VIII
Teraca była mozaiką wysłana,
Przedstawiającą modre pawi stado.
Wchodnią tej ścianą jest domostwa ściana,
Z trzech innych każda przejrzystą arkadą,
A każda z arkad tych poopierana
Na faunach, którzy wieńce na się kładą,
W sposób iż, stojąc w takowej teracy,
Podobny jesteś do biustu pod łukiem,
Gdy nogi twoje suną jak po tacy,
Z gładkim klejnotów bawiące się brukiem.
Dodać tu jeszcze należy popstrzenie
Cieniami liści i różne zielenie
Rozlicznych krzewów, co mają stosowny
Ton zieloności do kwiatów swych blasku,
Często i zapach, jak przekład dosłowny –
A poznasz Zofii dom po tym obrazku.
Tam Artemidor gdy wchodził swobodnie,
Zofia ruszyła iglicą kościaną:
Wraz z stołu, który ma półkosze spodnie,
Spadł w nie zwój pisma, ścierając się z ścianą,
I spoczął w mroku, jak owi, co leżą
W cieniach, czekając, póki nie zostaną
Oddani rzeczom, do których należą,
A wtedy będą rozwici i staną.
„Szczęśliwież wchodzę albo nieszczęśliwie?” –
Mówił, bynajmniej nie troszcząc się o to,
Jak ten, co palec kładzie na ogniwie
Brązowym u drzwi, z nałogu ochotą,
I tejże treści odbiera skinienie,
Jak nieczekaną odpowiedź lub echo,
Pewny, że nie jest troską ni pociechą –
Podobnie mówią poza Styksem cienie!
Wszelako Zofia gdy podniosła oczy,
Spadała jeszcze z nich czytania krepa,
Co po mozolnej pracy chwilę mroczy,
Gdy, duch że czuwał, natura jest ślepa,
Póki się w nowy akord z nim nie stoczy –
Więc rzekła niemniej mało trafnym słowem:
„Cóż jest szczęśliwość?”
„Dowieść to gotow-em,
Acz w sprzeczny sposób, bo wchodząc nie w porę -„
„To ledwo dowód, że różne są doby,
Organizacje też zdrowe i chore –
Lub że nie tykać tych rzeczy – byłoby
Lepiej – „
„Tych rzeczy ?”
„Lub w inne sposoby.”
Zofia, to wszystko do Artemidora
Mówiąc, kończyła jakoby czytanie;
Po chwili wszakże rzekła: „Jestem chora!
Mów mi – czy Jazon Mag nie będzie w stanie,
Jak to niejednej uczynił osobie,
Przez ziół potęgę, lub przez zaklinanie,
Wzmóc mię? i o tej czy nas przyjmie dobie?”
„Nas? w tym wątpliwość, acz sam doń dziś idę
Nie mawia bowiem naraz z dwojgiem osób,
Do elokwencji mając dar i sposób,
Jakby kto brał się przenieść piramidę! -„
„Idź-że” – mówiła, podnosząc się z wolna,
A potem w dłonie klasnęła swywolna,
I Egipcjance, po cichu wchodzącej,
Wskazała znakiem, co ma ponieść za nią –
Gdy Mędrzec czekał, aż wreszcie niechcący
Dała mu rękę i wyszedł z swą panią.
Poszli – za nimi wonie olejkowe
I szat szelesty, i cienie się wlekły,
Jak gdy wiatr wionie w pustki ogrodowe,
Gdzie skwary pierwej paliły i siekły –
Lecz, miecąc liście, nie odziewa w nowe.