądy, za morza, za gwary, za cisze, za dalekość i za blizkość. Niema go i nie będzie ani za minutę, ani za rok, ani za wiele wieków… Nieprzejrzana rzeka czasu nad ziemią przepłynąć może: a jego na ziemi nie będzie nigdy, bo odszedł on za minuty, za dnie, za lata, za wieki i za wszelki czas.
. . . . . . . . . . .
Dokąd odszedł?