Rok 1794 – TOM III

I

W nocy z 22 na 23 marca 1794 roku jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opuszczenie pawilonów tynieckiego opactwa dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem pomimo nie ustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się po prostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien, ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite armatami. Przez zapadnięte sklepienia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty, niby przez żebra kościotrupa patrzała noc i zacinał deszcz pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach przeżartych wilgocią błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach, prowadzących na dziedziniec i szerokich niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę, a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:

– Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą jak zmokłe kokoszę!
– Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! Pokornie melduję.
– Toczą się juchy niby antały. Wchodzić na pokoje! – zaśmiał się dając im przejść. Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartymi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za nimi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.

– Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! – meldował kłoś z głębi dziedzińca.
– Wchodzić! A obijać buciary z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimenta – śmiał się rubasznie. – Ho! ho, pyski się im świecą jak rondle i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?
– W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie.
– A dałeś znać w Samborku i Podgórkach?
– Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie – dodał.
– Pochodni! Poświecić i wtoczyć tutaj; miejsca dosyć i będzie poręczniej. Kilka pochodni buchnęło na wietrze oświetlając straszliwe błoto dziedzińca, klasztorne mury i parę wozów nakrytych zielonymi budami, które z niemałym wysiłkiem żołnierzów i koni podciągnięto pod refektarz i przetaczano do środka. Wagę miały nie lada, bowiem zawierały broń, moderunek i furaże dla ludzi i koni. Jakieś obwiązane głowy wyzierały spod bud i rozlegało się ciche kwilenie dziecka.

– Zległy tam które czy co? – zaniepokoił się Derysarz.
– To ino chorzy, Drabik z Balcerkiem, dziecko pani Jurkowej.
Ustawiono wozy w głębi, z dala od ognisk, wyłożono konie i zakrzątnięto się koło rozpalenia jeszcze jednego, największego ognia, przy którym nastawiono kotły na wysokich trójnogach. Zaczem gwar powstawał coraz większy i bieganina. Znalazła się wnet słoma, którą stroszono kupami w miejscach mniej wystawionych na pluchę. Rąbano na opał suche belki, skądciś przywleczone. Zabielało przy ogniskach parę niskich, pochodowych namiotów. Zaś kilku gemejnów, najsprawniejszych majsterków do wszystkiego, wysunęło się ukradkiem na penetrację i myszkowania. A że opactwo było godnie zaopatrzone, to nie upłynął i pacierz, gdy zaczęli powracać niosąc, co im wpadło w pazury i co tylko dało się porwać. Niejedna przy tym gąska zagęgała po raz ostatni w twardych żołnierskich rękach! A któryś z ostatnich wlókł za tylne nogi rozkwiczonego podświnka, nie zważając na klasztornego parobka, który wrzeszcząc i grożąc próbował mu go odbierać. Żołnierze skoczyli na pomoc kamratowi; ponieważ jednak parobek nie przestawał lamentować, sierżant rozkazał:

– A dajże mu tam w pysk i za drzwi!
Pachołek juści wyleciał jak z procy. Podświnka zarżnięto i właśnie go osmalano nad ogniem, kiedy zjawił się klasztorny ekonom, persona chuda, zakonną suknią przyodziana, różańcami brzękająca i przez nos z namaszczeniem rozgulgotana niczym indor. Sprawa przybierała obrót niefortunny; ale sierżant nie straciwszy rezonu wyparł się wszystkiego w żywe oczy, parobka oskarżył o umizgi nieprzystojne do żołnierek, a za niewinność swoich ludzi gotów był choćby w kościele przysięgać. A że przy tym czapkował ekonomskiej mości, łaciną gęsto szpikował i słowo szlacheckie dawał, ekonom uwierzył, o sprawach de publicis poszeptał, nowin naopowiadał i potem jeszcze przysłał z klasztornej spiżarni sporą beczułkę gorzałki, słoniny i wędzonych mięsiw.

Przywitali te dary tak wrzaskliwą uciechą, że Derysarz groźnie krzyknął:

– Cicho, kpy jedne! A jak mi, mocium tego, jeszcze raz przylezą ze skargą na którego, zapowiadam, każę go przepędzić przez kije! Nie będę za was oczów od psa pożyczał i łgał jak najęty. Jurkowa, świntucha sprawić i kiełbas narobić!
– Wedle rozkazu, panie sierżancie – odrzuciła tęga, wysoka wiwandierka.
– Mięsa pochować, zdadzą się w marszu. Gorzałkę rozdam przy kolacji.
Wszedł ostatni oddziałek aż ze Skawiny, po nim przywlekło się jeszcze kilkunastu ludzi, ściągających po dwóch i trzech. Sierżant nie uwzględniając żadnych tłumaczeń wyrżnął im ostre pro memoria za opóźnienie.

– Juści, mocium tego – przedrzeźniał – drogi złe, plucha, pewnie i przygoda jedna i druga, terefere kuku, strzela baba z łuku. Ale tego nie wyznasz jeden z drugim, żeś żadnej karczmy po drodze nie pominął!
– Bośmy drogi pytać byli przymuszeni – zabełkotał jeden, mocno już podcięty – a że naród w tej stronie grzeczny, żołnierzów honorują, to jakże się z takim nie pokumać? Dobra moja kwaterka, lepszy jego garniec.
– Melduję pokornie – jąkał drugi – jako sporo parobków chciało do nas przystać! Przyjścia pana generała Kościuszki czekają po wsiach niby zbawienia.
– Milczeć w szeregach! Mikołajczyk, znieść karabiny i wszystek moderunek, po trzydzieści ładunków na strzelbę i po dziesięć skałek wydać! A kto znajdzie, mocium tego, stępiony bagnet, naostrzyć! Taczalnik jest?
Posłyszawszy respons twierdzący, zasiadł przed namiotem twarzą do ogniska i gdy nastroszono pobok całe stosy karabinów, flint, pasów, ledewerków i wszystkiego, co było potrzebne do wyekwipowania, zaczął z regestru wyczytywać nazwiska, nie opuszczając przynależności do batalionów, kompanii i plutonów.

– Mocium tego, raz–dwa, żołnierskim krokiem! – upominał niekiedy.

Każdy z wywołanych stawał przed nim sprężony jak drąg i otrzymawszy broń i potrzebne efekty dawał miejsce drugim. Każdego też z osobna obmacywał wilczymi ślepiami nie odpuszczając bez jakowegoś słowa: którym dostała się przygana, których witał przyjacielsko, których przekpiwał, aż śmiała się cała kompania, zaś z poniektórymi coś tajnie i długo poszeptywał. Zajęło to sporą kwotę czasu, gdyż ludzi było z górą trzysta. Żołnierz to mimo dziadowskich pozorów wystawiał się wybrany, równy wzrostem i wiekiem, chłop w chłopa, jednako rosłe, pleczyste i sprawne, w obrotach wyćwiczone, w bojach zahartowani, setne zabijaki, że mało który nie był naznaczony plejzerem. Sam wybór żołnierstwa. Bowiem generał Wodzicki przymuszony rozkazami hetmana pozornie zmniejszył swój regiment i zdezarmowanych żołnierzów niby to rozpuścił, ale cichaczem rozkazał ich rozkwaterować po wsiach okolicznych i własnym sumptem utrzymywał, na okoliczność insurekcji mając w pogotowiu. Taki postępek zjednał serca żołnierzów, że chociaż nie wszyscy byli dopuszczeni do sekretu o gotującym się powstaniu, wszyscy jednak gotowi byli dać gardła na skinienie generała. Więc też po skończeniu przeglądu wtajemniczeni otoczyli sierżanta, rozpytując natarczywie o wszelakie nowiny. Juści, powiadał, co sam wiedział, a że żołnierz był prawy i Polak cnotliwy, szeroko wystawiał nikczemne postępki aliantów, gwałty i uciemiężenia kraju. Żołnierstwo burzyło się coraz głębiej, srożyły się twarze zawziętością, błyskały oczy i zaciskały się pięście.

– Odpłacim ścierwom! Byle prędzej! – wrzały niepohamowane gniewy.
– Jutro zaczynamy! Sam Kościuszko poprowadzi! – rzucił im na końcu.
Ta wiadomość niby piorun wstrząsnęła żołnierstwem, zakotłowało się przy ogniskach i wszyscy naraz zaczęli się wydzierać jak opętani.

– Niech żyje Kościuszko! Niech żyje nasz ojciec!
– Milczeć w szeregach! – ryknął groźnie. – Rychtować się do wymarszu i czekać! Jakoby wodą chlusnął na płomienie, tak w mig przygasły wrzawy i uczyniła się cisza.
– Melduję pokornie – wystąpił podoficer Mikołajczyk – nie mamy doboszów.
– Mocium tego, są w Krzeszowicach. Może który potrafi wybębnić werbla?
– To powiedziawszy ogarnął się nieco i poszedł z powinnym raportem. Małe drzwiczki w końcu refektarza, jakimś cudem jeszcze ocalałe, prowadziły do kwatery zajmowanej przez Kościuszkę i przybocznych oficjerów. A skoro tylko zniknął za nimi, w obozowisku powstał ruch i gwar, jakby w ulu przed wyrojem. Dziury po oknach od strony Wisły pozapychano słomą, że zrobiło się nieco zaciszniej, chociaż deszcz nie przestawał ani na chwilę zacinać. Ogniska, ustawicznie podsycane, buchały w górę płomienistymi grzywami, rozlewając dokoła lubo prażące ciepło. Myto się przy nich i szorowano akuratnie wiechciami z grochowin. Żołnierki porozsiadane stadkami niby kokoszki, cos pilnie majstrowały igłami; jakaś tłukła kijanką przepraną koszulę, aż się rozlegało, insze zaś czyniły ochędóstwo przy dzieciach, a wszystkim ani na Zdrowaś nie zamykały się gęby. Na skrzyżowanych drągach suszyły się przemiękłe ubrania i buty, dla rychlejszego skutku wypełnione owsem. Tu i owdzie w rynkach i na patelniach skwierczały słoniny i kiełbasy, gotowano barszcze. Żołnierze przeodziewali się od nowa na wszystkich oczach. Całe szeregi porozsiadane przed ogniskami na gruzach, goliło się, strzygło i czesało. Na gwałt smarowano tłustością buty i bielono flint pasy. Mikołajczyk, żołnierz stary, wysoki, suchej kompleksji, o zakrzywionym w kształt dzioba nochalu i zaciśniętych wargach, w zastępstwie Derysarza miał baczenie na obozowisko. Nic nie uszło uwagi jego świdrujących oczów, przytajonych pod krzaczastymi brwiami. Każde przewinienie lub niedokładność w moderunku zauważył i nie przepuszczał. Wydał kuchtom dyspozycję względem przyprawienia jadła. Przyciszył babie krzekoty. Sklął baraszkujących chłopaków. Kogoś potraktował szturchańcem. Temu i owemu wetknął szczyptę tabaki lub użyczył do lulki tytuniu. Sprawdzał też pociągnięciem dłoni po twarzach robotę golarzy i prawie za każdym razem skrzeczał:

– Szczecina! Popraw! Choćby ze skórą, a zbieraj do gładkości…

I cyrkulując dokoła ognisk, zawsze kończył przy otwartym kramiku Jurkowej; połykał kieliszek gorzałki, spluwał, przyglądał się kobiecie, zajętej robotą pończochy, coś medytował i nie mogąc się na nic zebrać szedł do majsterka, który rozłożywszy przy jednym z ognisk polową kuźnię osadzał skałki, przecierał lufy karabinów, reparował zamki, a głównie pociągał na brusie przytępione bagnety. Śmiał się przy tym ustawicznie, gwizdał i pod byle pretekstem leciał suszyć zęby do Jurkowej. Chłopak był przystojny, czarny jak żuk, kędzierzawy i w łaskach u kobiet. Nie spodobało się to Mikołajczykowi; więc skrzyczawszy go za próżniactwo zapędził do roboty i sam przy nim zasiadł próbując ostrzów, oglądając karabiny i pouczając cisnących się do ognia gemejnów.

– Przyjdzie do bagnetów, dobra nasza! Żgaj twardo, a zawsze pod włos i prosto w bebech, potem zakręć: jak chrupnie, gotowy! Następuj drugiego! Karabin trzymaj krótko, swoje brzucho osłaniaj łokciami i przykładem, stawaj nieco bokiem i z prawej nogi. Dałeś bobu wrogowi, że się wykopyrtnął: odskakuj! A rusza się jeszcze, sztychem go do ziemi. W bitwie, przezpieczniejszy za plecami trup niźli raniony. A zapamiętajcie: Prusak niestraszny naszemu kamratowi, ale Moskal chwat na bagnety. Tamtego jenoś kolbą przez łeb trzasnął, a już na ziem leci i swoje „Herr Je” śpiwa; zaś drugiego się pilnuj, bo nim się pomiarkujesz, już ci flaki z torby wypuści. Znam ja ich sztuki. Niemało się człowiek nażgał jednych i drugich w bywszej wojnie pod Kościuszkiem.
Do refektarza wtargnęło niespodzianie kilkudziesięciu chłopów zbrojnych pod wodzą jakiegoś wysokiego oficjera. Jakoby chmura polśniewających kos i białych kapot zawisła nagle w mrokach. Oficjer piskliwie zakrzyczał:

– Rozstąpić się i dać miejsca przy ogniach!
Żołnierze jednak jakby nie dosłyszeli, ani drgnął który. Wystąpił jeno Mikołajczyk i rozeznawszy oficjerską szarżę oddał mu powinne honory i bardzo politycznymi słowy poradził założenie osobnego biwaku.

Oficjer się rzucał gniewnie i groził, a wreszcie przekonany, jako nie było żadnych dyspozycji względem mających nadciągnąć kosynierów, kazał się roztasować swoim w samym kącie refektarza. Rozpalono nowe ognisko na trzonie prawiecznego komina, przy czym powstały spory o drzewo i słomę, jakie chłopi chcieli zabierać żołnierzom. Ułagodził to jakoś Mikołajczyk, ale nie obeszło się bez klątw i wymyślań, jakich nie szczędzili gemejny.

Kosynierów było pięćdziesięciu, wszystko paroby na schwał, z wyrostu dębom podobni, miniaste, przybrane akuratnie w białe kapoty i czerwone krakuski z pawimi czubami; kosy mieli na sztorc obsadzone, topory za skórzanymi pasami, rzęsiste nabijanymi mosiądzem, zaś na plecach zawinięte w płachty toboły. Siedzieli przy swoich ogniach cicho, schmurzeni jednak i wielce markotni z przyjęcia, jakie im zgotowali żołnierze, słyszeli bowiem dobrze docinki tak dojmujące, że już niejeden ledwie się hamował szczerząc jeno zęby niby pies rozwścieklony i warcząc. Ale skoro Jurkowa przysunęła się z baryłką i całym swoim kramem, ostro się wzięli gorzałkować przegryzając liczne kolejki suchymi kiełbasami a chlebem i se– rem. Wnet się im poprawiły humory; jaki taki hukał z kontentacji, ktoś przyśpiewywał, a któryś jął wyciągać cienko na piszczałce. Tego było już za wiele żołnierzom i dalejże rozpuszczać jęzory i coraz głośniej dojadać:

– Postępują sobie niby w karczmie, a fetory od nich biją, że niech Bóg broni.
– Wszy ich tak ekscytują. Gnojki oparszywiałe!
– Kołtuniarze! Wdziali pierwszy raz buty i myślą, że już są żołnierzami.
– Niech no zobaczą harmaty, a portki pogubią ze strachu.
– Wałkonie, juchy! Krowie ogony. Świńskie pociołki! – gadali coraz dosadniej. Mikołajczyk nie wzbraniał, a skoro Jurkowa powróciła na dawne miejsce i zabrała się do pończochy pilnując zarazem kuchty rozbierającego podświnka, zaszeptał do niej konfidencjonalnie:

– Żołnierze mają rację! Jakże od gnoju prosto na wojaczkę! – urażony się czuł do żywego.
– Juści, generał Kościuszek wie swoje, ale i człowiek nie jest przez rozumu. Niemałej to potrzeba nauki i egzercyrunków, żeby zostać żołnierzem. A taki świniopas od razu ma być zdatny? Machać kosą parobka to sprawa, nie żołnierska! Nalej no pani kusztyczek: ziąb mnie trzęsie, bojam się, żeby mi frybra na jutro nie wypadła. Zobaczymy, jak się te parobki sprawią przy jutrzejszym dobywaniu Krakowa. Łykoszyn ma harmaty, kosami ich nie ugryzie.
– Mój Boże – westchnęła ciężko – byle mojej chałupiny nie spalono przy tej okazji. Niewielka obrada, sześć stancyjek, ale stoi przy samej Bramie Sławkowskiej. Grzela, wysadź z woza mojego chłopaka, bo coś matyjasi – rozkazała kuchcie. – I gdziebym na stare lata przytuliła głowę, gdzie!
Tu jęła wzdychać, aż jej spęczniałe piersi tak się rozpierały, że dziw nie puściły guziki opiętej, granatowej kurty. Kobieta była gładka, frontowa i wielce przemyślna; cały regiment Wodzickiego, w którym była wiwandierką, przepadał za nią. Nawet nie jeden z oficjerów ubiegał się o jej łaski, o czym z cicha szeptano.

Mikołajczyk długo robił grdyką, nim wreszcie kropnął prosto z mostu:

– Na mój rozum, powinna pani Jurkowa wziąć sobie przyjaciela…
– Żeby mną poniewierał i przepijał moją krwawicę, jak nieboszczyk…
– Trudno negować, jako hultaj był i ladaco, Panie świeć nad jego duszą! Znajdzie się i stateczniejszy! Juści nie taki kostera i pijus, jak na ten przykład ten kędzierzawy smoluch – splunął w jego stronę z awersją. – Znajdą się, którzy uszanują, fortuny przysporzą i przyczynią honoru, a nawet i ołtarza by się nie ulękli.
Przerwała im nagle wybuchła muzyka: bębenek brzękliwie zawarczał, piszczałka przebieraną nutą zagrała i skrzypki urżnęły od ucha.

– Cicho, psiekrwie! – skoczył do kosynierów z wrzaskiem Mikołajczyk. – Ani mrumru, bo o łby porozbijam instrumenty! Żywa dusza nie powinna o nas wiedzieć, a ci jak w karczmie! Cud będzie, jeśli tu kto nie przyleci ze sztabu.
W złą chwilę wymówił, gdyż właśnie wpadł kapitan Wasilewski, a za nim wylękły Derysarz. Dostało się kosynierom, a szczególnie ich oficjerowi, którym był Jacek Bujak, bywszy dyrektor dzieci w krakuszowickim dworze, od niedawna fortragowany na podporucznika; lecz ten ku podziwowi, chociaż poczerwieniał, postawił się hardo:

– Właśnie gotowałem się z powinnym raportem do generała Kościuszki, a nikt drugi nie ma mi nic do rozkazowania ni przygan. Zabawiali się z mojego przyzwoleństwa – grzmiał zaperzony tocząc wyzywająco oczami.
Wasilewski parsknął mu śmiechem w nos i krzyknął do swoich żołnierzów:

– Baczność! Jak się macie, dzieci? Dobry wieczór, Jurkowa i cipuchny! Rum powstał niesłychany i wśród niemałych wrzasków cisnęli się do niego z pytaniami nie bacząc na subordynację. Zwłaszcza żołnierki nie miarkowały swoich kontentacyj. Stał między nimi, roześmiany i również radosny wypytując o ewenty parotygodniowej rozłąki. Kobiety opowiadały na prześcigi, jedna przez drugą; słuchał cierpliwie, pogłaskując dzieci, które umorusanymi nosami trykały go w ręce. Człowiek był starszy, żołnierskiej postawy i donośnego głosu; twarz miał pogodną, dziobatą, czerwoną i oczy niebieskie, a chociaż brus, opryskliwy i wielce skory do szafowania kijami, regiment za nim przepadał, bowiem dbał o żołnierza i ujmował wszystkich prostotą obejścia i wesołością. Kiedy się uspokoiło, rozkazał wydawać kolację. Zadzwoniły żołnierskie kociołki, kuchta nalewał każdemu przepisaną rację. A już zadowolenie wybuchnęło niby burza, gdy z polecenia kapitana Derysarz z Mikołajczykiem jęli rozlewać gorzałkę w podawane manierki.

– Podwójną rację! Noc zimna i jutro Bóg wie, co się zdarzy! – oznajmił i pierwszy napił się na zdrowie całej kompanii.
– Bóg zapłać! Życzymy dobrego zdrowia! – odkrzykiwali z zapałem.

Wiara zaszumiała wesołością, brzękały kociołki, skrzybotały łyżki, błogość spromieniała twarze. Barszcz z grochem, kaszą, kapustą i sporymi sztuczkami mięsa ginął jakby w otchłaniach. Kości i suchary trzeszczały w potężnych szczękach. Kapitan zawijał jak wszyscy, jeno na wety przyniosła mu Jurkowa sporą miseczkę jajecznicy z kiełbasą.

– Przy Jurkowej najlepszy francuski kuchta mógłby być pomywaczem – zachwalał dobierając się do specjałów. – Jak będę królem, Jurkowa musi być przy mnie do jajecznicy! Ba – przypomniał sobie – my brzuchy ładujemy, a tamci łykają ślinkę! Sierżant, pozwolić, co zostało, tamtym kamratom! – rozkazał wskazując kosynierów.
Bujak przyleciał do niego z czułymi podziękowaniami.

– Asan, kiedy ze starszymi masz sprawę, miarkuj się w słowach! – wypomniał surowo. – Leć na kwaterę generała, bo tam czekają wiadomości.

Bujak poleciał jakby na skrzydłach. Kwatera była niedaleko, tuż za małymi drzwiczkami, w klasztornej stodole, przypartej do szczytowej ściany refektarza, pełnej jeszcze słomy i siana. Na klepisku, przy stole sprawionym z wielkich drzwi ułożonych na beczkach, siedziało paru oficjerów okutanych po uszy w kudłate burki, bowiem ziąb przejmował do żywego. W mdłych brzaskach świec, zatkniętych w drewniane kościelne lichtarze, ledwie można było dojrzeć twarze pochylone nad plantą, upstrzoną czerwonymi chorągiewkami. Rozważali w najgłębszym milczeniu, a jeden z nich tak spiesznie coś konotował, aż mu pióro pryskało. Niekiedy wiatr poświstywał chybocąc światłami, ćwierkały w strzechach wystraszone wróble lub parskały konie, ustawione pod wrótniami.

Bujak przystanął na stronie nie ważąc się przerywać milczenia; dojrzał go jednak Kościuszko i wyciągając rękę powiedział dobrotliwie:

– Bujak, jakież przynosisz awizy? Dużoś zwerbował?
– Oto powinny raport, Obywatelu Generale – wyjąkał wzruszony i chociaż oblany potem i z rozłomotanym sercem, ciągnął – pięćdziesięciu obywatelów, rozgorzałych pragnieniem walki z tyranami – prawił górnie, po swojemu – wszyscy są zwerbowani w dobrach krakowskiej kapituły; jakoby z wilczej paszczęki, tak wyrwałem ich właśnie z gniazda zabobonu i przesądów, by służyli wolności. Jaśnie wielmożna starościna wolbromska, Dębińska, ofiarowała dla nich lenungi na dwa miesiące, okuty wóz, dwa wałachy z uprzężą i woźnika, zaś pan Siedlecki wyekwipował wszystkich sumptem jaśnie wielmożnej podkomorzyny Górskiej. Czekają twoich rozkazów, Obywatelu Generale!
– Jakiż duch panuje między nimi?
– Najżarliwszych poświęceń dla ojczyzny i ludzkości – nabrał tchu, pochylił swoją długą postać i wyciągając rękę wybuchnął – a mogę dołożyć, jako wszystkie poddaństwo i uciemiężeni oczekują jeno twego rozkazu, żeby powstać i runąć na tyranów i nieprzyjaciół wolności. Już po wsiach pieśni o tobie śpiewają, Obywatelu Generale, już baśnie prawią, już twoje sylwetki miasto szkaplerzów na piersiach noszą. I gdyby przeszkód nie stawiali dziedzice, wszystko chłopstwo zbiegłoby się do ciebie. Żydzi Mesjasza tak nie czekają, jak ciebie Polska cała…
– Rad jestem twoim poczciwym sentymentom – przerwał mu – postępuj dalej w myśl moich instrukcji. Rano jutro odprowadzisz zwerbowanych Ślaskiemu do Rzeplina. Fiszer, napisz dyspozycję i dodaj parę słów do kapitana Kaczanowskiego.
Skinął mu głową i gdy Bujak wyszedł, zatarł ręce i rzekł w zatroskaniu:

– Z komendy Łykoszyna nie powinna się wyśliznąć ani jedna noga.
– Dwa bataliony i kompania artylerii wystarczy do zwycięstwa. Jutro na południe Kraków będzie nasz – zabrał głos major Jagielski podnosząc głowę znad mapy. – Na wszelką ewentualność pójdą jeszcze w sukurs kompanie zdezarmowanych, jakie zebrał kapitan Wasilewski – spojrzał na pektoralik – wyruszą przed północą. W Krakowie wszystko zarządzone, uderzą na Łykoszyna o świcie.

– To pono oficjer wyższych instrukcji, może spłatać jakiego figla.
– Musiał się czegoś domyślać, gdyż w ostatnich dniach obsadził dom Pod Baranami, pałac Spiski, kamienicę Pod Wagą i rozciągnął swoje posterunki po domach ulicy Sławkowskiej aż do samej bramy. Tym wydał swoje zamysły ucieczki, zaś dzisiaj od rana zdradził w tym względzie jeszcze wyraźniejsze inklinacje. Czyniliśmy temu wymarszowi różne ciche przeszkody. Nie zdoła wymknąć się niepostrzeżenie.
– A mogło być już po nim – szepnął jakby z żalem Biegański, adiutant Wodzickiego, lecz poczuwszy na sobie oczy Kościuszki dodał objaśniająco: – Klubiści planowali oswobodzenie Krakowa w sposób szczególny: wyprawić przy zdarzonej okazji wielki koncert w kasynie Żelechowskiego na Szewskiej, zaprosić Łykoszyna wraz z całym jego korem i ugościć ich należycie, a równocześnie żołnierzom ich po kwaterach też nie żałować gorzałki, zaś w stosownej chwili uderzyć na nich i wytępić. Generał Wodzicki nie dopuścił jednak do tego.
– I dobrze się zasłużył ojczyźnie! – wystąpił żywo Kościuszko. – Napadać pijanych i bezbronnych zbójecki to proceder, niegodny żołnierzów walczących za najświętsze prawa ludzkości. Takie zamierzenia przyniosłyby nam tylko hańbę. Naszą powinnością wystąpić w jasny dzień, otwarcie, przy biciu tarabanów. Sprawa, za którą gotowiśmy dać gardła, nie lęka się światłości, a nie przystoi jej uderzanie na wroga podstępem. Polak zawsze brzydził się zasadzką i nie daj Bóg, aby się przemienił. Nie zbraknie nam siły do pokonania wrogów, jeśli nie zbraknie ducha ofiarnych poświęceń i miłości! – zakończył poruszony, wsparł się łokciami o stół i ukrywszy twarz w dłoniach pogrążył się w zadumie. Nikt już nie śmiał zabierać głosu, jeno Jagielski szepnął na ucho Fiszerowi:
– Te wzniosłe systemata nic jeno faramuszki, dobre dla sawantów, a grunt – tępić wroga na każdym miejscu i przy każdej okoliczności. Kazaniem nie nauczy moresu zbójów! Derysarz naraz głośno zameldował o wymarszu żołnierzów.
Wypadli przed wrótnie stodoły przyjrzeć się pochodowi, gdy Wasilewski już wołał:

– Formuj się w kolumnę! Trójkami! Ciąg się w prawo, marsz!
Długi szereg migocący bagnetami występował z refektarza szykiem pochodowym. Przechodzili cicho i ginęli w śnieżycy, jaka się była właśnie zerwała.

– Za opactwem wejdą na trakt, a dopiero pod Norbertankami na Zwierzyńcu dosięgną Wisły, gdzie już czekają promy i łodzie. Ksieni z nami w porozumieniu i w razie potrzeby schroni ich w klasztorze na jakiś czas – objaśniał Jagielski dosiadając konia. Biegańskiemu zaś na wsiadanym powiedział Kościuszko:
– Powiedz generałowi, że stawię się na porę. Zaczynajcie w imię Boże! Patrzał za nimi nasłuchując milknących stąpań. Przepadło wszystko w śnieżycy i oddaleniu. Śnieg ciężkimi płatami zasypywał świat, opadał cicho i tak gęsto, że chociaż rozbielił nieco ciemności, na krok nie było podobna przejrzeć. Kościuszko wstrząsnął się od zimna i obtuliwszy się szczelniej w burkę zajrzał do refektarza.

Rudera pokazała się mroczna i prawie cicha. Kobiety z dziećmi i paru woźników tulili się przy drgających ogniskach. Na chłopskim biwaku panował jeszcze cichy gwar. Wielu już spało na kupach słomy, widać też było klęczących przy pacierzach, jak przesuwali w palcach ziarna różańca, ktoś przez nos ciągnął jękliwym głosem Godzinki, zaś reszta obsiadłszy ogień pogadywała z cicha. Bujak coś pilnie konotował. Kościuszko przysiadł się do niego i zaszeptał nakazujące:

– Nie wydaj mnie. Niech będzie pochwalony!
– Na wieki wieków! – odpowiedział ten i ów, nie zwracając uwagi na przybysza; wzięli go za jednego z pozostałych żołnierzów. Nagrzewał zziębnięte ręce i jął z najbliższymi pogadywać. Zrazu odbąkiwali prawie niechętnie i ostrożnie; lecz tak sprawnie zatrącał o różne bo– lączki, że odpowiadali coraz żywiej i obszerniej nie tając niczego jak przed równym sobie. Rad z takiego obrotu zaindagował pierwszego z brzegu parobka:
– A że cię to puścili z chałupy na wojaczkę?

– Nie pytałech się nikogo o przyzwoleństwo – warknął opryskliwie. – Cóż mnie ta w chałupie miało przytrzymywać? Głód, nędza i dziedzicowe kije! Powiadali: „Chodź, Jasiek, na wojnę!” to i poszedłem. Co mi ta gdzie dobrego, marnacyja i tyla…
Drugi zaś, wyrośnięty, z płową grzywą równo przyciętą nad czołem, z oczami niby turkusy, rozgadał się obszerniej.

– Jeszcze na jesieni dziady proszalne przynosiły do naszej wsi pisma od samego Kościuszką i rozpowiadały, jako zbiera ludzi na wojnę z panami. Sam organista czytał, że każdemu, któren do wojska przystanie, Kościuszek obiecywa dać rolę i grunta, ile koma potrza. Wierzyli nie wierzyli, bo gdzieby ta panowie co z dobrawoli użyczyli chłopom, cheba tych kijów! Ale jak rzepliński dziedzic przysięgowa! w kościele, że to wszystko święta prawda, to nie było dnia, żeby który do niego nie uciekał. Wybrałem się i ja z drugimi. Cóż, kiej me ekonom przydybał, zbił i obiecał za karę wysłać aż za Tarnów na leśne roboty. Ledwie me matula wykupiła rocznym ciołkiem. Potem pan Bujak me zmówił, kosę dał, z drugiemi stowarzyszył i do Kościuszką zaprowadził. Będziewa prać Moskali! – zaśmiał się junacko. Trzeci z kolei, chłop znacznie starszy, dziobaty i o ponurym wejrzeniu, mówił:

– Żeby to była prawda, co ten Kościuszek obiecywa, wszystkie chłopy przystałyby do niego. Żaden by gnatów nie żałował, a przyszłoby głowę położyć, położyłby. A któż by się to oparł wszystkiemu chłopskiemu narodowi? – zatoczył dziko oczami i trzasnął kijem w ogień, aż się głownie rozleciały. – Ale bo to panowie przyzwolą na sprawiedliwość! Póki mają nóż na gardzieli, a sami zaradzić sobie nie potrafią, to skamlą: „Chłopie, ratuj!” i niby temu złemu psu, nową budę obiecują za obronę. A niech się jeno na lepsze przemieni, to nam w nadgrodę dołożą jeszcze poborów i pańszczyzny. Coć rzekłem, prawdę rzekłem.
– Głupiś, Pietrek, jak ten rozdziawiony but! – powstał na niego starszy chłop o mądrych oczach i gębie naznaczonej plejzerem od ucha do nosa. – Nie panów idziema bronić, a jeno tej ziemi, wiary świętej i samych siebie. Mało ci to już nakładł w łeb pan Bujak, a ty cięgiem swoje jak ten baran: be i be, i trykasz łbem o ścianę. Trykaj sobie na uciechę, jeno drugim ducha nie odbieraj. Mądrzejsze od ciebie poszły.
– Ja się ta panów nie bojam – wyrwał się któryś zuchwale – po wojnie, jak prawo będzie za nami a kosy w garściach, to niechże z nami popróbują dawnego traktamentu. Juści, każdy powinien dać obronę matce rodzonej. Woła nas Kościuszek: idziewa bić, kogo nam przykaże.
– Czy to prawda, że on charakternik? – wtrącił któryś zwracając się do Kościuszki. – Mówią, jako potrafi przemienić się w kota i ptakiem w górę wyfrunąć?
– I że choć taki wielki generał, a chłopów za swoim stołem usadza, z niemi za pan brat, a panów nawet do sieni dopuszczać wzbrania.
– I pono sam król mu nakazał: Rządy bierz, panom za zdrady głowy ucinaj, a chłopów wynoś, ziemię im rozdawaj i na dworach osadzaj!
– Tak pono zrobili w onej Francji, gdzie Kościuszek samego ich króla zwojował. Padały kłopotliwe pytania, snuły się gawędy, roiły się baśnie i majaczyły wyobrażenia o świecie, o ludziach i sprawach. A zwracali się z taką ufnością, iż czuł się w coraz kłopotliwszym położeniu. Na chwilę wybawił go jeden z parobków zagadując:

– A może się wama chce jeść?…
Skwapliwie mu przytwierdził, bez wahania zabierając się do jedzenia. Któryś przepił do niego prosto z flachy: napił się jakoby małmazji; drugi podał na patyku kiełbasę przypieczoną w żarze: jadł ze smakiem; trzeci podtykał mu chleb gruby i czerstwy: smakował w nim, jakoby w najprzedniejszych antypastach.

Bujak, zaskoczony tą przygodą i zgorszony poufałością, z jaką chłopi traktowali Kościuszkę, siedział rozdygotany, cały w potach i gniewnie milczący.

Na dworze była noc, wiatr się targał, czasem śnieg pobielał siedzących, niekiedy deszcz zacinał, ale ogień wesoło trzaskał, ciepło przejmowało do kości, a gorzałka zdziebko rozbierała; więc też niejeden folgując sobie plótł, co mu ślina przyniosła na język, jak się to zdarza, kiedy ludzie się stowarzyszą, zdziebko podochocą i rozserdecznią, że każdy nawet nie pytany powiada swoje. Tykali materii tych, owych i przeróżnych. Nie brakowało głosów, obejmujących poczciwą troską całą Polskę. Niektórym roiły się orężne przewagi, śmiały się zdobycze i tryumfy, któryś znów głowił się nad niesprawiedliwością panów. Inny ciekawy był świata i pytał natarczywie o Warszawę, o króla, o dalekie kraje, o to, co za morzami. Pokazywali się przy okoliczności i niemali statyści. Przejawiały się niepowszednie rozumy i wielkie serca. Ten i ów nie ustrzegł się łez i tkliwych westchnień, gdy im Kościuszko wyłożył nieszczęścia, jakie spadły na Rzeczpospolitą. Potem znalazł się, który opowiadał bajki o wilkołakach i zaklętych królewnach; ale nie znalazł uznania, wydały się im nazbyt niepodobne do wiary. Starszy chłop z gębą plejzerowaną, jak się pokazało, bywszy żołnierz cesarski, rozwiódł się o wojnach. Tego słuchali w nabożnym skupieniu. Może i łgał, kto go ta wie, ale wtopili w niego rozgorzałe oczy wyrywając mu nieomal każde słowo. Tak bowiem trafnie oddawał bitwy zaciekłe, tumulty, granie harmat, obroty kawalerii, łupiestwa i mordy, i bujne, niefrasobliwe, hulaszcze życie żołnierskie, iż jakby je wraz z nim przeżywali. Śmieli się chmurząc i rozpalając na przemiany. Go– rętsi, jeśli się coś nie stawało wedle ich życzeń, pokrzykiwali junacko, dodając w trudniejszych terminach odwagi; poniektóry już nawet za kosą się oglądał lub macał za pasem topora.

Słuchał i Kościuszko, nie przestając się w nich rozglądać jakoby w rozwartych nagle księgach, zdumiewając się temu, co był w nich odczytywał. Zrozumiał, jako nie znał ich do tej pory, ani nawet imaginując, by takimi być mogli. Bowiem te paroby prosto od pługu i wideł, zalatujące gnojem i kożuchami, dawali mu obraz jakowychś wojów homeryckich. Grała w nich tak samo burzliwa, dzika krew i rozpłomieniały żądze przygód i nadzwyczajnych przewag, a zarazem pełni byli jakowejś dostojności, powagi, przystojnych manier, delikatności i niepohamowanej zaciętości. A pod tym wszystkim gorzała potężna żarliwością wiara w niego, w jego obietnice i w tę nową, przyszłą Polskę, jaką im ukazywał. Chwilami równał ich nawet w myślach z onymi rycerzami, ciągnącymi na zdobywanie Chrystusowego grobu. Radość nim owładnęła, radość filantropa, znajdującego społeczność żyjącą wedle praw natury, i radość wodza, i statysty.

– Chłop wolny – konkludował w najgłębszym przeświadczeniu – to Polska wolna, to fundamentum jej potęgi i niepodległości. A któż się oprze całemu narodowi? – powtarzał słowa chłopskie, niedawno zasłyszane. – Przeto nie wolno nam desperować o jutrze! I nie potrzeba – myślał radośnie, odsuwając się nieznacznie od ogniska. I jak się był zjawił, tak i odszedł niepostrzeżony.
Fiszer już chrapał z głową wspartą o siodło i wpół wgrzebany w sianie, zaś dla niego było nagotowane polowe łóżko. Rzucił się na nie, okręcił burką i zasnął twardym, żołnierskim snem. Było już dobrze po północy, kiedy Bujak obudziwszy Fiszera zameldował:

– Przyszli jacyś przebrani za chłopów, dali hasło i napierają się przed generała.
– Niech poczekają do rana! Ruszaj do stu diabłów!– zaklął rozespany.
– Cóż to za jedni? Skąd? – wtrącił przebudzony Kościuszko. – Zapal światło!
– Powiadają się być z Warszawy.
– Przyprowadź, właśnie potrzeba mi wiadomości z Warszawy.
Wszedł jakiś człowiek w chłopskiej odzieży i straszliwie obłocony i zdrożony. Był nim Sewer Zaręba, wysłannik wojskowej organizacji, która po rozbiciu sprzysiężenia przez areszty i dezercję wzięła rządy sprawy w swoje ręce. Na widok Kościuszki sprężył się i podając zwitek papierów meldował:

– Plan wykoncypowany na okoliczność powstania Warszawy, twojego, Obywatelu Generale, potrzebujący wejrzenia i aprobaty.
Kościuszko zasiadł znowu przy stole i wraz z Fiszerem przeglądał rysunki, cyfry, wyliczenia zestawionych sił polskich i moskiewskich. Zatopił się w tej pracy nie przestając od czasu do czasu rzucać krótkich zapytań. Zaręba dawał ścisłe responsy, jako że był jednym z najczynniejszych członków spisku.

– Pamiętam cię z przeszłej wojny – powiedział niespodzianie Kościuszko, mający szczególny dar pamiętania twarzy i nazwisk. – Powiadał mi też o waści Maruszewski.
– Pod Dubienką miałem honor stawać na twoich oczach, Obywatelu Generale.
– Jakżeś się o nas dopytał w Krakowie?
– Ksiądz Dmochowski powiedział, dał mi hasło i przewodnika. Tam już wrze…
– A wrze! Dzisiaj równo ze dniem bierzemy się do Łykoszyna.
– Chwała ci, Panie! – wykrzyknął mimo woli; niezmierna radość go rozdygotała, że nie mógł się utrzymać na nogach.
– Zmogła cię widać droga. Siadaj!
– Trzy dni na koniu dały mi się nieco we znaki.
– Azardowałeś zdrowiem – posłyszał znowu głos współczujący.
– Okoliczności przynaglały. Byłem też przymuszony nadkładać drogi, kluczyć i przebierać się stronami, żeby ujść chytrze pozastawianych sieci patrolów kozackich.
– Cóż Warszawa? Powiadaj! Fiszer, pokrzep go łykiem gorzałki!
– Wszystka w dygocie na walkę z wrogiem i w oczekiwaniach.
– Tak imaginujesz? Rozumiałem ją bardziej upadłą na duchu. Wprawdzie Maruszewski jeszcze w Dreźnie upewniał o jej gotowości, ale miałem relacje inne…
– Po aresztowaniach trwał pewien upadek, nim zdołano się otrząsnąć z przygnębienia. Lecz aktualnie duch Warszawy podnosi się z godziny na godzinę, a szczególniej w pospólstwie, że już ciężko je utrzymać w karbach rozsądku. Wszystko się burzy, wrze i czeka z niecierpliwością. Każdy kładzie się spać z tą nadzieją, że go obudzą warczenia bębnów i krzyk: „Do broni!” Więc śmiem cię utwierdzać w pewności, Obywatelu Generale, iż na twój rozkaz Warszawa powstanie jak jeden mąż i zrzuci haniebne jarzmo niewoli – dowodził gorąco, niemal wybuchając.
Kościuszko odsunąwszy papiery patrzył w niego przenikliwie.

– Lud to bohaterski, wszystką duszą oddany ojczyźnie i gotowy do ofiar krwi i mienia; to wulkan, który za twoim znakiem, Obywatelu Generale, wybuchnie huraganem grzmotów i piorunów. Wobec wrogów tam już nie ma stanów, nie ma fakcji, nie ma bogaczów ni nędzarzów, co mówię, nie ma nawet płci. Wszyscy bowiem zdeterminowani na jedno: Zwycięstwo albo śmierć! Zarówno szewc jak i pyszny arystokrata, prostak jak i filozof jednakim dyszą pragnieniem walki za ojczyznę! Wielkie damy składają precjoza na wojska; liberia znosi swoje mizerne zasługi, majsterkowie i czeladź prują się do ostatniej złotówki, krupne baby składają się trojakami na broń i prochy; nawet nikczemne Żydostwo, nic ponad zyski nie widzące, usłyszało głos powinności i gotowe mimo przyrodzonego tchórzostwa brać się do oręża. Nikt nie pozwala się prześcignąć w ofiarności na święte cele insurekcji. Już matki bez jęku oddają jedynych synów. Są, którzy pomimo spóźnionego wieku stawają pod sztandarami, którzy porzuciwszy rodziny i majętności, żywoty kładą na ołtarzu ojczyzny. Taką się w tę porę dawa poznać Warszawa: bohaterska, ofiarna i nieustraszona. Fortuna Igelströma, jak się prędko wyniosła, tak jeszcze prędzej upadnie. Zaś z tymi, których kupiły ruble i talary, którzy patrzą jeno za partykularnym profitem lub czekają, kto będzie górą – zbytnio rachować się nie należy. To kupa zgonin: burza je rozwieje bez śladu; Król pójdzie z nami, pamięć na koniec Capeta go przyniewoli. Czego dowodzę, potwierdzą aneksa dołączone do pisma, jakie złożyłem – dodał nagle spostrzegłszy jakby cień nieufności w oczach Kościuszki, który istotnie tę nazbyt pomyślną relację o duchu i gotowości Warszawy przyjmował z pewnym niedowierzaniem. Wydały mu się poczciwą egzageracją. Zmienił jednak wkrótce swoją opinię, bowiem w dalszej rozmowie Zaręba okazywał się być człowiekiem oświeconym i o szerszym objęciu spraw krajowych. Wręcz mu to powiedział, traktując go z wyróżniającą dobrotliwością. Późno w noc rozpytywał go o najprzeróżniejsze szczegóły warszawskich przygotowań, a szczególniej o ludzi nie znanych sobie, a wyróżniających się w sprzysiężeniu. W końcu zeszła rozmowa na Kilińskiego.

– Trzeba go wysuwać na czoło dla przykładu i zachęty pospólstwa – radził.
– Majster nie lubi chować się w cieniu, ambitna sztuka i rad się wystawia na oczy – objaśniał Zaręba.
– Dosyć na dzisiaj – zakończył Kościuszko rzucając się na polowe łoże. – Zostaniesz przy mnie. Kraków za parę godzin będzie wolny, a jutro nastąpi publiczne proklamowanie aktu powstania. Będziesz miał z czym powracać do Warszawy.
Fiszer spał już od dosyć dawna, więc i Zaręba mając rozmowę za skończoną zaszył się w siano, gdyż mroźny wiatr przeciągał po klepisku dobierając mu się do skóry. Zimno i przeróżne medytacje nie pozwoliły mu jednak zasnąć. Świeca, dla przezpieczności zatknięta we wodzie na dnie wiadra, rzucała w górę snopem małych brzasków, że wszystko zdawało się być majaczeniem. Zaręba wspierając się na łokciu zapuszczał oczy w stronę Kościuszki; lecz w ciemnościach i ciszy późnej godziny posłyszał jeno jego równy i spokojny oddech. Spał snem sprawiedliwego. Znał go z twarzy i postaci, jak żołnierz zna wodza, prowadzącego w boje; uwielbiał go jak i towarzysze, a nieraz w obozach, na biwakach i szczególniej na zebraniach spiskowych rozbierał jego cnoty i geniusz. Nigdy jednak nie wydał mu się tak wielkim, jak tego wieczora. Prosty w obejściu, skromny i przystępny, a bił od niego majestat bardziej onieśmielający niźli królewski. Człowiek to miary starożytnych bohaterów – rozważał – wódz, naczelnik, dyktator, a służy mu proste żołnierskie łoże, obciągnięte skórą i ordynaryjna stodoła za pałace. I nic, żadnej pompy, żadnej wystawności, żadnego przepychu! Nic dla siebie, a wszystko dla ojczyzny! Zdumiewał się poruszony do łez, gdy naraz posłyszał za sobą w sąsieku ostre trzeszczenie słomy. Wyraźnie ktoś skradał się od strony refektarza, przystawał na chwilę i znowu pełzał przyczajony. Zaręba uniósł nieco głowę i sięgnął po krócicę; przeszyło go straszne podejrzenie, więc gdy wynurzyła się jakaś tyczkowa postać zmierzając ostrożnie do Kościuszki, wyciągnął rękę i zmierzył do niej. Na szczęście nie zdążył jeszcze pociągnąć za cyngiel, kiedy Bujak, ściągnąwszy z pleców kożuch okrył nim Kościuszkę, zasalutował, zrobił zwrot w tył niby na paradzie i odszedł, jak mógł najciszej.

– Poczciwy drągal – mruknął rozrzewniony chowając krócicę w zanadrze. Obudził go dopiero duży dzień i głośne rozmowy, z których łacno wyrozumiał przykrą nowinę o ucieczce z Krakowa Łykoszyna. Właśnie goniec generała Wodzickiego rozpowiadał obszernie o tym zdarzeniu.

– Stało się źle, niepodobna gorzej – przerwał mu sfrasowany Kościuszko. – Snadź był uprzedzony o tym, co ma nastąpić. Chytra sztuka. Powiadomi swoich o naszych zamiarach i nie pozwolą się zaskoczyć. Pogoń już wysłana?
– Miały iść za nim dwie kompanie piechoty i sto jazdy.
– Fiszer, siadaj i pisz Wodzickiemu: Natychmiast pchnąć sztafety do Manżeta i Madalińskiego, niechaj co pary w koniach ruszą przeciąć mu drogę. Ktoś wydał.
– Krakowscy targowiczanie – zawrzał rozjuszony Fiszer. – Siedzi tam przecież ten eksposeł grodzieński, konfident Sieversa, Głębocki, siedzi Ożarowski, siedzą i drudzy. Doszli sekretu i zdradzili przed Łykoszynem. W jaką stronę ruszył?
– Sławkowską Bramą, i jak powiadają, ku Pińczowu – objaśniał goniec.
– Dopiszę, aby piechotę wsadzono na wozy, to może go dopędzą. A czemuż nie uderzono na niego, gdy wychodził? Wszak bramy były obsadzone?
– Nie było rozkazu!
– A łby baranie, a kundle, a gamonie! Marsz do generała i gnaj co pary w koniu! Zaraz jedziemy do Krakowa? – zwrócił się do Kościuszki.
– Ruszymy tam po południu, żeby stanąć o zmierzchu; tak radzi Wodzicki dla pewnych racji – odparł wzburzony, przemierzając spiesznie stodołę.
– By Łykoszynowi nie nastawać na pięty – wybuchnął Fiszer. – Ja bym nalazł sprawcę, tego bigosu. Nie darmo generał był w takich faworach u króla jegomości, nie darmo też odradzał powstanie i straszył – jurzył zaciekle przeciw Wodzickiemu. Nic jednak nie wskórał; Kościuszko tylko wzruszył ramionami i poszedł do kosynierów. Występowali w pochód pod wodzą Bujaka cale sprawnie i pokazując żołnierską postawę. Powiódł ich głębokim jarem ku Wiśle. Kościuszko dosyć długo patrzał na migoty kos i kapot, aż zginęli z oczów w nadbrzeżnych zaroślach. Wisła pełna, nalana roztopami, występująca tu i owdzie z brzegów burzyła się, ciemne fale niby wały toczyły się bełkotliwie, błyskając raz po raz bryłami lodów i śniegów. Dzień robił się cichy i dosyć jasny, przymrozek ściął błoto w grudę, łamiącą się pod stopami. Z wysokiego brzega widać było rozległy kraj, wsie poprzywierane do ziemi, pola pełne jeszcze śniegów i rozlewisk, drogi podobne zakrzepłym strumieniom, wzgórza lesiste, a niegdzie wieże kościołów. Stężała mgła zasnuwała kotliny i modre ściany dalekich borów. Organy zahuczały w klasztorze; to go wyrwało z zadumań, a glos sygnaturki powrócił do wytężonej pracy. Zapędził do niej Fiszera wraz z Zarębą. I cały ten dzień 23 marca przepędził w surowym milczeniu. Nie pomogły zwyczajne krotochwile Fiszera; uśmiechał się z nich jeno wargami, daleki w sobie od pustoty i tego, co się działo dokoła. W milczeniu przyjmował gońców z różnych stron, odbierał doniesienia i wysyłał jakieś rozkazy. Czasem pił gorącą, czarną kawę, której mu dostarczał Fiszer, przemierzał stodołę i znowu brał się do rozpatrywania planów warszawskiego powstania, dyktował Zarębie uwagi w najprzeróżniejszych materiach. A gdy pod wieczór wyjechał chłopski wóz, ubrał się w jakąś opończę, nacisnął na głowę baranią czapę i tak przebrany ruszył do Krakowa.

– Tutaj rzucą się losy żywota lub zagłady – powiedział ujrzawszy miasto. Wysiedli przed pałacykiem Wodzickiego, stojącym pod murami Krakowa za tak zwaną Szewską Furtą, prawie naprzeciw ulicy Świętej Anny. Kościuszko szepnął hasło dyżurującemu w bramie oficjerowi, który nie poznawszy go z racji przebrania i ciemności rozkazał wartom przepuścić. Wodzicki już oczekiwał na niego w sali na pierwszym piętrze, gdzie miała się odprawić ostatnia narada, determinująca wybuch powstania. Jakoż pokrótce zaczęli się schodzić najznaczniejsi ze spiskowców, jacy się byli aktualnie znaleźli w Krakowie.

Pierwszy zjawił się szambelan Aleksander Linowski, dniem naprzód przybyły na tę okoliczność z Wiednia; potem wszedł pułkownik regimentu Wodzickiego, A. Kczewski z kapitanem Wasilewskim, a na ostatku zakutani w płaszcze, z postawionymi kołnierzami, w kapeluszach nasuniętych na oczy pokazali się: Andrzej Kapostas, bankier z Warszawy, zbiegły szczęśliwie przed aresztowaniem; ksiądz Franciszek Dmochowski, przybyły z Drezna, prawa ręka księdza Kołłątaja, którego choroba jeszcze przytrzymała za granicą; generał ziemiański Jan Ślaski oraz kasztelan Dębowski. Witali się w milczeniu, obsiadając okrągły, wielki stół zawalony papierami. Sala była duża, ponura i dziwnie mroczna; mosiężny pająk na kilkadziesiąt świec dawał żółtawe, jakby gromniczne światło.

Fiszer z adiutantem Wodzickiego, Biegańskim, asystowali naradzie w pełnym uzbrojeniu na wszelką okoliczność. Przez uchylone podwoje do sieni, przemienionej w kordegardę, połyskiwały bagnety dwóch gemejnów. Bywał tam również Zaręba, postawiony na straży przez samego Kościuszkę.

Narada trwała długie godziny z krótka przerwą na posiłek zawczasu nagotowany na długim stole pod ścianą przy czym usługiwali adiutanci, albowiem dla utrzymywania sekretu nie dopuszczono nawet najzaufańszych ze służby Wodzickiego. Mało jednak jedli, pili jeszcze mniej i bardzo prędko powrócili do przerwanych obradowań.

Juści, jako duszą zgromadzenia był Kościuszko. On udzielał głosu i jego krótkie zdania, wypowiadane ze spokojnym żarem przeświadczeń, brzmiały mocą rozkazów. Mało kto mu się przeciwił lub w czym kontrował.

Wzywano też parę razy Zarębę, w materiach warszawskiego powstania indagując. Składał wyjaśnienia, jak powinne raporta, głosem nie dopuszczającym wątpienia, i powracał na swoje miejsce w kordegardzie w coraz większej denerwacji. Wiedział, iż ostateczna decyzja wybuchu zapaść musi nieodwołalnie. Słyszał zdeterminowaną godzinę, porządek i miejsce, gdzie jutro ma być ogłoszony powszechności akt powstania; lecz pomimo tego miotały nim wciąż głuche obawy, żeby coś nie stanęło na przeszkodzie. Ćmił lulkę za lulką i promenował się po sieni, nie mogąc ustać ni usiedzieć na jednym miejscu. Co chwila też przez drzwi uchylone patrzył na głowy mężów ważących losy Polski, na ich twarze pobladłe, zradlone trawiącymi udrękami, przegryzione smutkami, a niekiedy rozjaśniane płomieniami nadziei. Grały w nich dusze żywe, czujące i oddane ojczyźnie. Miał ich za najgodniejszych w narodzie obywatelów, czcił na równi z najsławniejszymi w przeszłości, ale główną wagę położył na Kościuszce. W niego patrzył niby w słońce przyjmując ze drżeniem serca każdy dźwięk jego głosu. Niepokoiła go jednak jego nieprzenikniona twarz niby księga tajnymi znaki pisana i na siedem pie– częci zamknięta. Niepodobna było z niej nic wyczytać. Jeno rozpłomienione oczy zdawały się uskrzydlać te w marmur zakrzepłe rysy.

– Maska li to czy nieczułość? – rozważał, lecz nim doszedł responsu, odciągnął jego uwagę dość żywy spór, jaki się był zawiązał między szambelanem Linowskim a księdzem Dmochowskim, który pokazując się zaciekłym jakobinem, pragnął uformować insurekcję nie tylko na maksymach francuskiej rewolucji, ale co znamienniejsze, i na jej krwawych praktykach, nie przebierających w środkach. Wspierał swoją rację uczonymi cytatami, ognistą wymową i dosadnymi słowy. Linowski zaś gromił jego opinię z wytrawną i spokojną sztuką szermierza, pewnego swej ręki i oka, zadając mu raz po raz dotkliwe ciosy szyderstwem i drwiącą pobłażliwością, przy czym nie omieszkiwał najzjadliwiej zaczepiać jego patrona i przyjaciela, księdza Kołłątaja. Wspierał go w tym Wodzicki, okazowujący sankiulotom wzgardę i uważający hersztów rewolucji za opętanych zbrodnią ludojadów.
– Ale te ludojady – zawrzał gwałtownie ksiądz Dmochowski – ogłosiły prawo człowieka, ugruntowały równość, wywyższyły cnotę, rozumowi dały powinne miejsce, uczciły starość i sieroctwo, w nędzarzu pokazały brata, obaliły przesądy, tyranom wypowiedziały wojnę, przemocy najeźdźców wybiły zęby i zbawiły ojczyznę! Te ludojady dały światu nową religię: równość, wolność i niepodległość! Gdzie, kiedy i kto dokonał większych czynów?
– Koniec litanii taki – wtrącił żywo Linowski: – Zdetronizowali Boga, złupili kościoły, króla powlekli na gilotynę, delatorstwo uczynili powinnością republikanina, zbrodnię uznali zasługą, kradzież nazwali konfiskacją, wolność opinii ogłosili zdradą, terror postawili w miejsce prawa, uliczne gamratki wynieśli na boginie. Szpieg, gilotyna i kat oto ich nowa wiara, nazbyt obmierzła dla dusz cnotliwych, a już dla Polaków zgoła niepojęta. W naszej walce o podźwignięcie Rzeczypospolitej będzie po staremu „Bóg i Ojczyzna” hasłem jedynym.
– Nie straszą mnie ich zbrodnie czy błędy, kiedy to jedno chowam w pamięci, że walczą z tyranami, giną za wolność i zbawiają ojczyznę! – powiedział Kapostas.
– I w tym ich nieśmiertelna zasługa – zakonkludował Kościuszko. – Ale wracajmy do naszych spraw. Właśnie ksiądz Dmochowski ma złożyć pewne relacje.
Ksiądz natychmiast zaczął z równym żarem i porywczością odsłaniać zabiegi, czynione przez egzulantów, rozproszonych po Europie, a mających na celu sformowanie zbrojnej ligi przeciwko Rosji. Turcja, Szwecja i Francja oto były potencje dyszące słuszną nienawiścią przeciwko najgroźniejszemu tyranowi świata. Nieustanny wzrost jej potęgi zagrażał wszystkim niewolą i upadkiem. Wspólny wróg przymuszał do wspólnej obrony granic i wolności. Co zagrażało Polsce, zagrażało jednako wszystkim socjuszom Ksiądz opowiadał obszernie. Zarzucono go pytaniami, więc rozwodził się nad miarę, aż zniecierpliwiony Kapostas zapytał wręcz:

– Jakaż konkluzja? Występują przeciwko Moskwie razem z nami?
– Wystąpią, to pewne; ale aktualnie Turcja jeszcze nie gotowa, Szwecja dopiero rozpoczyna zbrojenia, zaś Francja zwłóczy z decyzją z dnia na dzień.
– Znaczy: sami rozpoczynamy wojnę z trzema potencjami.
– Austria się nie liczy – wtrącił żywo Linowski – pozostanie w neutralności.
– Dopóki się nam nie powinie noga; wtedy skoczy nam do gardła i wydrze ostatnie bebechy! – odezwał się milczący dotychczas Jan Ślaski.

– A układało się jak najpomyślniej – podjął znowu ksiądz Dmochowski. – Francja miała pchnąć wojska na Ren i zatrudnić króla pruskiego, Wielkopolska miałaby wtedy rozwiązane ręce. Turcja ze Szwedem następować mieli z dwóch stron na Moskwę, a my z trzeciej, najważniejszej. Taki układ zapowiadał najlepsze dla nas koniunktury. I zapowiada. Niegotowi dzisiaj, gotowi będą za miesiąc. Mamy w tym względzie wiarygodne zapewnienia.
– My już czekać nie będziemy – zdeterminował Wodzicki.
– Kości rzucone! Niechaj się stanie, co się ma stać – dorzucił posępnie Kapostas.
– Liczymy już tylko na siebie i na własne męstwo – zabrał głos Kościuszko. – I zwyciężymy, jeśli nie zbraknie nam ducha poświęceń. Słuszność za nami. Przebrała się miara przemocy i zbrodni. Niechaj oręż rozstrzyga o naszych losach. Podnosimy sztandar walki o wolność, całość i niepodległość! Tylko Opatrzności wiadomo, co nam zgotuje fortuna. Zasię, chociażby losy zgotowały nam klęskę, pozostawimy rodakom testament usque ad finem. Ale dalsze odkładanie wybuchu byłoby rezygnacją i pogrążeniem całej sprawy. Cóż bowiem poczniemy, jak nam zdezarmują wojska, najcnotliwszych obywatelów uwiężą, najzdatniejszych oficjerów rozproszą, zasoby zniszczą, arsenały rozkradną, ducha przygaszą i cały kraj wezmą w kajdany? Strach padnie na powszechność, a reszty dokona małoduszność i egoizm! Jeśliby nam wtedy przyszli nawet z pomocą przyjaciele, będzie za późno; grób się już zawrze i staną przy nim liczne straże. A co najgorsze, zbraknie ducha, ludzi i organizacji. Poniechajmy zatem próżnych deliberacji, bowiem przed nami tylko ta jedna droga: Śmierć albo zwycięstwo! Porwali się z miejsc, strzeliły oczy i wraz wyrwał się zgodny okrzyk:

– Śmierć albo zwycięstwo!
– Zatem przystąpmy do rozważania generalnego planu powstania.
Pisać regestra Korony, Wielkopolski, Litwy i wojsk ukrainnych rozkazał. Jedenasta zaczęła wybijać, kiedy skończyła się narada i ostateczna decyzja zapadła; zwarły się mocno dłonie jakby w niemej przysiędze, skrzyżowały się wierne spojrzenia i pierwszy przemówił Wodzicki, pochylając głowę przed Kościuszką:

– Powszechna ufność w twoje ręce składa ster skołatanej Rzeczypospolitej.
– Wola narodu w tobie upatruje jedynego pana i zbawcę.
– Twoje cnoty, twoje czucia i twój geniusz, oto czym zbawisz i podźwigniesz.
– Obywatelu Naczelniku, w tobie wszystka wiara i nadzieja Polski.
– Każesz umierać, padniemy co do jednego. Rozkazuj, Dyktatorze!
Leciały korne słowa do stóp prawego Naczelnika narodu. Nie odzywał się, może nawet nie słyszał, co do niego mówiono. Stał podobien ognistemu posągowi, w żarach wszystek i płomieniach. Majestat bił od niego, nieledwie świętość. Chwila była wzniosła i poruszająca do łez. Wiedzieli, jako tylko śmierć prowadzi do wolności i dobrowolnie wybrali śmierć. Nikt się nie zawahał. Sami się dawali na ołtarz całopalenia, by ofiarą własnej krwi kupić u losów szczęście ojczyzny. Zaiste, obraz to był bohaterów. Odchodzili w uroczystym milczeniu spełnionej powinności. Szli amfiladą ciemnych pokojów do tajnego wyjścia, poprzedzani przez adiutantów z zapalonymi światłami. Nie wiedział nawet, kiedy odeszli; dopiero trzask zawieranych drzwi zbudził jego uwagę. Obejrzał się na strony. Był sam jeden. Wielka komnata, pogrążona w słabych brzaskach świateł, zaledwie dawała się objąć oczami. Ze ścian wyzierały konterfekty mężów zasłużonych w narodzie, gdzieniegdzie widniały starożytne zbroje, stały farfurowe wazy, dające podobieństwo bukietów rozkwitłych, polśniewały oślepłe ze starości zwierciadła i przygasłe złocenia. Staroświecki sprzęt surowym kształtem gęsto zalegał pawimenta. Obejrzał się raz jeszcze i ruszył do stancji, przeznaczonej sobie na kwaterę, lecz nagłe zatrzymał się przed progiem. Owo między oknem a drzwiami wyłoniła się przed nim jakby groźna chmura.

Dźwigał się na koniu olbrzymim skrzydlaty rycerz z kopią złożoną do ataku. Orle skrzydła u ramion, czarna, złotem nabijana zbroja i szyszak, powiewający czubem czarnych piór strusich, nadawały mu pozór majaczenia. Spoza opuszczonych krat przyłbicy jakby świeciły spojrzenia, zaś koń, cały w blachach i łuskach, zdawał się brać pęd bojowy. Skrzydlaty rycerz uderzał z furią na niewidzialnego wroga, porywała go jakaś moc, niczym niepohamowana. Zdał się być wichrem w kształt rycerza zaklętym, posępnym widmem chwały i świetności dawno struchlałych pokoleń.

Kościuszko pochylił głowę jakby przed cieniem zjawionej w tej wielkiej godzinie duszy praojców i nawrócił z powrotem do stołu. Ale skrzydlaty majak przysłonił mu sprawy najbliższe i zakrył niepokojące myśli. Upłynęło sporo czasu, nim jął odczytywać na nowo gotowy już do podpisów i proklamowania publicznego akt insurekcyjny.

– Jeszcze parę godzin, a słowo stanie się ciałem! – pomyślał i odwrócił się gwałtownie, odniósł bowiem wrażenie, jakby ktoś wypowiedział te słowa. Nie było jednak nikogo w komnacie. Pałac Wodzickich, gdzie okoliczności zakwaterowały go na tę pamiętną w dziejach noc z 23 na 24 marca, zdawał się jakby wymarłym. Za oknami również leżało milczenie i czaiła się zimna, przemglona noc. Na niebo; zawalone skołtunionymi chmurami, wypływał księżyc, podobien srebrnemu korabiowi, wynurzającemu się z odmętów. Odłożył manifest, gdyż myśli o jutrze – o tym jutrze, przygotowywanym i wymarzonym w długie, nieprzespane noce, porwały go w szpony udręczeń.
Spróbował zajrzeć w przyszłość i cofał się w zabobonnym lęku, jakby przed obliczem groźnej prawdy, wyłaniającym się z ciemności przeznaczeń. Biorąc taką dyspozycję umysłu za skutek przemęczenia trudami dni ostatnich, poszedł do swojej stancji i jak był stał, rzucił się na łoże, nagotowane za parawanem z zielonej kitajki. Ale i tam nie opuściła go troska czująca, i tam dopadły dręczące pytania i obsiadłszy duszę jakoby stadem drapieżnego ptactwa, złowróżbnie zakrakały.

Po chwili Zaręba zobaczył go znowu na wielkiej sali pochylonym nad planami. Późno już było, świece w pająku gasły jedna po drugiej, coraz mroczniej spozierały ze ścian oczy konterfektów, coraz mgliściej rysowały się sprzęty, a skrzydlaty rycerz stawał się jeno cieniem ledwie dojrzanym. Wtem jakieś krzesło odsunęło się z gwałtownościami zaskrzypiała posadzka. Zaręba stanął we drzwiach. Kościuszko promenował się z wolna, cyrkulując dokoła stołu i raz po raz przystawał, by coś zobaczyć na mapie lub przeczytać w regestrach. Uderzyła północ. Duszno mu się naraz zrobiło, powietrze nazbyt nagrzane i przejęte zapachami świec gasnących przyprawiało o zawroty głowy, zaś ta sala wydała się naraz jakby grobową izbą, pełną ciemności i nieodgadnionych przerażeń.

– Otworzyć okna! – rzucił krótki rozkaz, spełniony w milczeniu przez Zarębę. Wystawił zgorączkowaną twarz na chłodne powiewy. Noc wtargnęła do sali a wraz z nią spłynęły dźwięki jakiejś oddalonej muzyki.

– Kapela o północy, co to znaczy? – spytał oczekującego rozkazów Zarębę.
– Hejnał z wieży Mariackiej, jak zwyczajnie, przegrywany co godzina.
Hejnał rozgłaszał się coraz cudniej, jakby noc zaśpiewała senną litanię mrących godzin. W niezgłębionej cichości i ciemnościach rozświergotały się złociste trele, niby ptakowie przed wschodem śpiewający radosną pieśń do słońca. Polały się perliste kaskady i wytryskały dzwonne fontanny. Słodko zaszeleściły deszcze niebiańskich melodii. Gorącym i niebosiężnym pacierzem grała niewidzialna kapela. Płomiennymi usty zdały się śpiewać zburzone ciemności. A kiedy hejnał przechodził w ledwie dosłyszane pianissimo, powietrze zdawało się drgać jakby warem szemrzących w południową spiekotę kwiatów, jakby wonnym pogłosem zbóż, przegarnianych skrzydłami omdlewających żarów. Ziemia śpiewała niebu hymn szczęścia. Zasię chwilami dominował głos mocny, uroczysty i rozległy – niby głos duszy samotnej, wyznający się wszystkiemu światu ze swoich nieśmiertelnych tęsknot i marzeń. Za czym podniosły się jakieś skargi jękliwe, jakieś żałosne błagania zawodziły w przemglonych pustkach, jakieś szlochy zrozpaczonych. Lamentowała straszna nędza żywota.

Odstąpił na stronę, przejęty do żywego i wzburzony. Nagła niemoc ogarnęła nim, że zasiadł ciężko przy stole. Myśli wzięły inny zgoła obrót, chwiejny i smutny. Poczuł się jak człowiek, gdy mu zbraknie gruntu pod nogami, a on stanie w bezradnej męce zrozpaczenia i niepewności.

„Powszechna ufność składa w twoje ręce ster skołatanej Rzeczypospolitej” – zadźwięczały mu w mózgu słowa Wodzickiego. Zatargał się w sobie, w skroniach zabiło młotami, serce przestawało bić, cofał się w przerażeniu jakby przed straszliwą zjawą Golgoty.

– A gdzież król, strażnik namaszczony? Gdzie hetmani? Gdzie urodzeni przewódcy tej ziemi nieszczęsnej? Czemuż nie stają na czele? – szeptały pobielałe wargi w stronę skrzydlatego rycerza. – Czemuż złożyli na moje słabe barki ten ciężar nadludzki? Zali godzien jestem takiego wywyższenia?
– Zali podołam i wydźwignę? – myślał coraz trwożniej i w tym chwilowym upadku ducha zobaczył wszystko zgoła niemożliwym do dokonania. Zdumiewał się nawet własnemu zuchwalstwu. Słabym się naraz poczuł, samotnym i bezradnym, jak źdźbło, przymuszone stawiać czoło nawałnicom. Walczył jednak ze sobą, łamał się i szamotał. Burza się w nim rozszalała. Myśli się rwały niby ogniki, szarpane przez wichry. Bezsilność dawała gorzki posmak rozpaczy. Klęski widział, upadek, zatratę, a co jeszcze przed godziną zdało mu się niezłomne i pewne, waliło się teraz struchlałym rumowiskiem. Straszna noc zwątpienia opadła duszę.
– Boże, miłosierdzia! Boże! – jęczał rozpięty na krzyżu nadludzkiej męki. Wybiła pierwsza. Zaręba, jakby skamieniały, stał w drzwiach kordegardy nie spuszczając z niego oczów. Rozumiał, co się w nim dzieje, i ujrzawszy respons na swoje niepokojące pytania, cierpiał wraz z nim nieopisane udręki.

Naraz Kościuszko, jakby uciekając przed ostatecznym zwątpieniem, rzucił się do planów porozkładanych na stole. Szukał ratunku w regestrach i sumariuszach sił zbrojnych, czytał długie litanie spiskowców po województwach. Przeglądał ranglisty oficjerów podkreślając niektóre nazwiska. Rozpatrywał miejsca, zajmowane przez nieprzyjaciół, wykreślał marsze, konotował jakieś dyspozycje, obliczał zasoby i snadź generalny obraz przedstawił się pomyślnie, gdyż odetchnął z widoczną ulgą. Rumieniec okrasił jagody i oczy nabrały blasków. Tak się jednak utrudził tą gorączkową pracą, że przystąpił do okna zaczerpnąć powietrza, Owiał go przejmujący chłód i myśli wróciły do dawnego biegu. Pojrzał w niebo, w przymglone migoty gwiazd, w bezkresy ciemności, w niepojęte dalekości. Nieopowiedziana tęsknota poniosła go na jakąś wyże, z której oczami duszy ogarnął całą polską krainę. Leżała w mrokach i w milczeniu. Zasnęły nawet wichury i burze. Sama noc zdała się być snem. Jako ptak powracający z dalekich lądów, krążył w głuszy, aż przypadł piersią do ziemi ojczystej i ogarnąwszy ją wszystką mocą miłowania poczuł, że jego serce bije zgodnie i za jedno z milionami serc współbraci. I wraz z tym przeświadczeniem spływała w niego moc całego narodu, niezłomne męstwo i determinacja walki usque ad finem. W tej chwili łaski stawał się duszą i czuciem powszechności, jej sumieniem, nieśmiertelną wiarą i prawem.

– Podołam i wydźwignę! – ślubował podnosząc czoło, spromienione glorią bohatyrskiego posłannictwa. I z taką mocą zestrzeliły się w nim wszystkie potęgi, że zajaśniał nadziemską pięknością.
Poczuł się wodzem narodu i sprawcą, jego przyszłych losów.

Słuszna duma zagrała mu w piersiach mocą wywyższenia i dobrowolnie przyjętej ofiary. Rozumiał bowiem, jako bierze na barki ciężki krzyż i dźwigać go powinien aż do końca dni swoich. Los wynosił go na szczyty niedostępne zwykłym śmiertelnikom, na szczyty Golgoty. Nie uchylił się jednak przed cierniową koroną przeznaczeń. Wszak już umierał dla siebie, aby żyć dla ojczyzny i ludzkości. Przeznaczenie formowało z niego nieśmiertelny płomień, by narodowi rozświecał ciemne i straszne drogi niedoli.

– „Ani z soli, ani z roli, ale z tego, co mnie boli, wyrosłem” – przyszły do pamięci słowa Czarnieckiego. Treścią były najgłębszą i jego istności. Wszak z bólu wzięła się jego moc. Męką karmiła się jego dusza przez wszystkie lata żywota. Przemoc, tyrania, niesprawiedliwość oto wiecznie krwawiące rany jego serca, oto generalni wrogowie. I nie dość będzie wypędzić nieprzyjacioły, nie dość uwolnić Polskę od hańbiącego jarzma i zratować dobytek wieków – trzeba jeszcze podżwignąć rodaków do słońca cnoty i prawdy.

Bo służyć Polsce to służyć powszechnemu szczęściu, to pomnażać i utrwalać sprawiedliwość, to służyć ludzkości – zagłębiał się w górne rozważania.

Wybiła druga godzina. Ostatnia świeca w pająku dogasała i w jej konającym blasku dojrzał po raz ostatni skrzydlatego rycerza. Zdał się unosić w powietrzu, furią bojową porwany. Jakby słyszeć się dawały poszumy jego skrzydeł, szczęk zbroi, tętenty rumaka i ogromny, niebosiężny krzyk, a tak wyraźnie, aż mu się to widziało cale niezwyczajnym.

– Obraz to polskiej duszy doskonały – szepnął w zadumie i z tym dziwnym wrażeniem rzucił się na kanapę, żeby nieco rozprostować kości; spać mu się zgoła nie chciało. Ale przemogły go trudy i zmęczone myśli i czucia osunęły się bezsilnie w ramiona zapomnień. Zasnął głęboko pod strażą milczenia. Skrzydlaty rycerz czuwał nad nim. Strażowały d