Rok 1794 – TOM II

I

Grabowski dwór Zarębów jeszcze spał.

Atoli z czeladnej buchały światła i przenikliwe śpiewania. Niska ogromna izba, zakopcona do czarności, tonęła w złocistych brzaskach; na kominie buzował się tęgi ogień, świerkowe łupy trzaskały wesoło iskrami aż na półkolistą ławę, pełną prządek, lnianych kądzieli i warkotu wrzecion.

Jejmościanka Bisia, w białym czepeczku z niebieskimi szlarkami, w rogowych okularach na grubym nosie, ledwie wydająca się z głębokiego fotelu, ciągnęła rozgęganym głosem litanię do Matki Boskiej, piskliwy zaś chór dziewczyn powtarzał sennie co chwila:

– „Módl się za nami!”
Jakieś dziecko kwiliło w sąsiedniej stancji, przeciągle ziewały psy, pozwijane w kłębki przed ogniem, i raz po raz buczały wrzeciona wijące się po podłodze.

– Franka, nitka ci puchnie – ostrzegała jejmościanka nie przestając śpiewania. Parob ze łbem rozczochranym, w kożuchu i boso, zwalił naręcze drzewa pod komin i przysiadł na ceglanym trzonie. Litania wlokła się długo i matyjaśnie niby piaszczysta droga w upalne przypołudnie, ogieniaszek przejmował lubością, do tego muchy tak sennie brzęczały w bylicach pozawieszanych u pułapu, że śpik morzył i tu, i owdzie któraś z prządek utonęła nosem w kądzieli.

– Cóżeśta robiły w nocy, że teraz wozita żydów? – podniósł się groźny głos. Parob zarechotał, skarcone bystrzej zakręciły wrzecionami, a stara Maciejka, kucharka ludzka, heród baba i dokucznica, zaszeptała kąśliwie:

– Miesiączek wschodzi o północku, to każda by rada napatrzyć mu się do syta… Jejmościanka spojrzała surowo, lecz miasto zgromić powiedziała:
– Skocz no która zobaczyć, czy starszy panicz już wstał. niech Wikta leci– zdecydowała, bo kilka na raz zerwało się od kadzieli.
– Każdej pachną miody – syknęła Maciejka. – Nie dla psa kiełbasa Wikta z jakąś szczególną miną meldowała, jako w pokoju panicza jeszcze cicho.
– Dobrześ aby słuchała? – indagowała jejmościanka, nie bardzo upewniona.
– Ona żołnierzów to na dziesiątej wsi poczuje.
– Przypuść dechu, Małgoś. Śpiewasz jak z łaski, nie oszukuj Pana Boga – fuknęła. jejmość, srogo patrząc spod okularów. – Zydor, nie drzem, leniu, a śpiewaj.
Parob beknął, aż kury gdzieś zagdakały i prządki zaczęły chichotać.

– Z ciebie kapelista kieby z koziego ogona trębacz – wyrokowała Maciejka.
– Tyle wam o tym wiedzieć co starej warząchwi o kościele – odciął się Zydor.
– Cicho! „Naczynie dziwnego nabożeństwa” – śpiewała jejmościanka.
– „Módl się za nami!”
Sroka frunęła znad belki, próbując łapać dziobem warczące wrzeciona, po niej zjawiła się ruda wiewiórka i chycnąwszy na ramię jejmościanki pilnie wycierała pyszczek o jej czepeczek, a za tymi wsunęła się oswojona wydra, przypełzła tanecznymi ruchami do kolan i dostawszy pieszczotliwe pogłaskanie skoczyła na któregoś z psów i wśród straszliwych skomleń, skowytów i śmiechów wyjechała na nim do sieni.

A że świt już był właśnie zabielał szyby jakoby szronem, jejmościanka Bisia zdawszy dozór Maciejce podreptała w głąb domu z wiewiórką na ramieniu.

Dwór był obszerny, pełen przybudówek i zakamarków; na korytarzykach i w ogromnych stancjach pachniało lawendą i słały się jeszcze grube mroki, posuwała się więc po omacku, akuratnie jednak znajdując przeróżne drzwi, aby dyskretnie zapukać, to rzucić dzień dobry, gdzie zaś i zagderać na śpiochów lub komuś rzec, jako kapucyn pokazuje na pogodę. Po drodze skrzyczała kredencerza, niezgorzej też oberwał psiarczyk na ganku i odbywszy z kucharzem konferencję względem dzisiejszego obiadu, zajrzała do pokoju panny stołowej.

Rozburzona pościółka jeszcze grzała, lecz panny nie było. Zmarszczyła się groźnie.

– Ona się doigra tymi amorami! A niechby się wypadkiem dowiedział pan miecznik! Jezus Maria! – aż ręce podniosła. – A przekładałam, a suplikowałam jak kogo poczciwego! – szeptała, jakby się już submitując miecznikowi, wlokąc się ciężko na piętro do drzwi narożnej komnaty, gdzie kwaterował Sewer. Z bijącym sercem nasłuchiwała, uczyniła w powietrzu znak krzyża, odeszła na palcach, aby nie zbudzić ulubieńca, którego kochała nade wszystko.
– Niech sobie wypocznie dzieciątko! – westchnęła tkliwie, schodząc do apteczki wydawać przyprawy kuchcie, już czekającemu przy drzwiach zamczystych.

Tymczasem Sewer już od dość dawna siedział pod stajnią i kurzył lulkę.

Pietrek przyświecał latarnią, Maciuś zaś konie uwiązane do bariery pucował z nabożeństwem i prężąc się raz po raz, i podnosząc do czoła rękę ze zgrzebłem, istne cuda powiadał o swoich ogierach.

Poranek był wczesny, spowinięty jeszcze mrokami, chłodny i cichy; po łęgach leżały szarawe kożuchy mgieł, lasy po wzgórzach ciągnęły się pogarbionymi zarysami ciemności, z nieprzejrzanych pól wytryskały drzewa podobne zakrzepłym czarnym dymom; natomiast niebo na wschodniej stronie wzdymało się jakoby szklane, zaciągnięte seledynem, smugami fioletów i żarzącymi się łunami nadchodzącego słońca.

Na majdanie powstawał znaczny ruch, kręcili się ludzie, noszono zieloną paszę do rannych udojów, skrzypiały studzienne żurawie i wierzeje gumien, gdzieś z drogi huczał potężny bas ekonoma: – Wychodź! Wychodź! – Turkotał młyn na strudze jeszcze niedojrzanej, od wsi zalatywały dymy i głosy.

– Dopraszam się pana porucznika, konie okuć?
– Okuj, ruszamy jutro o świtaniu. Żal ci odjeżdżać, co?
– I! – sprężył się w całym ogromie, pokazując w twarzy jakowąś wzgardę. – Melduję pokornie, jako rad bym we świat choćby w tej minucie…
– Tak ci pilno, a powiadali, że się masz do Wikty ze dworu. – Gwizdnął na psy. Cała sfora gończych, wypuszczona z psiarni, przypadła z radosnym skowytem.
– Na rasztaku to każda kiecka dobra – wyrzekł zaplatając grzywy ogierom. – Jak tam na wojaczce jest, to jest, a wolę niźli przy pługu z bydlęciem pod ekonomskim boćkiem wyciągać gnaty. Wziąłem to na rozum i uważam…
– Byleś przy tym uważaniu nie oberwał po grzbiecie od namiestnika.
– Pokornie melduję, jako nam grozi, że niech powrócim z żołnierki, to nas zaprze do wołów i kijem wytrzęsie z nas wojackie fanaberie! Jakże to może być, kiej my som żołnierze i swój honor mamy?
Lęk mu patrzał z oczu.

– Kto w służbie Rzeczypospolitej stanie, ten wolny jest – mówiłem ci. Maciuś, pochylając mu się do ręki, zaszeptał w sekrecie:
– Po naszych wsiach siła parobków doprasza się iść w kantonisty. Wydały się z tym głupie przed ekonomem i wzięły srogie baty, a namiestnik zapowiedział, że niech się kto ruszy z domu, znajdzie go i każe zatłuc… W sam raz by pasowały do naszej baterii: same wybrane chłopy… Dzisiaj w nocy znowu przychodzili wysłańce do Kacpra jaże spod Lublina względem wolności pytać, czy to prawda.
– Prawda. Który dobrowolnie zaciągnie się w szeregi, temu na wiek wieków będzie dana wolność i ziemia. Mówiłem ci już tyle razy.
– To niby będzie, jak teraz we Wronkach albo w Siemiatyczach!
– I jak będzie, da Bóg, w całej Rzeczypospolitej.
– Wedle rozkazu! – sprężył się, lecz nie odszedł.
– Co masz na języku?
– To niby, na ten przykład, ten półwłóczek, co go tatuś obrabiali…
– Będzie twój!

Maciusiowi łuna radości zaświeciła w oczach, cofnął się jednak w przepisany sposób i dalej zapalczywie chędożył konie, ale raz po raz leciała mu gruba łza po tłustych, pucołowatych policzkach…

Sewer otoczony psami ruszył ku domowi.

Dzień już się stawał, mgły poruszyły się z legowisk i siwą, rzadką przędzą osnuwały świat niby dymami, że widniały jeno ciemne sylwetki drzew i budynków. Rzędy wołów ciągnęły z pługami na rolę, ryki krów wypędzanych na paszę rozdzierały powietrze, a gdzieś w mgłach podnosiły się beki owiec i krótkie naszczekiwania psów owczarskich.

Szedł wolno, gdyż co chwila ktoś go witał pokornie, ktoś całował w rękaw, ktoś podejmował pod kolana, miał bowiem uważanie i miłość chłopstwa. Patrzyli w niego jak w obraz święty, wszystkie dworki kochały się w nim na zabój, a parobcy poszliby na kraj świata na każde jego skinienie. Nieskory do poufałości ni roztkliwiań, surowy nawet i wymagający, lecz nie czynić krzywdy miał sobie za powinność – a o tym wiedziały te rzesze żyjące w ustawicznym trudzie, strachu i niedoli, więc płonące wdzięcznością spojrzenia leciały mu do nóg. A przy tym najprzeróżniejsze gadki krążyły o nim w całym państwie grabowskim, fantastyczne bajdy o wojennych przewagach, o samego króla jegomości wielkim uważaniu, to radośnie szeptane wieści o odmianie poddaństwa za jego przyczyną, że modlono się gorąco na jego intencję, był im jedyną wiarą w jakieś zbawcze jutro. A jemu, patrząc na rozradowane twarze i wierne oczy, snuły się marzenia o powszechnej szczęśliwości i przymnożeniu obywatelów i obrońców Rzeczypospolitej. Czułością sycony uśmiech miał dla każdego z pejzanów, zaś kobietom i słowa dobrotliwe troskające się o ich dzieci, gospodarki i frasunki. Szedł coraz wolniej, przejęty radością miłowań, radością powziętych nadziei i radością tego dnia wrześniowego. Słońce wyniosło się już było spoza borów i czerwone brzaski zasypały wszystek świat, ptaki podniosły wrzask, jaskółki wzięły swój lot miotający, a od pól, jeszcze potrząśniętych mgłami, zanosiły się porykiwania i śpiewy. Chłodnawy wietrzyk spłynął na jego rozpaloną twarz i rosistym deszczem otrzęsły się drzewa, i słońce zajrzało w oczy.

– Do jutra tylko – pomyślał – a potem może już nigdy nie spłyną moje oczy na te lube miejsca, może już nigdy…
Wzdrygnął się, jakieś zjawione nagle myśli przesłoniły te wdzięczne stafaże i omroczyły mu duszę niepokojem. Nawrócił spiesznie ku dworowi.
Ogromna brama, zawsze na rozcież otwarta, prowadziła na wielki dziedziniec, porośnięty trawą i obsadzony rzędem smukłych, włoskich topoli, zaś z pośrodka zielonego kobierca tryskała w niebo kępa białych bzów niesłychanej wysokości – dwór stał naprzeciw, na niewielkim wzniesieniu, miał ganek na sześciu pękatych słupach, dźwigających wysuniętą facjatę, ściany niskie, bielone, gęsto pocięte oknami, a łamane dachy spiętrzone niby góra porosła mchem i łatami nowych gontów; z boków wyciągały się długie oficyny, ledwie dojrzane przez rosochate gałęzie lip rosnących pod oknami; w jednej mieściły się kuchnie i czeladnie, a druga była przeznaczona dla rezydentów i gości; tam na czas choroby kwaterował Kacper. Srodze obszarpany ganek wiódł do olbrzymiej, mrocznej sieni, zarzuconej najrozmaitszymi rupieciami.

Stare poślepłe psiska rzuciły się ze skomleniem do Sewera, równocześnie skrzypnęły jakieś drzwi i zafurczała spódnica, lecz nim zdołał coś dojrzeć, przepadła. Wyjrzał drugimi drzwiami na ogród: chwiały się jeszcze trącone gałęzie jabłoni, ale już nikogo nie było.

– Bon dziur, mości dziejski! – zawołał na niego z pierwszej stancji! na prawo ojciec Hiacynt, reformat, kapelan i odwieczny rezydent Zarębów. Właśnie był pod oknem przebierał rydze dopiero co przyniesione, gatunkując je z nabożeństwem. Kamienne gary stały dokoła niego.
– In saecula saeculorum. Amen! Powiadam ci, wybrane z wybranych. Obacz i tknij nosem, a zmówisz dziękczynny paciorek. Jejmościanka Bisia będzie w siódmym niebie, ani się spodziewa takiej siurpryzy! Hę! Hę! – śmiał się, aż trzęsła mu się ogromna, blada twarz, wsparta na trzech kondygnacjach podbródków, i drygał brzuch zwisły na kolana. Brwi miał niby krzaki ośnieżone, nochal na podobieństwo trąby, wargi zaciśnięte, wyłupiaste, niebieskie oczy i łysą głowę, zwieńczoną tonsurą zaledwie dojrzaną nad karkiem sfałdowanym w grube kiełbasy. Mówił reformackim obyczajem przez nos, niemiłosiernie szpikując łaciną, znał się arte na winach i miody sycił jak nikt drugi. Niemałej też zażywał powagi jako mówca i człowiek oświecony.

– Weź no z kafla tabaki i zażyj – ozwał się znowu – już zaprawiona kropelkami, ditto jak kupowana od Srajkoziny w Warszawie. – Bartok, mucu jeden, stołek dla porucznika. – Spieszcie się tam ze sieciami – huknął do sąsiedniej stancji. – Szczupale tak się wczoraj grzecznie rzucały pod młynem, że musimy załowić. Cóż, dzionek śliczności? Pachnie jakby zieleniaczkiem. Spojrzyj, waść, na półki, jaki to sortymencik gąsiorków na śliweczkach! Hę, hę, hę! Ciągną sobie okowitkę, ciągną…
– Czy to u ojca była jakaś dworka przed chwilą?
– Ex fructibus eorum cognoscetis eos! – rzucił z przekąsem i schmurniał, żarliwie przesypując solą rydze i ugniatając je pięścią.
Naraz w głębi domu zerwała się wrzaskliwa fanfara trombonistów.

– Ten cymbał już się egzercyruje! – jęknął ojciec Hiacynt. – Panie Trzaska, bo waści trąby potrzaskam, jeśli nie poniechasz! – zakrzyczał.
– Snadź ćwiczy się w niedzielnym nabożeństwie.
– A niech go, mości dziejski, diabli suplikują na swoje nieszpory. Mnie już wątroba puchnie od takiej muzyki. Tyle godnych funkcji na świecie dla poczciwego człowieka, a ten farmazon zabawia się trąbieniem… Nie uważam, żeby trąbienia dodawały lustru nabożeństwom albo szczególnie smakowały Panu Bogu, ale pan miecznik lubuje się w tych rzępołach i niemałe na nich ponosi ekspensa, de gustibus! – skarżył się, gdyż serdecznie nie cierpiał Trzaski, dyrektora dzieci, a także i pierwszego nad kapelą dworską, z którym wciąż darł koty o polityczne opinie.
– Więc już wyruszasz jutro?
– Wyjazd zdeterminowany; pojadę pożegnać się ze stryjem.
– Jakże ojciec względem wyjazdu, nie przeciw?
– Mną rządzi powinność względem ojczyzny – odparł hardo.
– Dixi et animam salvavi! – zamruczał ironicznie, czym dotknięty Sewer wyszedł bez słowa na drugą stronę sieni, do Kacpra.
Stancyjka była niewielka, uboga w sprzęty, ale ochędożnie utrzymana i pachnąca medykamentami. Kacper leżał na stosie poduszek, z dziwnie rozjaśnioną twarzą, oczy miał radosne i rumieniec na wynędzniałych jagodach, na głowie bielił mu się czysty bandaż. Jakieś kwiatuszki tkwiły zatknięte za wiszącą na ścianie szablą.

– Jakże się masz? Nie ruszaj się – usiadł przy nim na łóżku.
– Pokornie melduję, jako próbowałem marszu, ale we łbie mi się jeszcze kręci.
– Ba, po takim nadłupaniu cud, że go nosisz jeszcze na karku.
– Ale mój adwersarz już ziemię gryzie – wtrącił z przechwałką.
– Miałem pocztę i jutro ruszam do Warszawy. Termin wybuchu przesunięto na listopad, to mnie bardzo niepokoi.
– Co się odwlecze, to nie uciecze – szepnął Kacper spozierając na kwiatki.
– Sposobne okazje nie powtarzają się. Ty się kuruj, byś jak najrychlej podążył za mną.
– Rad bym ruszać chociażby w tej minucie.
– Nie łżyj, bracie – rzucił ze śmiechem – bo rad byś tu wiekować. Wszak ci dogadzają jak ksiądz Gierce, kwiatuszki nawet, widzę, przynoszą…
Chory spłonął jak panna, podnosząc nieśmiało przetrwożone oczy.

– Wysoko mierzysz, ale nie w tym tenor rzeczy, a jeno, by jęzory dworek nie dosięgły pana miecznika, bo ci tu nie stanę w obronie. Dosia ci sprzyja? – spytał otwarcie.

Kacper, miasto odpowiedzi, przywarł do jego ręki gorącymi wargami.

– Daleką macie drogę do mety! I nie wybrana to pora na amory, bo wiesz, co przed nami! A kto w sprawie, temu za matkę, rodzica i bogdankę powinność bóstwem jedynym. Twardy jest zakon polskiego harcerza wolności, w srogości niezbłagany, bez folgi i aż do ostatniego tchu. To ci wspominani, zapamiętaj.
– Uważam, panie poruczniku! – oczy mu zamigotały niby niezgłębiona toń. Ale Sewer odstąpił od tej materii, a pouczywszy go względem parobków, o jakich Maciuś wspominał, poszedł z wizytacją do rotmistrza Nałęcza, najstarszego z grabowskich rezydentów, który kwaterował od ogrodu w dwóch stancjach.

Rotmistrz siedział był właśnie w białym pudermantlu przed gotowalnią. Drągal w barwie Zarębów, z grzebieniem za uchem, naciągał mu ogromną, siwą perukę na łysą głowę. Jakieś chłopię czyściło pod piecem długą szpadę.

– Panu rotmistrzowi pokorne moje służby. Jakże tam zdrowie?
– Dobrze, ale imaginuj sobie, język mam obłożony! Feralny to prognostyk, a że pyrmoncka woda mi wyszła i zabrakło czopków, tandem casus gotowy! Upominałem cię, asinusie, żeby mi pukle nie wiewały się niby żydowskie pejsy! – huknął na struchlałego fryzjera. – Widzę, jako znowu chcesz batów! A harcap zapleć twardo! Teraz mnie ogól i fora za drzwi. Będziemy mieli dzisiaj gości na obiedzie.
– Któż łaskaw na Grabów?
– Starosta mszczonowski, Prażmowski, z żoną i porucznikiem Kawalerii Narodowej, Rymkiewiczem. Mniemam, jako to względem Maryni…
– Kiedy ojciec zdeterminował wydać ją za Pstrokońskiego. Czy starościna zawsze taka śliczna paryska kukła?
– Jakby zestąpiła z kopersztychu, przedni marcepan. Bydlę! – zaryczał naraz, chlaśnięty brzytwą. Fryzjer przezornie uskoczył na stronę. – Od jutra pójdziesz do gnoju: świnie ci smalić i skrobać, a nie osoby! – burczał zalepiając cięcie papierkiem. – Pucuj, Jasiu, gardę aż do suchego lustru! – Zwrócił się do pacholika. – No, rżnij dalej, asinusie jeden! – warknął nastawiając policzki.
– Więc ta peruka, fiołkowy fraczek, atłasowe kiuloty z lampasami, westa ze złotej lamy, żaboty, wstęgi, ordery, wszystko to na cnotę starościny wymierzone! Doigra się jeszcze rotmistrz tymi amorami. Starostę znam zazdrośnikiem, niczym tygrys! – podkpiwał z czułością, czym ubłożony starzec aż sapał z kontentacji, bzdyczył się i trzaskał rękami po lędźwiach.
– Ma on do mnie zastarzały rankor jeszcze z czasów, kiedyśmy wraz z wojewodzicem Gozdzkim deboszowali o jakąś cacaną warsztatniczkę w Lublinie.
– Rotmistrz znał wojewodzica? Powiadają o nim historie nie do wiary.
– Byłem z nim w szczerej komitywie przez długie lata, mam jego konterfekt na kości, kufer listów i ze dwie kopy szczególnych historii mógłbym ci opowiedzieć. Pierwszy to był kawaler w Polsce i może już ostatni. Czymże przy nim ten wasz uwielbiany książę Pepi albo Kazimierz Sapieha, albo Rzewuski? Wałachy biorące pozór ogierów! Jeden tylko kasztelan Poniatowski, ojciec króla jegomości, mógł się z nim równać w tym i owym, ale nie przewyższał, Wojewodzica wielbił cały świat, na królewskich dworach był persona grata. Wiele on kobiet zbałamucił, wielu znacznych mężów wyzwał na rękę i zabił, wiele beczek wypił, wiele psich figlów napłatał i złota posiał, tego by i na milowym regestrze nie zakonotował. A teraz gdzieś pod Przemyślem, słyszę, pacierze klepie na ciepłym przypiecku. Sic transit gloria mundi. A ja, nie chwalący się, jeszcze do wszystkiego, i owszem – śmiał się powstając i rzuciwszy liberyjnemu pudermantel, prezentował się chełpliwie w całej postaci wielce foremnej. Dziad był prawie stuletni, ale prosty jeszcze, sprężysty i krzepki, o twarzy suchej, cale urodziwej, i bławatkowych, wielkich oczach. Swojego czasu rotmistrz chorągwi pancernej na dworze Augusta III; słynny bibosz, kostera i swywolnik; pierwszy gracz w szable i pierwszy gardziel w Rzeczypospolitej. Zasię mimo lat późnych jeszcze rączy do kielicha, burdy i strzelistych duserów byle gładkiemu liczku. Łączyły go z Zarębami jakieś dalekie powinowactwa, więc jak był przyjechał z wizytacją przed trzydziestu laty, tak i pozostał. Podobał sobie w Grabowie, a że spore sumy pożyczył miecznikowi i zawsze rad wygadzał potrzebującym, byle na pewną ewikcję i dobry procent, że przy tym miał dworne maniery, znaczną edukację, dowcip przedni i koligacje z najpierwszymi domami, dom Zarębów traktował go za swojego. Miał opinię wolterianina i farmazona, bo rad przy okazji dworował sobie z księży i prawił krotochwile o cudach; puszczano mu to płazem ze względu na wiek i nielitościwe drwiny, jakimi umiał ośmieszać swoich adwersarzów. On to nagi, w bachusowy jeno wieniec przystrojony, jeździł po Lublinie w motii z Granowskim, na ogromnej beczce piwa. Nie lubił jednak o tym wspominać.

– Cóż to dzisiaj? piątek – zawołał naraz, przeglądając się w zwierciedle. – Trzeba się przybrać w odpowiedni kolor, coś postnego, exemplum szczupak z szafranem.
– Dzisiaj będą karasie w śmietanie, zwierzyła mi pod sekretem ciotka Bisia – podsunął Sewer, biorąc niemałą uciechę z jego zafrasowanej twarzy.
– Patrz no, to znowu zmienia maść… karasie w śmietanie – zamedytował się trzaskając raz po raz palcami. – Hm, trudny wybór. Adam, frak w piusowe prążki na dnie słomkowym przynieś, a spiesz się, kanalio! Można by i różowy w paski zielone, takaż westa w złoty rzucik – zakręcił się niespokojnie. – Adam!
Sewer wyszedł, bo stary elegant nieraz do samego południa biedził się nad przystrojeniem i nie mogąc się zdeterminować, nie pokazywał się na pokojach, zwłaszcza jeśli mieli być goście.

Zajrzał do sąsiedniej stancji, na kwaterę imć Sulickiego, barszczanina, towarzysza słynnego pułkownika Zaręby, którego okrutny Drewicz pojmawszy w niewolę tak storturował, że już nie przyszedł do zdrowia i rozum mu się nieco pomieszał, ale ujrzawszy go klęczącym na środku izby zawieszonej obrazami, cofnął się i pobiegł w ogród za rybakami ruszającymi właśnie na połów pod wodzą ojca Hiacynta.

Za dworem rozciągał się wirydarz, obwiedziony na włoską modę grabowym szpalerem i pocięty w regularne kwatery, wysadzone strzyżonymi bukszpanami; podłużny staw mglił się w pośrodku niby oślepłe i poryte zwierciadło, zarosło kępami trzcin i ajerów. W kwaterach mdlały ostatnie, przywarzone georginie, smukłe malwy, astry nisko rozpełzłe i przeróżne pachnące ziela.

Ścieżyny, żółtym piaskiem potrząśnięte, wiły się we wdzięczne esy–floresy. Pachniało tam miętą i bukszpanem, sroki uwijały się po ścieżkach, a brzegiem stawu czołgała się wydra jejmościanki Bisi, lecz dojrzawszy ludzi dźwigających sieci i wiadra, plusnęła w jedno, przewinęła się szczupakiem przez drugie i zawiedziona w rachubach skoczyła w gąszcze, a za nią ruszyły psy.

– Wezmą ją – kłopotał się Sewer nasłuchując krótkich naszczekiwań.
– Wywiedzie je w przeciwną stronę i zjawi się przy rybach – zapewniał ojciec Hiacynt. Za wirydarzem pogrążyli się w dzikie ostępy wybujałych drzew, gęstwin i moczarów. Słońce wyzłacało tylko czuby olbrzymów, dołem zaś taiły się jeszcze mroki, chłód i mgły, spod których przezierały gdzieniegdzie wody, niby zamglone pawie oczka, w rzęsach zrudziałej paproci. Nie było drogi, tylko grząskie przejścia, bagna miejscami zastępowały drogę, przegniłe wykroty i niepodobne do przebycia plątaniny chmielów i jeżyn. Jakieś parowy głębokie, jakby dna ziemi sięgające, gadały zadyszanym bełkotem rzeczułek, rosły nad nimi brzozy niewypowiedzianej piękności, niebotyczne, w biel zatulone i pokryte drżącym szmerem żółknących listków. Miejscami dąb prawieczny, podarty piorunami, dźwigał się na potężnych korzeniach niby bóstwo ogromów, samotności i trwania. Były miejsca, gdzie przez zwarte konary siał się tylko bladawy pył dnia jakby przez witraże prastarych katedr. Zasię znów rozdzierały się nagle zielone ściany i oczy brały lot nad niskie, podmokłe łąki, pokryte wiszarem. To świerki okryte zielonymi skrzydłami gałęzi bodły hardo niebo gotyckimi wieżami. Grube na podziw sokory, pokracznie pogarbione, przeglądały się zalotnie w srebrzystych, zadumanych wodach. Modrzewie w złotawych przyodziewkach jesieni chwiały się rytmicznie, niby tanecznice nie mogące ustać na miejscu. Na wzgórkach zasiadły sosny szemrzące sennie, otoczone ciżbą żałobnych jałowców.

– Diabli z takimi wertepami – niecierpliwił się Sewer.
– Kiedy pan miecznik nie pozwala ruszyć siekierą, żeby chociaż przerąbać duchty i spuścić wody. Z tych zgniłych fetorów zimnica w domu ciągłym gościem.
– Tyle tu rzeczy czeka odmiany! – szepnął z goryczą. – Ale, co też się stało z koniczyną holenderską, którą przysłałem na wiosnę?
– Wyrosła ślicznie, sprzątnęli trzy półtoraki, ale pan miecznik zakazał używać. Powiada, że konie mogą pozdychać od takich zagranicznych specjałów…
– Każę dzisiaj założyć na noc cugowym i zobaczymy – szepnął z uporem. Wynurzyli się wreszcie na jasny świat; szeroka dolina łąk, gęsto poznaczonych stogami siana i kępami drzew, ciągnęła się niedojrzanym pasem, zaś tuż pod parkiem wlokła się rzeka, porozlewana w zatoki, jeziorka i moczary, zarośnięte trzciną wody płynęły leniwo, skrząc się w słońcu drobniuchną łuską. Ostry zapach bagna zawiercił w nozdrzach. Stado cyranek zerwało się z sitowi, huknął strzał i dwie okręciły się w miejscu, i spadały ciężko. Ojciec Hiacynt zagwizdał szczególnie, coś chlusnęło w szuwary, a po chwili wysunęła się wydra z kaczkami w zębach.

– A co, nie mówiłem, że się znajdzie! – wołał tryumfująco. – Mądra Basia, dobra Basia, poczciwa Basia! – klepał ją pieszczotliwie po grubym karku. – Zaciągniemy pod wodę, w dołach zdarzają się godne sztuki. Chcesz z nami?
– Pójdę stroną, może jeszcze co ustrzelę. Nabijał długą ptaszniczkę, wydra wiła mu się koło nóg w nieustannych, wężowych skrętach, ale na próby głaskania szczerzyła drobne, haczykowate zęby i groźnie mruczała.
Płaskie, długie łodzie spłynęły cicho na rzekę, sieć opadła znacząc się tylko na gładzi półkolem pływaków, ciągnęli się pod wodę długimi drągami z wolna i ciężko, gdyż dno było grząskie i zarośnięte.

– Sewer! – wołał za nim jakiś głos niedaleki. Odwrócił się spiesznie, z gąszczów wynurzyła się Marynia.
– Ledwiem zgoniła pana brata – szeptała srodze zadyszana.
– Ksiądz tak popędzał, chce jeszcze przed śniadaniem nałowić ryb.
– To pójdźmy nad stawy, Baśka, precz! – broniła się pieszczotom wydry. Ruszyli pod parkiem ku młynowi, którego omączone dachy znaczyły się spośród olbrzymich drzew; stawy leżały nieco niżej, porzucone w łąkach niby szyby grające w słońcu, wełnista kurzawa mgieł dymiła się z nich tu i owdzie sinymi pióropuszami.

– Ciotka Bisia pewna, że pan brat jeszcze śpi.
– Pan brat wstał przed słońcem – przedrzeźniał jej ton ceremonialny. – Ale, że pani siostra tak swobodnie buja po świecie, no, no…
– Bo chciałam brata o coś prosić – podjęła nieśmiało
– Ależ, siostrzyczko, rad bym ci przecież nieba przychylił.
– To powiedz mi prawdę o Izie – następowała wielce rezolutnie.
– O pani szambelanowej nie mam nic do powiedzenia.
– Mnie jej tak strasznie żal – ciągnęła nieulękle – pono taka nieszczęśliwa… Wuj pisał do mamy… Pono szambelan taki niegodziwy tyran…
– Może, ale ona nie warta twojego współczucia.
– Więc sobie wyobrażałam, jako przez te okoliczności bardziej się udręczasz…
– Nie imaginuj sobie Bóg wie czego – strzelił do czajki, ale chybił. – Nie mówmy o tym, siostrzyczko. Powiadaj mi o sobie.
– Będziesz dzisiaj u stryja?

– Pojadę po obiedzie, muszę się przywitać i pożegnać,
– Może tam jeszcze zastaniesz „sierotkę”.
– Ceśka Kobierzycka! Dawno jej nie widziałem, musiała już dorosnąć.
– I wyrosła na prawdziwe cudło! Mama ją; zaprosiła do nas, że to nie bardzo przystoi pannie w kawalerskim domu pozostawać.
– Toć stryjowi pod ośmdziesiąt, ładny kawaler.
– Zarówno nie przystoi – rzekła z przeświadczeniem. – I zabawiła wszystkiego może ze dwie niedziele. A wielbili ją i ceckali, aż złość brała patrzeć, ale to taki ordynus, że za nic to sobie miała, chodziła jak mruk, a rotmistrzowi, który nie szczędził jej galantuomnych duserów, powiedziała do oczu, że dryga niby małpa na katarynce! Maniery, co? I potem w nocy uciekła do stryja na podjezdku z pastwiska.
– Musiał ją ojciec zażywać po swojemu albo co?
– Gdzie zaś! Ojciec za nią przepadał i stawiał za wzór. Takie już czupiradło, woli przestawać z pospólstwem, pachnie jej tylko w chałupach…
– Prawda, że to przed laty rwała się do zabaw cale nieprzystojnych dla jej płci. Sierota, nie miał kto hodować i wyrosła na dziczkę.
– Nie mówię z jakowejś animozji, broń Boże, ale byś wiedział, jak jest, bo pan ojciec ma względem niej pewne zamysły… – spojrzała mu bystro w oczy.
Udał, jako nie rozumie jej słów, uśmiechnął się tylko i rzekł:

– Nie taki straszny diabeł, jak go księża malują.
– W sam raz jej u stryja: konie, psy, polowania i kumy, z którymi już pono w kości gra i kielichami brząka. Cała okolica mówi o tym.
– Konterfekt nie nazbyt pochlebny.
– Spytaj się mamy, to i coś więcej usłyszysz – dodała zajadle.
– At, obchodzi mnie to tyle co śnieg zeszłoroczny.
Przystanęli nad stawami, gdzie właśnie ojciec Hiacynt z połami habitu zatkniętymi za pas, ubabrany w błocie, wyrzekał przy wyciągniętej sieci nad lichym połowem, klnąc przy tym siarczyście rybaków.

– Maryniu, a rzeknij jejmość pani matce, jako mszę dzisiaj opóźnię, załowimy jeszcze po drugiej stronie. Sam przecież widziałem szczupale niby wieprze i całe roje okuniów. Baśka, połóż, Baśka! – wrzasnął na wydrę uciekającą z rybą w zębach.
Nie słuchając więcej jego biadolenia skręcili w sad, ciągnący się od młyna aż do dworskich oficyn; sad był rozległy, utrzymany starannie i obficie pokryty owocem; szły nieskończone rzędy stożków, pokrytych zarumienionymi jabłkami, to śliwy całe w fioletach i farbach sinawych, to grusze zwisające z gałęzi niby ciężkie zausznice.

A owdzie stały już drzewa w jesiennej przyozdobie barw i złotawe liście spływały bez szelestu na przywiędłe, stratowane trawy, niekiedy jabłko biło ciężko o ziemię lub zabrzęczała pszczoła. Słońce świeciło blado, powietrze było ciche i przejęte zapachami jabłek, wróble goniły się rozkrzyczanymi bandami.

Napotkali Dosię z fartuchem pełnym nazbieranych owoców.

– Tylko co miałam was wołać na śniadanie – ozwała się dźwięcznym głosem, białe zęby zagrały w pełnych, czerwonych wargach. Rzęsista była w sobie, urodna, biała na twarzy, dyszała zdrowiem, mocą i radością. Spłonęła pod badawczym spojrzeniem Sewera i uciekła z oczyma.
– Co dnia ładniejsza – zauważył, gdy się nieco oddalili.
– Toteż wciąż walą do niej w konkury.
– A ona coraz polewką szafuje!
– Jakby czekała na królewicza! Droży się, aż to wszystkich zastanawia.
– A może jakowaś skryta inklinacja? – wtrącił badająco.
– Gdzie zaś, kiedy ona rada wyśmieje każdego i przedrzeźni.

Uspokojony, że nie podejrzewają jej skłonności do Kacpra, zwrócił rozmowę na spodziewanych gości, cyrkulując przy tym ostrożnie ku osobie porucznika Rymkiewicza. Marynia zdradzała się rumieńcami i pomieszaniem, nie ważąc się jednak na wyznania, więc gdy znaleźli się blisko domu, pod zielonym cieniem szpalerów, zagadnął obcesowo:

– I miałabyś odwagę przeciwić się woli rodzica?
Raczej klasztor niźli tamten narzucony! – wybuchnęła z mocą niezłomnej determinacji, lecz pomiarkowawszy się spojrzała śmiertelnie strwożona.

Nie stojęć na zdradzie, siostrzyczko, mów ze mną szczerze, nie bój się…

Przytuliła się do niego z ufnością i cichutko, pod wielkim strachem i wśród łez, spłonień i wzdychań wyznawała się ze swoich miłowań i udręk serdecznych.

– Pisała mama o Pstrokońskim, mniemałem, jakoś go sobie wybrała.
– Widziałam go ze dwa lata temu na kuligu w Bełżycach, u starościny Kossowskiej, i cale mi się nie wydawał, chociaż kawaler grzeczny, przystojny i pono z wielką edukacją, bo tylu tam było świetniejszych.
– Exemplum Rymkiewicz, nieprawdaż, siostrzyczko? – śmiał się cicho.
– Jakbyś wiedział, oficjer przecież i taki śliczny! Ale cóż, Adam chudopachołek, a Pstrokoński magnat prawie i instancję za nim wnosił do ojca sam wojewoda sieradzki, Walewski. Ale nie pójdę za niego, żeby nie wiem co, nie pójdę. Ojciec się nawet nie spytał mamy i deklarację przyjął, szczęściem, że jeszcze nie wyznaczył dnia ślubu.
Dzwonek zwołujący na śniadanie zatargał powietrzem.

– I nie tak rychło wyznaczy – zaszeptał żywo – bo czasy nadchodzą burzliwe, a Bóg wie, co komu pisane na wojnie.
– Na wojnie! To by i Adam powinien, i ty, i pan Pstrokoński! – zadygotała przerażona.
– Wszyscy powinni, komu w sercu honor i ojczyzna. Nie powiadaj nikomu, ale to wiedz, jako lada dzień wybuchnie sroga zawierucha.
– Dlatego pilno ci do obozu? Mówiłeś już z ojcem?
– Sroży się i przystępu mi nie daje – westchnął boleśnie.
– A mama się trapi, wczoraj znowu się przemówili o ciebie.
Weszli na podniesienie uczynione pod domem z potężnych bali, a obramowane niskim płotkiem, strojnym w poczerwieniałe festony dzikiego wina. Szklane drzwi wiodły prosto do stołowego pokoju. Już tam cały dwór czekał na miecznika. Dosia z pomocą respektowych panien i kredencerza krzątała się przy zastawie, zapach kafy unosił się w powietrzu. Izba była ogromna i chociaż cztery okna patrzyły w ogród, mrok ją zalegał, gdyż belkowany pułap wisiał nad nią chmurą poczerniałego ze starości drzewa. W kątach wypinały się na miedzianych nóżkach dwa brzuchate piece z zielonych, gdańskich kafli. Na ścianach obciągniętych malinową materią, zgoła już wypełzła, wisiały długim rzędem konterfekty Zarębów. Ze struchlałych, prawiecznych płócien patrzyły mgławo jakieś głowy w misiurkach i jejmoście w kryzach i mnisich czepcach, czasy Zygmuntów pamiętające. Sporo ich było, poniektóre wielce foremnie utrafione i jak żywe, ale były dające pozór maszkar i straszydeł w czerwone delie przyodzianych i pustymi oczodołami patrzących. Zasię szły i późniejsze, na których wyobrażono surowe postacie rycerzów w szmelcowanych karacenach i rysiach, a matrony w bufiastych strojach i płaskich, rurkowanych czółkach, z różańcami w rękach – herby znaczyły się nad głowami, zaś na pokrętnych, malowanych wstęgach górne maksymy wyrażone czerwono. Ale najwięcej było konterfektów z epoki Sasów; roiły się na nich męże bujne, hulaszcze i zuchwałymi oczami bodące, przybrane w ogromne peruki, sajety i ordery lub z podgolonymi czubami w buchastych kontuszach i rzęsistych pasach, damy zaś w kopiastych koafiurach, w głębokich dekoltach, w muszkach i wdzięcznych uśmieszkach. Poczet był niemały, boć ród Zarębów sięgał zamierzchłych czasów i chocia w początkach Polski wielce był władny, możny i comesami się piszący, atoli w następnych wiekach podupadł, rozrodził się i już nie zdołał się dźwignąć do pierwszych dostojeństw, znaczenia i bogactw, zawszeć jednak w boju czy to w radzie, czy w kościele zasługiwał się Rzeczypospolitej i w poczciwości prym trzymał. Przeto właśnie cały dom tchnął staroświecką surowością. Miecznik bowiem lubował się w przeszłości, a jakby na przekorę czasom i modom skrzętnie gromadził w domu to, co inni jako przestarzałe wyrzucali na lamusy i poniewierkę. Na starą modę było wszystko w Grabowie, zarówno sprzęty i ubiory, jak i obyczaj, posłuch, surowość, cnoty i rezydenci, że zaś przy tym dbał wielce o splendor, więc w domu był dostatek i niemal przepych. Na dębowych policach, przypartych do ścian jadalni, aż się mieniło od wszelakiego zbytkowego sprzętu; od srebrzystych konwi, mis, pucharów, miedzi polśniewającej niby miesiąc na pełni, sreber marcypanową augsburską robotą i farfurów. Nie brakowało stołów italskich, cudnie różanym drzewem ornamentowanych, ni siedzisk o wysokich rzezanych w dębie oparciach i wybitych skórą w pozłociste kwiaty, wytłaczaną, ni zwierciadeł między oknami, ni licznego dworu rezydentów i służby.

Owo właśnie Sewer, wkroczywszy z ogrodu, babinom na przywitanie szarmancko ucałował ręce, a pięć ich było, jedna starsza od drugiej, a wszystkie omszone jako prawieczne kamienie, znacznych domów sieroty, jego powinowate i od niepamiętnych lat rezydujące w Grabowie. Rozczapierzały się jak kwochy, srodze już przystrojone na dzisiejsze przyjęcie. Wzięły go między siebie i na wyprzódki wyrzekały na słabość miecznikowej, zwierzając się przy tym pod sekretem z przeróżnych turbacji. Słuchał z powinnym uważaniem, niecierpliwie jeno wyczekując ratunku – ale rotmistrza nie było, snadź jeszcze nie zdeterminował barwy fraka, Sulicki stał pod oknem i swoim zwyczajem patrzał w jeden punkt. Trzaska zaś przedeptywał koło panien respektowych, prawiąc im ckliwe dusery i zawzięcie podkręcając wyszwarcowane wąsy, aż dziewczyny zanosiły się od śmiechu; dopiero Korab Brzozowski, adlatus miecznika i jego prawa ręka, ruszył w podrygach ku babinom, poczęstował je tabaką i sam kichnąwszy setnie, odciągnął Sewera na stronę i zaszeptał:

– Mopanku, jedziesz do Onufrego, co, hę? – Niedosłyszał ździebko.
– Może wujcio będzie ze mną łaskaw.
Tak go przezywał cały dom.
– Chciałaby dusza do raju, mopanku, ale jakby na złość goście dzisiaj – huczał stentorowym głosem. – Co, hę? Tam dzisiaj Onuferek odprawuje miesięczne rekolekcje. Użyją se juchy, mopanku, co, hę? – Mlasnął językiem, aż się rozlegało, i westchnął żałośnie: – Ale i miecznik tego nie pochwala, obraza boska, powiada. Co prawda, to prawda, mopanku, co, hę? Tu znowu mlasnął językiem i mrugając ku pannom zaśmiał się cicho.

Familiant był to znaczny i u jezuitów wileńskich w naukach ćwiczony; fortunę cale pańską w ewentach barskiej utracił, atoli mimo sterania przeciwnościami i lat podeszłych krzepki był jeszcze, ruchliwy i foremnej wielce postaci; imaginację miał żywą i w przeróżne facecje bogatą, wymowę zaś składną i tak porywającą, że czasu sejmików szlachta podlaska nosiła go na rękach i za jego dyspozycją gotowa była kreskować choćby na samego Belzebuba. Kieliszkiem też ni kompanią nie gardził, w kości po staremu rad się zabawiał, ale przy tym skrupulat był wielki, wypróbowanej poczciwości, że miecznik zawierzył mu we wszystkim, funkcją plenipotenta obdarzywszy, sam jeno zajęty czytaniem starych ksiąg i religijnymi praktykami.

– Spójrz no na Pelasię Dmowską, to ci coś uciesznego rzeknę, mopanku – zaczął zezując ku jednej z respektowych, ślicznej jak róża i o grzecznej w piersiach cyrkumferencji, ale nie zdążył, bo wszedł miecznik ze swoim Filipem.
Wszystkich łaskawie przywitał, Marynię w czoło pocałował, synowi podał rękę do ucałowania i odmówiwszy półgłosem krótką modlitwę zasiadł na wysokim, poręczowym krześle i dopiero zaprosił do brania miejsc. Famulus zawiązał mu serwetę pod brodę i podawszy na srebrnej tacy wazę z winną polewką stanął za krzesłem; reszta mężczyzn musiała kontentować się grzanym piwem, zaś damom podawano kafę.

Śniadanie odprawiało się jak nabożeństwo, cicho i ceremonialnie.

Krzesło jejmość miecznikowej stało nie zajęte, siedział na nim biały kot.

Ciężyło wszystkim to surowe milczenie, lecz mało kto ważył się je przerywać.

Zaczął Brzozowski, miecznik zgromił go oczyma. Spróbowała odwieczna podczaszanka Krzywicka prawiąc o lubej dnia dzisiejszego aurze, ale dojrzawszy srogiego marsa zmilkła wystraszona.

Sewer, siedzący na szarym końcu, ukradkowo badał oblicze rodzica, nic jednak nie zdołał wymiarkować: zamknięte było na siedem pieczęci i lute. Raz czy dwa poczuł na sobie jego przenikliwe spojrzenie i aż zadygotał z niepokojów. Dzieciństwo stanęło mu w myślach, dawne przewiny i srogie kary, o których nie mógł wspominać bez drżenia.

Miecznik bowiem trzymał wszystkich w żelaznej dyscyplinie i nie pobłażał choćby najdrobniejszym uchybieniom. Skryty był przy tym, nieprzystępny, zdziwaczały i słynny milczek, mógł całymi tygodniami nie odezwać się do nikogo.

– Wystąpisz asan wieczorem z kapelą – ozwał się naraz do Trzaski – a wystąp godnie i nie zbłaźnij się: nie lada muzyk będzie słuchał. – A ty poczekaj na mnie w bibliotece – zwrócił się do syna – zajrzę jeszcze do matki.
Odetchnęli po jego wyjściu, podniosły się swobodne rozmowy, Dosia dolewała niektórym, przekomarzając się z Trzaską, Brzozowski zaś rzekł:

– Starosta Prażmowski muzyk niepośledni, grywał kiedyś na królewskich asamblach w Wersalu, do smaku mu będą akuratnie waścine trąby, co, hę?…
Sewer poszedł na drugi koniec domu, do ojcowskiej komnaty. Prosta była, ściany miała bielone i sprzęt lada jaki. Na środku stał stół, czerwonym suknem okryty i zarzucony książkami; książki były również na niskich półkach pod ścianami, pliki papierów, rulony map i fascykułów. Na ścianach wisiały rzędy kopersztychów, wyobrażających konterfekty królów i co główniejszych w narodzie mężów, oraz ogromne, srodze zniszczone drzewo genealogiczne. W kącie, za pękatym piecem, przysłonięte parawanem z zielonej kitajki stało łoże, nad nim krzyż, gromnica i nieco broni starożytnej.

Spacerował od okna do okna wyzierając niecierpliwie na pusty dziedziniec, ekscytowały go bowiem niemiłe wspomnienia ożenione z tą komnatą, i tym przykrzejsze, że i aktualnie zanosiło się na burze i gniewy. Hetmańska władza ni nawet królewski majestat, a nie przejmowały go nigdy takim drżeniem niepokojów, jak to wyczekiwanie eksplikacji.

Zjawił się stary Filip z cybuszkami i zapaloną świecą.

– W jakiejże dzisiaj dyspozycji pan miecznik?
– Musi być, Sewerek coś zmalował i po staremu weźmie wnyki – pozwolił sobie żartować stary, bo nosił go niegdyś na rękach i całe życie przesłużył u Zarębów.
– Bajesz mi acan facecje – obruszył się.
Wszedł zaraz miecznik, fajkę zapalił i jął promenować po komnacie. Sewer, chociaż miał dziwną ochotę na lulkę, nie ważył się jednak bez permisji, stanął więc pod piecem sprężony jakby na paradzie. Stary zaś chodził nie patrząc na niego i dopiero po długim milczeniu powiedział kąśliwie:

– Kasztelan pisał mi o twoich grodzieńskich awantażach…
– Nie uczyniłem tam nic przeciwnego honorowi – odparł dosyć zuchwale.
– Jeszcze cię nie pytam! – zgromił go surowo.
– Relację zdał mi akuratną – ciągnął dalej – konkluzje z niej takie, żeś tam postępował jak kiep. Jak kiep, mówię – powtórzył stając przed nim.
Poczuł się pod jego przenikliwymi oczyma jak pod pręgierzem, ale milczał.

– Biskupa Kossakowskiego przywiodłeś do animozji, na wojska alianckie napadałeś i ludzi im poszczerbiłeś. Zali to prawda?
– Prawda, ale biskup parricida i gdybym mógł, oddałbym go mistrzowi.
– Milcz, kpie jeden, nie tobie sądzić biskupów! – zakrzyczał wzburzony. Zniósł i to, chociaż wzburzenie już mu targało wnętrzności.

– Pijany warchoł, li ordynaryjna burda przygodziła ci się z wojskiem?
– Kacpra mi ukradli moskiewscy werbownicy, więc go odbiłem, a że przy tym ten i ów oberwał po łbie, żołnierska to rzecz. Zasię potem napadli mnie w domu w nocy jak złodzieja. Wyrwałem się uspokoiwszy sztychem oficjera. Zali mogłem się pozwolić jak baran! A na Sybir mnie dysponowali…
– Snadź drogi ci Kacper, iżeś dla niego azardował głowę!
– Ocalił mi życie w bywszej wojnie, rozumiałem więc słusznym…
– Na tom go dał, by w potrzebie położył za cię głowę, to jego psia powinność…
– Spełniał ją wiernie. Żołnierz to godny, wziął krzyż za męstwo, a sam książę mu warował, jako po wojnie otrzyma indygenat i oficjerską szarżę.
– Weźmie ale bizuny od podstarościego. Parob to mój. Ja mu każę wypisać indygenat surowcem! – srożył się ze szczególną złością.
Sewer tylko zatopił w rodzicielskiej twarzy zapalczywe oczy jakoby szpony jastrzębie, ale się jeszcze pohamował właśnie ze względu na Kacpra.

– Dlaczegoś po wojnie manifest podpisał i wziął abszyt?
– Bom tak był powinien ojczyźnie i honorowi.
– I gdzieżeś to potem wojażował i po co? – indagował niezbłaganie.
– Nie mój sekret i wydać go nie mam prawa.
– Jać nakazuję!
– Dałem kawalerski parol i dotrzymam – wyrzekł nieulegle, lecz pobladł. Miecznik poruszył się gwałtownie i przebódł go rozsrożonymi oczyma; na jagody wystąpiły mu czerwone plamy; znać było, jako się mocuje, żeby się nie dać przyrodzonej gwałtowności. Za czym siadłszy przy stole okrył się kłębami dymów i dopiero po dłuższej pauzie zapytał:

– Na jakie to znowu wojaże się wybierasz?
– Dostałem pocztę z Warszawy, szef żąda rychłego powrotu na służbę. – Tu opowiedział, jak zabiegom Działyńskiego zawdzięcza, że król go fortragował na dawną szarżę. Miecznik jął rozpytywać, zwłaszcza ciekawiła go sytuacja kasztelana. Sewer odpowiadał krótko, ni słowem nie potrącając spraw sprzysiężenia, zaś z relacji o kasztelanie próbował się wykręcić, lecz przyciśnięty do muru, wyznał wiadomą sobie prawdę, nie szczędząc wuja i jawiąc go bez obsłon. Za głowę brał się stary, niektóre szczegóły kazał sobie powtarzać, ale czuć było, jako ten przeczerniony konterfekt przypadł mu do serca i wielce kontentuje, bo rzekł z przekąsem:
– Reguły miał zawsze śliczne i na pokaz. Nie powiadaj o tym matce, to by ją dobiło. Kasztelanową widziałeś w Grodnie?
Umknął z oczyma po pytaniu. Sewer cale serdecznie oddawał dank jej czułemu sercu i wspaniałomyślności.
Zerwał się na to stary, oczy mu zagrały, a cała twarz spromieniała ogniem, aż Sewer zamilkł uderzony tą dziwną przemianą.
Miecznik zaś spacerował, pykał fajkę, czasem jakiś przyśmiech przeleciał przez wargi, czasem patrzał w okno i milczał. Wielce dostojnym wydawał się synowskim oczom w tym przemienieniu i zgoła nieznanym, zwłaszcza że po jakimś czasie spytał:

– Jak to było z tym przetrzepaniem aliantów? Opowiedział akuratnie, czym należycie usatysfakcjonowany zakrzyczał:
– A toś dał bobu takim synom. Zuch z ciebie, mój chłopcze!
Rozmowa przeszła na materie de publicis, kazał sobie rozpowiadać o sejmie grodzieńskim, sprawach i ludziach, ale co chwila sprzeciwiał się jego konkluzjom, bo był przeciwnikiem Konstytucji Trzeciego Maja, godził się z nim tylko w nienawiści do króla i jego kreatur, cale jednak z różnych względów.

– Podstarościńska kompania – konkludował wzgardliwie.
– I Rzeczpospolitę traktują jako gradus do wywyższenia swoich rodów.

– A cóż mi to za rody owi Kossakowscy, Ankwicze, Dziekońscy, wielmoże z łaski obcych potencji, drobiazg, szaraczki, tałałajstwo.
– Targowickie trifolium, rody znaczne, a w zdradzie prym dzierżące.
– Do czego zmierzają Kossakowscy? – rzucił stając przed nim.
– Do oderwania Litwy od Korony, unii z Rosją i panowania pod jej protekcją.
– Nie powiadaj krotochwili – obruszył się.
Sewer wyłożył, co było powszechnie wiadome o tej familii – snując długą kronikę szalbierstw, łupieży, wiolencji nad współobywatelami, śmiertelnych grzechów przeciw ojczyźnie i zdrad oczywistych. Nie przerywał mu, ale w końcu powiedział surowo:

– Wszystkiemu przyczyną ów smutnej pamięci sejm rewolucyjny.
Sewer aż się zatknął ze zdumienia i patrzał nie wierząc własnym uszom.
– Tak, ów dzień Trzeciego Maja to dzień zbrodni przeciw Rzeczypospolitej i wolności, to ukartowany spisek nieprzyjaciół Boga i ojczyzny, to sromotne kajdany despotyzmu, to wzgarda ojczystych swobód i republikańskiego ducha! – ciągnął namiętnie, powstając na konstytucję i reformy przez nią głoszone, a sławiąc bez miary dawne czasy i złotą wolność szlachecką.
– Znamy tę wolność – zawołał Sewer nie mogąc już ścierpieć – znamy!
Bo w Polsce złota wolność pewnych granic strzeże:

Panu nic – chłopa na pal – szlachcica na wieżę.

Ale pożałował zapalczywości, gdyż miecznik, uderzywszy go rozsrożonymi oczyma niby obuszkiem, zamilkł na długo. Sewerowi czas wlókł się niezmiernie wolno i chociaż wzburzony niecierpliwością, stał jednak pod piecem nie ważąc się poruszyć z miejsca. Jakiś zegar nieubłaganie wykukiwał kwadry, potem głosił dziesiątą godzinę, potem znowu kwadry, a stary jakby zapomniawszy o synu palił lulkę, przezierał jakoweś fascykuły, to zdawał się wpadać w drzemkę czy teżli w medytacje.

– Tobie pachną jakobińskie systemata – naraz się odezwał. – Wiem ja, z jakimi to farmazonami i klopistami trzymałeś w Grodnie kompanię.
– Jeśli kasztelańskie delatorstwa znajdują wiarę u ojca dobrodzieja…
– Głupiś! – przerwał mu szorstko. – Masz, widzę, nowy moderunek – ciągnął dobrotliwie, wskazując cybuchem na jego zieloną, artyleryjską kurtę. – A cóż to za krzyżyk masz na piersiach?
– Dostałem go za bitwę pod Zieleńcami.
– Stawałeś, widzę, po kawalersku! Tak trzeba, powinieneś to własnemu rodowi. W jakichże okolicznościach wziąłeś takowy splendor?
Opowiedział prosto, po żołniersku o trzech atakach na swoje harmaty, którymi wrogów przepędził, kładąc przy tym szczególny nacisk na mężne dystyngowanie się Kacpra w tej potrzebie

– I sam książę przypiął ci krzyż? – Wzmiankę o Kacprze pominął.
– Przy apelu i wobec całego koru!
– A całoś wyszedł z tych terminów?
– Dostałem kulą po żebrach, zwyczajna żołnierska przygoda.
– Mogłeś ponieść szwank gorszy, chwała Bogu – westchnął z ulgą.
– Tylu tam godniejszych położyło głowy.
– Homo non sibi natus, sed patriae! – wyrzekł chmurnie, obrzucając go zatroskanymi oczyma, i przeszedł na inne zgoła materie, w końcu zaś powiedział wielce dobrotliwie: – Zajrzyj do matki, a potem jedź do Onufrego. Przyjadą tu wprawdzie starostwo Prażmowscy z jakimś świszczypałą, lecz mniemam, że po moim responsie gotowi jeszcze dzisiaj wyjechać – uśmiechnął się złośliwie.

Sewer pocałował go w rękę, nie wyraziwszy pytania, jakie cisnęło mu się na usta.

– Ale – zawrócił go od progu – bawi w Stokach Cesia Kobierzycka… Pamiętasz ją?
– Jakże, małom to nadarł hajdawerów po drzewach za ptakami dla niej.
– Panna już dorosła, pełna pudoru i wdzięków, w sam raz byłaby dla ciebie…
– Nie pora myśleć mi o sobie – odparł niechętnie.
– Jąć nie przyniewalam, weź jeno pod rozwagę – nastawał dziwnie łagodnie. – Ród to w Wielkopolsce znaczny i substancja niemała, wszak weźmie w sperandzie Stoki. Sam Onufry mi powiedział, jako zapis już w Brześciu oblatował. Spęczniałyby nasze fortuny, a kto by miał Grabów i Stoki, ten brałby w województwie pierwsze miejsce i na Podlasiu trząsłby sejmikami, tysiące głosów i szabel miałby na zawołanie! Toć w Stokach samych granic leśnych będzie z mil dziesięć, a bory nienaruszone i Bug pod nosem. Cudnyż to szmat ziemi, ładu jeno brak i gospodarza. Onufry rozpuścił poddaństwo na dziadowskie bicze, ziemię zaniedbał i po staremu wszystkie intraty ekspensuje na myśliwstwo i swoich kumów. Właśnie przydałby się tam żołnierki rygor! A możeś już sobie gdzie indziej oko zaprószył?
– Anim myślał o amorach, ni darzyły się okazje.
– Prawdaż to, że Iza rozchodzi się z szambelanem? – bystro spojrzał mu w oczy.
– Bo czyni jej wstręty i przeszkadza w amuretkach, a wujowi dobrodziejowi imaginuje się umitrowany zięć, splendory i znaczne promocje w Petersburgu.
Potrącił jeno te materie, lecz przyniewolony, dał nolens volens akuratną relację.

– I nie mówi przez ciebie jakaś animozja ni zwiedzione afekta?
– Ale z dokładką najszczerszej prawdy – zaręczał uroczyście.
– Zgoła nie do wiary – szepnął dotknięty. – Stary jestem, a wstydno mi słuchać o takowych frymarkach czcią niewieścią. Do czego to prowadzi modne życie, francuskie romanse i wzgarda starych obyczajów – rozgoryczał się i aż wybuchnął: – Ja bym tych głodnych sawantów przepędził przez rózgi, a ich systemata, uwodzące powszechność, spalił na stosie. Straszne czasy! Cnota w pośmiechu, wiara w poniewierce, bezbożność w modzie. Rozpusta i podły egoizm panują światu. Na pomazańców podnoszą świętokradzkie ręce. Boga się wypierają, kościoły plugawią! Zaiste potopu potrza na te nieprawości! – wołał wzburzony.
– I przyjdzie potop – podjął z uniesieniem Sewer – już pierwsze fale szturmują, już strwożona nikczemność mdleje, już tyrania dobywa ostatka sił, już krzywdę i niesprawiedliwość wloką pod topór, już świta era cnotliwej ludzkości, era Natury, era prawdziwej wolności, braterstwa i równości – wyrzucił jednym tchem i z taką żarliwością, że oszołomiony miecznik, nie zdoławszy pojąć tenoru wywodów, słuchał z uśmiechem aprobacji, po czym odprawił go w tkliwej łaskawości.
Wyszedł rozpłomieniony. Marynia czekała na niego w sieniach.

– No i cóż, bardzo się gniewał na ciebie? – pytała srodze zaniepokojona.
– Rozeszliśmy się w niezgorszej komitywie.
– Dzięki Bogu! Tam już mama z podczaszanką odmówiły nowennę na twoją intencję. A ja się tak bałam! Nie wspominał o mnie? – spytała cichutko.
– Odmówi Prażmowskim.
– Odmówi! – jęknęła i łzy jak groch posypały się jej z oczu. – Miałam jakąś nadzieję, a teraz… – ukryła twarz w dłoniach i boleśnie zaszlochała.
Wprowadził ją spiesznie do jakiejś zacisznej bokówki.

– Nie płacz, jeszcze nic nie stracone. I ze mną było krucho, wsiadł na mnie niby na żaczka, bałem się, że mnie precz wygoni. A jakich się duserów nasłuchałem! Ścierpiałem jeno ze względu na matkę. Dopiero jak mi zaczął raić Cesię, zrobił się łaskawszy. Właśnie mi w głowie żeniaczka i dla jego widoków. Musiał go stryj namówić. – Nie widują się już od roku. I o Rymkiewiczu powiedział otwarcie?
– Że taki da respons Prażmowskim, po którym pewnie jeszcze dzisiaj wyjadą.
– I tak mnie nie przyniewoli! – wyrzekła z mocą, ocierając załzawioną twarz.

– Mama wstawiała się za tobą?
– Wstawiała i za to nie przemówił do niej przez cały miesiąc.
– Zawsze to samo. Powiadali mi, jako ciężki dla ludzi,
– Że już gorzej nie sposób. Na wsiach płacz i wyrzekanie, bo namiestnicy robią, co im się spodoba, z chłopstwem. A Brzozowski jeszcze ich ekscytuje, ale on jeden ma wiarę u ojca. Już prawie całe Górki uciekły w świat, piętnaście chałup ojciec kazał rozwalić i zaorać place. Brzozowski zbiegłych łapie i katuje, że strach patrzeć.
– O cóż się pogniewał ze stryjem? – przerwał nie mogąc znieść opowiadania.
– O mamę. Stryj radził wezwać Goltza, że to mama coraz słabsza, nie chciał, bo go nie cierpi za to, że w swoich Wronkach uwolnił z poddaństwa chłopów i osadził ich na prawie czynszowym.
– Zaiste idzie coraz lepiej! – Goryczy miał już pełne serce.
Poszli na drugą stronę domu do matki. Siedziała w swojej stancji od ogrodu, w niskim krześle, wysłanym poduszkami, z różańcem w ręku i z modlitwą na ustach. Podniosła zatroskane oczy na dzieci, lecz synowski uśmiech rozsłonecznił ją; coś jakby cień rumieńca padł na jej przezroczystą, przywiędłą twarz, obramowaną w czepiec z liliowego bławatu.

Zabrał miejsce u jej kolan na maleńkim podnóżku. Marynia jęła się krzątać, gotowa na każde jej skinienie, ona zaś długo patrzała głębokim, matczynym spojrzeniem w jego twarz wychudzoną i całującym tknięciem palców poprawiała mu wzburzone włosy i twardy, żołnierski hasztuch na szyi.

– Mizerny jesteś! – głos miała słodki i jakby przejęty jesiennymi zapachami ziół. – Bisia cieszyła się, że pośpisz dłużej, a tyś pono wstał przed słońcem.
– O swojej porze, matusiu – przywarł wargami do jej białych, wątłych rąk.
– Jakże się miewa Kacper?
– Rachuję, jako już za dwa tygodnie będzie mógł ruszyć za mną.
– No widzisz, a Dosia mi natrzepała, że musi leżeć jeszcze parę miesięcy… – naraz jakby podejrzenie zamigotało w jej oczach i zwróciła się do Maryni: – Poproś ciotki – po czym kazała mu opowiedzieć o rozmowie z ojcem, ale gdy niebacznie potrącił o jego despotyzm, zakryła mu dłonią usta.
– Twój ojciec, synaczku; chciałby dla was jak najlepiej – dodała.
– Pragnie nas uszczęśliwiać wbrew naszej woli – bluznęła Marynia.
Zmonitowała ją surowym spojrzeniem, pilnie zagadując o kasztelana.
Powiadał ostrożnie, cyrkulując przy tym w różne strony i wymijając wszystko, co by ją mogło zmartwić, potem zaś przeszedł na swoje wojaże po świecie. Opowiadał tak wabnie i jasno, że jako żywe stawały przed oczyma owe kraje nieznane, miasta pełne cudów i różne przygody.

– Mój Boże – westchnęła matka – długie lata śniłam, żeby na własne oczy zobaczyć ten świat daleki! – Żałość szarpnęła to serce poświęcone tylko drugim.
Był to bowiem wzór matrony dawnego pokroju, oddanej rodzinie, obowiązkom i modlitwie – obraz pani litościwej dla wszelakiego ubóstwa i władnej sercami. Czyniła miłosierdzie z głębokiego współczucia dla bliźnich, była błogosławieństwem licznych poddanych, jęczących pod srogą ręką miecznika, i pomimo słabego zdrowia, częstych niedomagań i ciągłej opresji mężowskiego despotyzmu duszę miała niepożytą i zawsze gotową do obrony słabych i pokrzywdzonych. Pożerał ją tylko jakiś utajony smutek, lecz nigdy nikt nie dojrzał jej łez ni posłyszał skargi: zawsze miała dla ludzi twarz pogodną, dobrotliwe słowa i dłoń uczynną. Więc i aktualnie, chociaż żale za niespełnionymi marzeniami otworzyły stare rany, wyparła się ich natychmiast i z jasnych, wypłakanych oczu spłynęły spojrzenia troski o drugich i miłowania.

Ciotka Bisia wsunęła się cichutko, zapadła w jakimś cieniu niby myszka i wpatrzona w swojego ulubieńca rozmodlonymi oczyma, płakała rzewliwie, chociaż był właśnie rozpowiadał o francuskich dyliżansach.

– Ciociu, przecież mu się nic nie stało! – uspokajała ją Marynia.
– Ale mogli go zabić, jak tego świętego króla. Panie, daj mu światłość wiekuistą, zbóje to, antychrysty, morderce – szeptała rozbolała.

Uśmiechnął się i rozpowiadał dalej.

Ze ścian czerniały surowe twarze świętych i gorejące oczy torturowanych męczenników, zaś oknami zaglądał słoneczny świat i drzewa strojne w cudne farby jesieni, a te trzy dusze zawisły na jego słowach, nasycając rozbudzone niepomiernie imaginacje, gdyż co chwila Marynia, to ciotka Bisia, to nawet matka zarzucały go pytaniami o stroje, o kościoły i nabożeństwa, o ludzi i obyczaje. Zwłaszcza matka, wytęskniona za jedynakiem, przeciągała indagacje, byle jeno jak najdłużej poić się jego widokiem. I tak wiele mieli sobie do powiedzenia po latach rozłąki, a jemu było tak lubo siedzieć u matczynych kolan jak niegdyś i jak niegdyś brać w duszę niewypowiedzianą szczęśliwość rodzinnego domu. On, żołnierz zaprawny w bojach okrutnych, jakobin, gotowy nieprzyjacioły ojczyzny i ludzkości mordować własną ręką, tu, w tej komnacie, gdzie był ujrzał światło dzienne, wśród ścian i sprzętów odwiecznych i wśród serc oddanych jakby odzyskał dzieciństwo i poczuł w sobie świętą łaskę beztroski i ufności.

Odpowiadał obszernie, a raz po raz zrywał się i leciał zajrzeć do gdańskiej szafy: skrzypiała jak zawsze, była pełna przedziwnych zapachów lawendy i mięty; to zegar stojący w rogu pociągnął za mosiężne wagi: zawarczał chrapliwie i bił głuchym, prawiecznym głosem nieskończone godziny, jak zawsze; w niszy za spłowiałymi, zielonymi zasłonami stało łoże matki, przy nim klęcznik z grubą księgą między dwiema woskowymi świecami, a nad nim płonąca lampka przed Częstochowską, jak zawsze. Nawet tych świętych, patrzących ponuro ze ścian, witał z uniesieniem i tak samo jak niegdyś zatrwożył się przed obrazem piekła, na którym srogie diabły, wyobrażone czerwono, pławiły w płonącej smole potępieńców bodąc ich widłami. Odszukał za szafą ze skóry wyciętego pajaca i pociągnął za sznurek.

– Dryga, mamusiu, dryga! – wołał rozradowany, bo pajac wyrabiał ucieszne skoki, trząsł głową i rzucał długimi nogami. Śmiał się jak dziecko. Potem zajrzał za pękaty piec, wysunięty na stancję, tam, gdzie był ongi ukrywał swoje skarby dziecinne, i oniemiał ze wzruszenia. Stały skrzętnie zebrane i wszystkie: i drewniany koziołek obity skórą i wyczyniony w kształt konia, i wózek z drabinkami, i piłki zwite z wełnianych sznurków, maczanych w smole, i palcaty, podobieństwo szabel mające, i papierowe szyszaki z piórami, i pierwszy mundur kadecki srodze obszarpany, wraz z całym wojskowym rynsztunkiem, i jakieś szczątki przeróżnych zabawek.
Łzy mu napłynęły do oczu i serce rozparła niezmierna czułość.

– Matusiu! – zaszeptał rzucając się do jej nóg. Przygarnęła go mocnymi ramionami miłowania i byłaby rada wziąć na ręce i pohołubić jak niegdyś, a jemu już brakło słów, więc jeno całunkami wyznawał swoje kochanie, całunkami dawał wszystką wdzięczność i bezgraniczne oddanie.
– Pozostań z nami, synaczku! – wyrwało się jej utajone pragnienie serca. Rozwiały się naraz złudy szczęścia; ocknął się w nim żołnierz i mąż.
– Póki ojczyzna w hańbie i niedoli, nie lża mi domu ni szczęścia, ni spokoju nie lża! – przemówił z niego surowy głos powinności.

– Jać wiem, synaczku… jać wiem… jać wiem… – odpowiadała coraz ciszej, wolniej i ciężej. Twarz jej zbielała na płótno i siwe łzy błysnęły w oczach, ale nie dała im popłynąć, nie pozwoliła sfolgować sercu, a mężnie rzekła:
– Bóg mi jeszcze ciebie powróci, synaczku, powróci… – i urwała nagle. W jakimś kątku cicho chlipała ciotka Bisia, Marynia zaś utkwiwszy głowę w zasłonach niszy zanosiła się od płaczów.

Szczęściem, wpadł chłopak meldując, że koń osiodłany już czeka u słupa, zaś w ślad za nim wszedł Filip z wiadomością, jako na trakcie od Lublina widać jakieś pojazdy.

– Ani chybi starostwo, niechże Filip uprzedzi pana miecznika.
– Już się przybiera i kazał Sewerowi wystąpić na przywitanie.
– Boże, a obiad jeszcze w lesie! – jęknęła naraz ciotka wybiegając.
Sewer wyszedł pełen tkliwej rzewności, bowiem ostatnie słowa matki brzmiały mu w duszy jak słodkie proroctwo.

– A może i powrócę! A może! – myślał przechodząc szereg pokojów, gdzie już powstawał niemały rumor przygotowań i aż dudniało od bosych pięt dziewek służebnych i korków panien respektowych, przelatujących niby wicher z krochmalnymi spódniczkami, szarfami a spaniałymi juponami, gdyż miecznikowa mimo słabości kazała się ubierać do gości, Marynia również, zaś rezydentki, chociaż były gotowe od rana, na gwałt uzupełniały jeszcze stroiki. W paradnej sali liberia ściągała pokrowce i obsadzała świece w pająku i świecznikach, a froter tak zapamiętale jeździł na szczotkach, że co chwila rozbijał się o sprzęty i klął w żywe kamienie. Na ganku stał już Brzozowski, Trzaska i Sulicki. Patrzyli w pustą jeszcze drogę.

– Nie wiecie, waćpanowie, zali rotmistrz już gotowy?
– Chyba się dzisiaj nie pokaże, pękły mu bowiem kiuloty i wyzywa na cały świat.
– Jakże ojcu poszedł połów? – zwrócił się do nadchodzącego Hiacynta.
– Boże, się zmiłuj! Jak były ryby, to sieć się przerywała i grzysi wszystko wzięli! Po prostu dzień feralny! – westchnął podając tabakierkę.
– A coś w tym jest, bo i Emir dzisiaj Wyciągnął kopyta – oznajmił Brzozowski.
– To się dopiero ojciec zmartwi! Co mu się stało?
– Starość. Ogier miał z górą dwadzieścia roków i przyszła kréska na Matyska, co? Z drogi leżącej na wprost dworu i wysadzanej topolami zagrała trąbka.
– Ekstra poczta czy ki diabeł?
Wbili oczy w tuman kurzawy podnoszącej się pod topolami; po chwili wypadł z niej czerwony laufer na koniu i trąbiąc nieustannie dosięgnął bramy wywartej, przeleciał g dziedziniec galopem i zdarłszy konia pod gankiem wrzasnął:

– Jaśnie wielmożni starostwo mszczonowscy. Duchem tu staną.
Jakoż nie upłynął i pacierz, gdy zamigotała w słońcu złoto–wiśniowa olbrzymia landara na pasach, zaprzężona w sześć karych koni z forysiami i lokajami w perukach; zielony strzelec, okręcony w mosiężną trąbę niby obwarzankiem, sadził szczupakami przy drzwiczkach, wiodąc na smyczy całą sforę chartów.

– Występują jakby na królewski zamek – mruknął Sewer.
– Od lat tak paradują, mopanku. W karczmie się wysztafirowali, a teraz już walą prosto na pokoje. Przodkowe od Stryjeńskich, prawy ma grudę, co, hę?
Landara wtoczyła się na dziedziniec, już było widać za lustrzanymi taflami spiętrzone, białe peruki, forysie jęli palić z batów, konie uczenie wyrzucały nogami trzęsąc zarazem czerwonymi pióropuszami, a strzelec tak donośnie otrębywał przyjazd, aż wszystkie psy na folwarku podniosły swarliwe larum. Z niemałą również pompą odprawiło się wysiadanie; lokaje stanęli przy drzwiczkach i prawie wynieśli starościnę, zaś starosta zstępował po schodkach, niby z tryumfalnego wozu, przyciskając do piersi pudło ze skrzypcami, z którymi nigdy się nie rozstawał, tylko Rymkiewicz wyskoczył żwawo i zwyczajnie.

Sewer imieniem ojca wystąpił z krótką powitalną oracją i podawszy rękę starościnie powiódł wszystkich do bawialni, gdzie już oczekiwała miecznikowa z całym swoim fraucymerem. Po wielce ceremonialnych powitaniach i prezentacjach socjeta zasiadła i potoczyły się dyskursa.

Starostwo byli dwornych manier, przesadnie ugrzecznieni, a tak strojni, że dawali pozór owych lalek woskowych ślicznie przybranych paryską modą, jakie francuscy handlarze bławatów obwozili po dworach kusząc nimi strojnisie. Oboje byli jednako pokryci barwiczkami, upstrzeni muszkami, pachnący, wykrygowani i jednako piękni mimo lat znacznych. Starościna w koafiurze na dobry łokieć, a kształt koszyczka trzymającej, w głębokim dekoltażu, obwieszona klejnotami, z wachlarzem w ręku i fiołkowych rękawiczkach, dzierganych złotem, niezmiernie ściśnięta w stanie, w sukni śliwkowej, mieniącej się kwiatami cudnie wyrobionymi,