Rozwój społeczny
Niezależnie od różnic przekonań w jakichś problemach częściowych, każdy musi się zgodzić na to, że rozwój ludzkości idzie, zaczynając od najpierwotniejszego zrzeszenia, w kierunku upośledzenia indywiduum na rzecz tego zrzeszenia, przy czym indywiduum to, w zamian za pewne wyrzeczenia się, otrzymuje inne korzyści, których by samo osiągnąć nie mogło. Podporządkowanie interesów jednostki interesom ogółu – oto najogólniejsze ujęcie tego procesu, który nazywamy uspołecznieniem. W tworzeniu się społeczeństw są jednak dwa momenty zasadnicze, które musimy ściśle od siebie odróżnić, a mianowicie: moment władzy jednej jednostki, której władzę stara się ograniczyć bardzo mała stosunkowo grupa jednostek chcących władzę tę dzielić między siebie, i moment, w którym, wszystko jedno, w jaki sposób, całe zrzeszenie dąży do tego, aby władzę rozdzielić równomiernie między wszystkich swoich członków, czyli samo sobą rządzić: moment monarchiczno-oligarchiczny i demokratyczny. (…)
Samorządzenie się klasy robotniczej – oto najnowszy jej ideał, mający najwięcej szans prawdopodobieństwa rzeczywistego wcielenia. Naturalnie próżne są marzenia naiwnych komunistów, chcących załatwić sprawę przez powrót do pewnych form pierwotnych społecznego bytowania, przy zachowaniu wszystkich zdobyczy dzisiejszej kultury. Również nieistotne są wszelkie utopie na temat powrotu człowieka do natury. Grupy tego rodzaju mogą ostać się jedynie przez czas pewien wymaganiom ogólnym, przez odosobnienie się od wzrastającej ciągle organizacji w większych rozmiarach, i nie mogą być trwałymi, zdolnymi do życia tworami społecznymi. Ludzkość nie może się świadomie cofnąć z raz już osiągniętego stopnia kultury, nawet nie może się zatrzymać; zatrzymanie się jest tu równoznaczne z cofnięciem. Nie możemy wyrzec się wzrastającego udogodnienia i bezpieczeństwa życia, nie możemy świadomie powstrzymać dalszego opanowywania materii przez człowieka i wynikającej stąd organizacji klas pracujących na wielkich obszarach naszej planety. Raz wyzwolona siła przyczepności społecznej wyższa jest ponad wszelkie świadome i indywidualne przeciwko niej działanie. Nie możemy sobie powiedzieć: dosyć na teraz kultury i wygody życia, zajmiemy się teraz równomiernym rozprowadzaniem jej po całym świecie i uszczęśliwieniem wszystkich jej zdobyczami. – Dopóki istnieje materiał, który może być przerabiany i dopóki technika nie napotka na jakieś katastroficznych rozmiarów zapory (co jest w krótkim przeciągu czasu bardzo wątpliwym wobec coraz to nowych odkryć źródeł energii), wymagania nasze wzrastać będą ciągle, na równi z upowszechnieniem poprzednich zdobyczy, i zatrzymanie kultury na pewnym osiągniętym już poziomie jest absolutną niemożliwością. Nie możemy przesądzać, jakie formy przybierze z czasem życie społeczne – jest to równanie o zbyt wielkiej liczbie niewiadomych – w każdym jednak razie na podstawie już znanego nam wycinka historii możemy twierdzić, że uspołecznianie się ludzkości jest zjawiskiem na wielkich dystansach nieodwracalnym, mimo że na małych ulegać może pewnym stosunkowo drobnym oscylacjom. (…)
Nie będziemy się tu zagłębiać w szczegóły historyczne, nie mając odpowiedniej kompetencji. Chodzi nam jedynie o bardzo ogólnikowe zarysy poglądu, który narzuca się nam przez swą dziwną konsekwencję we wszystkich sferach działalności ludzkiej. Stoimy tu na naszym stanowisku wartości, przyznającym najwyższe miejsce w dziedzinie tak przeżyć wewnętrznych, jak i obiektywnej twórczości dwóm sferom duszy ludzkiej: sztuce i metafizyce – sztuce przez to, że w jedności swoich dzieł wyraża bezpośrednio uczucie jedności osobowości i całego Istnienia, uczucie, które w metafizyce jest materiałem bezpośrednim dla pojęciowego ujęcia Prawdy Absolutnej. (…) O ile ktokolwiek stanie na stanowisku dążenia do ogólnego szczęścia wszystkich jednostek składających poszczególne grupy społeczne, będzie on miał oczywiście inne kryteria dla ocenienia wartości i postęp ludzkości będzie mu się przedstawiać jako wznosząca się nieograniczenie sinusoida, której wgięcia wyrażać będą drobne wahania w kierunku przeciwnym, przy czym wgięcia te będą się stawać coraz mniej wyraźne i sinusoida dążyć będzie do przejścia w linię krzywą, ciągłą, bez wgięć, która będzie znowu zdążać do prostej równoległej do osi XX (fig. I).
Inaczej będzie przedstawiać się graficznie rzecz ta dla nas, ponieważ za kryterium wartości rozwoju nie bierzemy ogólnego dobra, ale obecność pewnych tylko uczuć u pewnych indywiduów, uczuć, które nazwaliśmy we Wstępie metafizycznymi i których natężenie jest według nas odwrotnie proporcjonalne do ich powszechności. O ile w początkach naszej historii pewien stopień uspołecznienia koniecznym był do tego, aby uczucia te jako takie uświadomione mogły istnieć i przejawiać się w postaci twórczości artystycznej i filozoficznej, o tyle dalej, zaczynając od pewnego stopnia społecznego rozwoju, muszą one zanikać nie tylko u ogółu ludzkości, ale nawet u tych typów, które dawniej były przedstawicielami twórczego ich ujęcia w formie sztuki, religii i metafizyki. Im bardziej popularyzowało się ujęcie tych uczuć, tym słabszymi stawały się one u wszystkich i tym bardziej deformował się ich zewnętrzny wyraz w sztuce, przy jednoczesnym doskonaleniu się ich czysto rozumowej interpretacji. Dla nas linia rozwoju przedstawia się jako sinusoida idąca raptownie w górę w dość stromych wgięciach; od pewnego punktu skręca ona w dół, przy czym wgięcia się łagodzą i linia spada do poziomu dążąc do prostopadłości (fig. II). Punkt A wyraża maksimum nie ogólnej szczęśliwości, ale maksimum uczucia metafizycznego w jego zewnętrznych przejawach; po przejściu punktu tego następuje zanik metafizycznych uczuć na korzyść ogólnej szczęśliwości. Jest to według nas stała formuła dla wszystkich Istnień Poszczególnych żyjących gromadnie i będących na tym stopniu w hierarchii Istnień, na którym możliwe jest myślenie i artystyczna twórczość. (…)
Straszna prawda wygląda na nas z kart historii (tym bardziej, o ile się tej historii dokładnie nie zna – zbyt bowiem jest ona pocieszająca w detalach, a zbyt smutna w całości). Droga, po której szliśmy w naszym rozwoju, piękniejsza była od już zdobytych wartości; nie cel tego wszystkiego był pięknym, ten cel osiągalny gdzieś w granicy uszczęśliwienia całej ludzkości od dołu do góry, który ona raz sobie uświadomiwszy nigdy już stracić z oczu nie może, ale ten cel nieosiągalny, który z wiarą w jego osiągnięcie stawiali sobie nasi przodkowie, mocą czego dokonywali ci nieszczęśni szaleńcy dzieł, nad którymi my albo śmiejemy się nieszczerze z ich naiwności, zazdroszcząc im niezwykłych przeżyć, albo też odwracamy oczy od przeszłości ze wstydem, a od przyszłości w przeczuciu potwornej szarzyzny i nudy, albo też stwarzamy sztuczne narkotyki, którymi chcemy wzbudzić umarły dawno zapał i poczucie indywidualnej siły, stwarzamy sztuczną tajemnicę, sztuczne piękno w sztuce i w życiu. Daremnie – piękno tylko jest w obłędzie, prawda leży u naszych nóg, rozszarpana przez współczesnych filozofów, i z tej trójcy ideałów zostaje nam tylko dobro, tj. szczęśliwość wszystkich tych, którzy nie mieli siły, aby tworzyć piękno, ani dość odwagi, aby tajemnicy patrzeć prosto w oczy. Czeka nas potworna nuda mechanicznego bezdusznego życia, w którym mali świata tego pławić się będą w wolnych chwilach od zmniejszonej pracy w tym wszystkim, co zdobyli wielcy panowie ducha dzięki wielkim panom życia i śmierci. Ale i to \”menu\” przeje się niedługo, a nawet już się przejada i nie zostanie nic, nawet trawienie rzeczy dawnych. Nawet maskarady masek przeszłości nie będą bawić twórców nowego życia. Bo nieprawdą jest, że ludzie przyszli będą swój wolny od pracy czas zużywać na to, aby poznawać prawdy i nasycać się pięknem.
Poznawać prawdę mogą ci, co ją tworzą, i ci, dla których była stworzona; pojmować piękno mogą ci, przez których i dla których się ono staje. Ludzie przyszłości nie będą potrzebować ani prawdy, ani piękna; oni będą szczęśliwi – czyż to nie dosyć? Prawda stała się dla naszych filozofów synonimem użyteczności, jako taka jest w dzisiejszym życiu nonsensem. Piękno jest czymś, co daje nam poczucie metafizycznej tajemnicy bez potwornego osamotnienia we wszechświecie. Ludzie przyszli nie będą odczuwać tajemniczości istnienia, nie będą mieli na to czasu, a przy tym nie będą nigdy samotni w idealnym przyszłym społeczeństwie.
Dlaczegóż więc będą żyli? Będą pracować, aby jeść, jeść – aby pracować. Lecz dlaczego ma niepokoić nas to pytanie. Czyż nie uspokaja nas widok mrówek, pszczół czy trzmieli już doskonale zmechanizowanych i zorganizowanych. Prawdopodobnie są one zupełnie szczęśliwe, tym bardziej że nigdy zapewne nie mogły myśleć i przeżywać tego, co my przez te cztery czy pięć tysięcy lat, które z świadomością tajemnicy bytu przetrwaliśmy. Możliwe, że nawet w przyszłych czasach szczęścia będziemy miewać chwile, w których żałować będziemy utraconej grozy i dziwnej piękności życia. Ale i to nawet jest wątpliwym. Wszystko przychodzi stopniowo i nieznacznie, różnice się zacierają i wszystkie żale zostają w krainie masek, artystycznego przeżywania przeszłości, tej jedynej funkcji, do jakiej, prócz obłędu, jesteśmy jeszcze dziś zdolni w sztuce. Przekleństwem każdej wybitnej jednostki jest to, że utrudnia ona przyjście następnym, właśnie dlatego, że naród czy grupa społeczna, w której ona powstała, karmi się jej siłą jako ciało zbiorowe i dalej tym trudniej daje się opanować następnej, chcącej narzucić jej swoją wolę. (…)
Żyjemy w epoce wyjątkowej i przełomowej. Nie jest ona taką przez to, że patrzymy na nią z bliska; obiektywnie nie było dotąd podobnej chwili w historii. Dawny świat wielkich panów życia i śmierci, wielkich wychowawców ludzkości, potwornych okrucieństw, mąk i niesprawiedliwości, które musiał znosić tłum istot niższych, świat wielkich stylów i potężnych indywiduów w sztuce i świat filozofów mierzących się sponiewieranym przez Bergsona intelektem z niedocieczoną Tajemnicą Istnienia – zachodzi w zmierzch, aby ustąpić miejsca na ogół szczęśliwszej, ale za to zmechanizowanej, pozbawionej twórczości i bezdennie nudnej ludzkości. (…)