III
I szli. – Rok minął dni i godzin tokiem.
Artemidora ogród oświecony:
Fastigium domu nad skrawym obłokiem
Czerni się w trójkąt; niżej biust złocony,
Z framugi ciężkie wychyliwszy czoło,
Rzekłbyś, iż chyłkiem pogląda wokoło.
Zofiję z Knidos mędrzec miał u siebie.
– Uczniowie w laurów ciennikach siedzieli,
Czekając: gwiazdy aż błysną na niebie,
Czekając: pomoc aż ich rozweseli
Tym ogniem tylko pomocy właściwym,
Ni to widzialnym, ni światłym, lecz żywym,
Ogniem wewnętrznej gorączki i drgania
Powiek, gdy ciężeć poczną od czuwania,
A słów mierzonym śpiewanych akcentem
Skoro się przy tym wyrzuci niemało,
I subtelności niejednej, zakrętem
Wstecznym, skoro się dobrze naszukało – –
I człowiek, w całej myślenia machinie,
Poczyna czuć się zostawionym sobie,
Lubując giętkość jak skoczek na linie,
Starego ojca niosący w osobie.
– Tej to gorączki z nałogu czekano,
A coraz nową rzecz dyskutowano.
Zofija z Knidos pośród tej drużyny
Mądrej podobną była do opalu,
Co zda się mieścić wszystkie tęczy płyny –
Lecz nie rozlewa ich z skąpstwa czy żalu?
Żalu – bo opal z łzawym błyska mętem;
Skąpstwa – bo blask swój wycedza ze wstrętem.
Zrodzona w Knidos, w Rzymie wychowana,
Gdyby to było nie za Adryjana,
Kiedy już Sybill błękitne jaskinie
Proroczych w sobie nie kryły trójnogów –
Może by głos jej był jako naczynie
Brzmiące – dla ludzi śmiertelnych i bogów.
Lecz inny wzywał smak, rządziło nie to:
Była więc więcej od Sybill – kobietą!
Była tym samym – bo czasów własnością,
Natchnieniem smaków ich – z bezświadomością!
Pod tymi laury, których liść szeroki
Lamp różnofarbnych złamały promienie,
Szaty ją wiewne tulą jak obłoki
I układają na ciche kamienie –
Z rzeźbą ich łącząc tak żywą naturę,
Jak rzeźba wpaja się w architekturę.
Zaiste, odłam to jakiejś świątyni,
Gdzieś barbarzyńskim roztartej obuchem –
Nikt zeń całości nowej nie uczyni,
Ni ją spokrewni z cudzoziemskim duchem:
Zawsze to będzie pamiątka bez-łzawa
Czegoś, co nie ma istoty ni prawa.
Ty, coś ją widział, zakryj sobie oczy
I powiedz, co z niej pamiętasz szczególnie?
Nie gładkość czoła, ni wieniec warkoczy,
Pamiętasz jakieś wzięcie się – ogólnie –
I głos: ten słodkie miewać zwykł poczęcie
Potem się kroplił jako płyn – a potem
Jakobyś srebrnym wydzwaniał go młotem –
Potem – i rylca było w nim zgrzytnięcie!
Ruch też głosowi wtórował, a zawsze
Prędzej, w obejście przechodząc łaskawsze.
Taką to panią mędrzec gościł w chwili,
Kiedy przez salve mozaiką wybite,
Na progach sieni stopami zużyte,
Męże dwaj cichym koturnem wchodzili.
Starszy był w szarym płaszczu i tunice,
A laskę przed się stawiał jako świecę
Prostą, o wiele dłuższą nad użytek.
Każdy zwój płaszcza jego, założony
Jak pargaminu pisanego zwitek,
Łamał się ostro lub obsuwał w strony,
W sposób, iż z tyłu widząc go o zmroku,
Jak sprzęt nieżywy wydałby się oku –
Sprzęt świeżo zdjętą szatą obrzucony.
„Mistrzu Jazonie Magu! – rzekł mu drugi
Czy nie raczycie prosto do ogrodu?” –
A w glosie jego było coś i sługi,
I przyjaciela, i bliskiego z rodu.
– Starzec krok zwrócił za odpowiedź całą
I weszli oba boczną furtką małą.
Weszli – ostatni goście spodziewam.
Perystyl odtąd pustą już przestrzenią – –
W alabastrowej lampa stojąc bani,
Mdlała – kolumny blado się czerwienią
Od strony światła, ciemniejąc od drugiej –
Czasem słów kilka posłyszysz za sienią,
Czasem leniwy krok sennego sługi.
Lampa przedzgonnym co tryśnie promieniem,
To się mozaiki na ziemi poruszą,
To arabeski zatrzęsą sklepieniem,
Jakby gmach – ciałem, ona była duszą.