X
Gdy w jedną stronę błysnął rząd pancerzy,
A w drugą – sądom wyższym odroczonych
Poprowadzono trzech, by zamknąć w wieży,
Tłum się ze schodów stoczył wywyższonych,
Od góry z wolna próżniejących z ludu,
Co zszedł się czekać krwi, buntu lub cudu.
Które z tych zjawisk wysłannik Jazona
Przyszedł tu znaleźć – rzecz nieodgadniona.
Barchob, z Judei rodem, nie Chrześćjanin,
Ani polityk, a tym mniej poganin,
Wymowy także oratorskiej zwrotów
Unikający, jak wstrętnych kłopotów;
Milczący szczelnie lub dwoistej treści
Słówkiem słuchane cechujący wieści;
Patrzący chwilę na postać człowieka,
Gdy odpowiedzi ten od niego czeka;
Niekiedy oczy, dokoła czerwone,
Uchylający w tę lub ową stronę;
Prońlem piękny, postawą wątpliwy,
Zaklęty zda się w mistrza swego ruchy;
Na cień zza Styksu może zbyt lękliwy,
Na męża nazbyt przejrzysty – jak duchy.
Pytania takie szybko przechodziły
Przez Aleksandra z Epiru ciekawość,
Gdy szedł z Barchobem, który dwoił siły,
Przez towarzysza pociągany żwawość,
I czuł się z zwykłych gestów wyrywany
Powolnych – gestów może Mistrza-Maga.
„Nie znałeś Gwida? – „
„Gdyby mi był znany,
Byłbym z nim.”
„Słuszna zdaje się uwaga,
I przeto rzekłem ci: „Nie znałeś Gwida”-
A nie: „Czy znałeś Gwida ?” – zapytałem.”
Syn Aleksandra wstrzymał się jak dzida,
Kiedy osadzisz konia w pędzie całym,
Wzdrygnięta naprzód i w tył –
„Czy nie będzie
Za późno Mistrza odwiedzić Jazona ?”
„Gotów jest, mniemam, i zawsze, i wszędzie
Przyjąć ” – co mówiąc, otrząsnął ramiona
I wskazał ręką od Tytusa Łuku
Na bok, acz droga dłuższa i bez bruku,
Dodawszy:
„Zwyczaj mam unikać huku.”
„Służę!” – towarzysz odparł mu i w cieniu
Drzew szli powolniej. Czas był ku-zachodni,
Jasny, że czytać mógłbyś najwygodniej;
Lecz czerwieniały już w słońca promieniu
Rzeczy, które są ostro rysowane:
Amfiteatru szerokie profile,
Trzy piętra łuków z głazu wyciosane,
Wnijścia do arkad zwęźlonych zawile.
Rzadko kto śpieszył ku Kapitolowi,
Tam i sam raczej błądząc, jako w porze,
W której cel ruchu odda się ruchowi,
A myśl i mowę, że pięknie na dworze – –
Usposobienie to każdego ima,
Kto, w rytm idących tak wszedłszy, takt trzyma.
Tak więc wiódł Barchob z Epiru młodziana,
Gdy nagle spotkał kobietę podżyłą,
Służebną – ile z tego, jak odziana,
I z kosza w ręku wnosić można było,
A Egipcjankę – co wraz poznać z cery
I z ust, lecz pierwej z ruchów bez maniery,
Uspokojonych abnegacją pewną,
Dziwną – że wziąwszy się, by kosz postawić
Lub wznieść, mniemałbyś, iż ma błogosławić,
I że – udając sługę – jest królewną.
Tę piękność wszakże, co z przetartej szaty
Wyzierać zwykła, mijał Rzym bogaty,
A retor, fałszerz daru i uczucia,
Kryl ją w misternie kwiecione zepsucia –
I ledwo dostrzegł jaki Grek – atoli
Grek, gdy postradał Grecję, więc, co boli,
Nie mając ziemi, zna, że gdy brak kraju,
Ojczyzna dwakroć większa, sięga raju! –
Rzym w estetyce był już, jak za wiele
Wieków Galowie w błotach swych być mają,
Albo Anglowie – gdy przypuszczę śmiele,
Że ci na przykład świata ster trzymają,
I tworzą sobie Rzymy jakie nowe,
I smak, i piękność wedle siebie głoszą,
Nie dramatyczną – lecz bóstwo jałowe,
W którym nie chodzą żywi – które noszą
Jak.fasces – słowem coś, co jest niezdrowe.
O barbarzyńcach tych młodzian tak marzył,
Gdy Barchob mówił z niewiastą znajomą,
Aż nagle, patrząc w kosz, jak kwiat się zwarzyl
Owiany szronem, i tak nieruchomo
Patrzył, jak gdyby dno kosza niejasne
Czytał – zaiste, czytał: pisma-własne!