Z szerokich i ludnych ulic miasta ku krętym i cichym uliczkom zarzecznego przedmieścia biegła dziewczynka dziesięcioletnia, chuda, zwinna, w grubej spódnicy przepasującej podartą koszulę, z bosymi stopami i ogromnymi włosy, śród których mieszały się połyski złota i miedzi.
Biegła szybko, czarne, zapadłe oczy szeroko otwierała i od chwili do chwili podnosząc, to opuszczając ramiona zdawała się trzepotać nimi jak ptak skrzydłami. Od chwili do chwili też wołała:
— Władek! Władek!
Nagle przed biegnącą tak dziewczynką ozwał się szept stłumiony, lecz gwałtowny:
— Stój! ptaki mi spłoszysz! stójże, Marcysiu! cicho!
Stanęła jak wryta. Cała twarz jej zniecierpliwiona i zmęczona przed chwilą drgnęła uśmiechem radości, a szeroko rozwarte oczy utkwiły w istocie ludzkiej, która stłumionymi wykrzykami nakazywała jej spokój i milczenie.
Był to chłopak o lat parę od niej starszy, z odzieży wyglądający na ulicznego obdartusa, z twarzą roztropną, przebiegłą nawet, z siwym okiem pałającym pod brwią żółtopłową. Stał on plecami przyciśnięty do płotu, z jednej strony osłonięty przed wzrokiem przechodniów ścianą szarej jakiejś budowy, z drugiej grubym pniem uschłej topoli; twarz podniósł wysoko, oczy z rozżarzoną źrenicą wlepiał w dach przeciwległego domostwa, a pod ramieniem trzymał gołębia o ceglastoróżowych skrzydłach, który przenajspokojniej znajdując się podnosił też dziób, patrzał na dach przeciwległy i kiedy niekiedy tylko odzywał się cichym, urywanym gruchaniem.
Na dachu przeciwległym siedziało liczne stado gołębi.
Uliczka przedmiejska, niebrukowana i trawą porosła, cichą była i w tej chwili prawie bezludną. Gdzieniegdzie za płotami pracowali w ogrodach ludzie, za oknami odzywało się stuknięcie lub zgrzytnięcie rzemieślniczego narzędzia, tu i ówdzie rozległ się swar jakiś, czasem śmiech, ale ulicą nie przechodził i nie spoglądał na nią nikt. Przedwieczorna cisza ta przyjazną znać była dla zamiarów chłopca czatującego widocznie na coś z gołębiem pod ramieniem. Zrozumiała to Marcysia i na palcach skradając się zbliżyła się do chłopca, stanęła tuż przy nim i z ciekawością połączoną z odcieniem obawy utkwiła wzrok w stadzie ptactwa obsiadającym dach przeciwległy.
— Władek — szepnęła cichutko — czy one jeszcze nie podlatywały?
— Nie jeszcze! — odszepnął chłopak. — Bodaj ich korszun zdusił! — zaklął po chwili — siedzą i siedzą!
— A przewodnika masz? — zapytała Marcysia.
— No, a jakże!
I wysunął nieco spod ramienia różowego gołębia ukazując go Marcysi. Dziewczynka przesunęła drobną, ciemną dłoń po jedwabistym skrzydle ptaka.
— Lubuś! Lubuś! oj, ty Lubuś! — szeptała zbliżając usta ku jego dziobowi.
— Wiesz? — tajemniczo wciąż patrząc w górę szeptał chłopak — szewczysko to umie dobrze gołębie hodować! Ile mu już ich Lubuś mój uprowadził… żebym tyle rubli miał, panem byłbym! a dlatego gołębi u niego coraz więcej! No, już ja im w tym roku poradzę!… Jak chcę być bogatym, uprowadzę wszystkie i tylko dwie pary na rozpłód zostawię! niech szewczysko pęka ze złości! Co on mi zrobi!
Zaledwie dokończył wyrazy te, kilka gołębi siwych i białych wzleciało znad dachu i prostopadłym lotem wzbiło się w górę. Chłopak drgnął.
— Ruszajcie się, dziatki! no, ruszajcież się! — zawołał prawie głośno.
W chwilę potem obsiadające dach stado całe zerwało się jednocześnie i napełniło powietrze migotaniem i szelestem skrzydeł, a chłopak w obie ręce ujął różowego gołębia swego, który drżał też jakby z niecierpliwości, podniósł go, jak mógł, najwyżej i rzucił w przestrzeń. Ptak rozwinął szeroko skrzydła i błyskawicznym pędem wpadł w migotliwą i chóralnie gruchającą chmurę gołębi. Wtedy zaczęły odbywać się w powietrzu łowy i porozumiewania się szczególne.
Przy zbliżającym się wieczorze niebo miało barwę liliową i usiane było szmatami obłoków, które blask słońca za mury miejskie zachodzącego złocił i czerwienił. Pomiędzy gromadą jaskrawych, wełnistych chmur rozsianych pod bladym niebem a długim dachem domostwa, na którym rósł mech starości i leżały gałęzie kilku drzew rozłożystych, odbywały się napowietrzne igrzyska ptasie przedstawiające gołębia-mistrza usiłującego wywieść spomiędzy stada i za sobą uprowadzić potulnych i nieuczonych spółbraci. Śród migotliwej chmury białych i siwych skrzydeł różowy „przewodnik” skąpany w jaskrawym blasku obłoków niby skrzydlaty płomień krążył i podlatywał, drogę zabiegał, skrzydłami o skrzydła uderzał, mieszał się z ogólnym kołem, to zeń wyosabniał, w oczy, zda się, towarzyszom zaglądał, gruchając namawiał, jakby prosił za sobą, drogę wskazywał… Stado skupiało się wokół niego, to rozpraszało trwożnie lub swawolnie, osiadało na dachu i kołyszących się pod nim gałęziach drzew, to znowu wzbijało się w lot wysoki i zawisało nieruchomo pod złotymi chmurami.
A gdy tak działo się w górze, na dole, pod białawym ogrodzeniem wąskiej uliczki, pomiędzy węgłem szarego spichrza a pniem uschłego drzewa, dwoje dzieci stało ściśle tuląc się ku sobie, wzniesionymi w górę oczami ścigając każde poruszenie ptaków, ciężko i szybko oddychając. Na obie dziecinne twarze ich wybiły się gorączkowe rumieńce i można było nieledwie słyszeć gwałtowne bicie ich serc.
Były to istne łowy, ale szczególne. Zamiast lasów cienistych lub rozległych błoni polem ich była ciasna uliczka przedmiejska i powietrze złote od przedwieczornych świateł. Zamiast świetnych, strojnych myśliwców było tu dwoje dzieci obdartych i bosych, kryjących się za drzewa, z drżącymi wargami i pałającym, namiętnym wzrokiem. Sokoła zastępował tu różowy gołąb Lubuś, a zdobyczą miały być także gołębie, uprowadzanie których za pomocą hodowanych w tym celu „przewodników” stanowi rozkosz, chlubę i źródło dochodu ulicznych dzieci.
Nagle przyciszonym, lecz radością nabrzmiałym głosem Władek zawołał:
— Aha! prowadzi!
Marcysia podskoczyła parę razy, tak jakby ku gołębiom zrywała się do lotu, i szepnęła także:
— Prowadzi! prowadzi! prowadzi!
Lubuś wyosobnił się spomiędzy stada i uleciawszy niewielką przestrzeń zawisł w powietrzu. Chwilę tylko pozostał samotny. Od stada odłączył się ku niemu i pożaglował jeden naprzód, potem drugi, trzeci, czwarty gołąb. Leciały sznurem, a potem okrążały przewodnika po wiele razy i coraz ciaśniejszym kołem. Gdy w ten sposób utworzyła się spora już gromadka odosobniona od wielkiej gromady, która teraz cicho, niby w zamieszaniu czy smutku, na dach omszony opadła, Lubuś wzbił się wyżej i szybkim lotem pomknął ku zielonej ścianie jaru widniejącej w dali zza szarych domostw. Za nim lecieli uwiedzeni przezeń towarzysze. Było ich sześciu.
— Sześć! sześć! — klaszcząc w dłonie zawołał chłopak i z całą szybkością nóg swych zwinnych i nieobutych puścił się uliczką, skręcił potem na inną, i znowu na inną, dla skrócenia sobie drogi przeskakiwał płoty, zdawało się, że lotem ptaka chciałby dosięgnąć zielonej ściany jaru. Za nim biegła Marcysia z całej siły zdyszanej piersi krzycząc:
— Sześć! sześć! — a potem: — Władek! poczekaj! stój!
Ale Władek nie stawał i nie czekał na nią, a ona, mniejsza i słabsza, zdawała się co chwilę upadać ze zmęczenia. Lecz szczęśliwy wynik polowania napełniał ją nieprzytomną prawie radością, która podnosiła ją jakby znad ziemi.
Tak zdyszane, rozognione, z błyszczącymi oczami i rozwianymi na wiatr włosy, poprzez uliczki, podwórka i ogrodzenia dzieci te biegły tam, kędy górą, wysoko ponad nimi, leciał sznur gołębi ku zielonemu jarowi i wiszącej u ściany jego szarej chatce z niskim płotkiem pnącym się w górę i otaczającym mały, mizerny ogródek. Jar, chatka, płotek i ogródek ukazały się w dali… w dali… pod samym już skłonem liliowego nieba i w sinej mgle oddalenia, w której po chwili zniknęły gołębie i dzieci.
Dziwne to było miejsce, dzikie, choć znajdowało się w obrębie jeszcze ludnego miasta, świetliste i ciemne zarazem. Mgła, w której ukazywało się ono z oddali, nie powstawała z samej tylko odległości, ale podnosiła się też znad sadzawki nieruchomo zalegającej dno jaru, a nad którą w jednym miejscu rosło kilka bardzo starych wierzb. Drzewa te miały pnie grube, w różne strony powykrzywiane i szeroko rozpostarte, obwisłe gałęzie, którymi muskały zielonawą powierzchnię wody. W przedwieczornej porze głębia ta jaru pogrążała się już w grubym zmroku, za sadzawką tylko i wierzbami przez wąski otwór dwóch ścian wysokich przeglądało złote jeszcze od słońca pole i kiedy niekiedy przybywający stamtąd promyk przedzierając gęste cienie spadał na wodę lub wił się w berberysach, głogach i dzikich agrestach rosnących tam gajem niskim i kolczatym. Ale spomiędzy niskiego gaju tego z rzadka rozświetlanego błędnym promieniem słońca wybiegała wąska ścieżka, wydeptana i bielejąca śród trawy, i wspinała się po jednej ze ścian jaru, kędy było coraz widniej, aż ku domkowi z ogródkiem i płotkiem oblewanemu już w pełni wszystkimi światłościami rozjaskrawionych przedwieczornych obłoków. Małe okna domku tego czy tej chatki czerwone były jak rubiny, w których przegląda się płomię; płotek wydawał się ognistym wężem, a rosnące w ogródku dwie mizerne grusze trzęsły liśćmi jak kroplami złotej rosy. Naprzeciw, za przeciwległą, odginającą się w tył ścianą jaru, na stoku wysokiej góry stało miasto rozległe, za murami którego słońce skryło się już zupełnie. Ale u szczytów wież kościelnych krzyże paliły się jak lotne płomyki, wszystkie okna domostw drżały złotem i purpurą, zieleń ogrodów kąpała się w falującym morzu światła, z kominów dymy ulatywały tysiącem wstęg różowych, sinych, srebrnych i płynęły ku górze, kędy w cichym spokoju słały się pod bladym niebem lekkie i świetne puchy obłoków.
W chatce wiszącej u ściany jaru nie było znać nikogo, bo za rubinowymi okienkami panowała cisza zupełna. Nagle załopotały w powietrzu skrzydła; górą przeleciały gołębie i sznurem usiadły na dachu chaty. W tejże prawie chwili na ścieżce wiodącej ku przedmieściu zatętniał bieg szybki; Władek zziajany, z włosem rozwianym i roztwartą u piersi koszulą przypadł do węgła chaty, wyciągnął w górę ramiona i w mgnieniu oka z chyżością i zwinnością kocią wdarłszy się na ścianę stanął na dachu. Wtedy ukazała się też biegnąca ścieżką Marcysia i bez tchu prawie, z widoczną wprawą w tego rodzaju ćwiczenia czepiając się wystających belek ściany i gałęzi rosnącego tuż młodego drzewka poszła w ślady towarzysza. Po chwili stali oboje na dachu chaty i szeroko, prędko oddychając głośno śmiać się zaczęli.
— Oto udało się! — zawołał Władek.
— Udało się! — powtórzyła dziewczynka i schyliwszy się wzięła w obie dłonie różowego gołębia-przewodnika.
— Dobry Lubuś! kochany Lubuś! — mówiła przerywanym jeszcze od zmęczenia głosem i całowała jedwabiste skrzydła i czupurną główkę ptaka.
Władek tymczasem oddawał się praktyczniejszemu zajęciu. Otworzył klapę zamykającą drewniany, o wąskim okienku rodzaj gołębnika wpółokrytego zielskiem i małymi latoroślami obrastającymi starą strzechę dachu i poumieszczał w nim wszystkie z kolei za Lubusiem przybyłe gołębie. Skończywszy zamknął klapę i usiadł.
Dach był dość spadzisty, ale dzieci wygodnie siedzieć na nim mogły, bo starość wyłamała go w zagłębienia i wypukłości liczne. Plecami wsparci o mały gołębnik, nagie stopy oparły o giętkie płonki wierzbowe, które usiał tam wiatr nanoszący co roku warstwą piasku szczyt starej chaty.
— Ot i dobrze! — zaczął Władek — starej w domu nie ma, to i nic wiedzieć nie będzie o naszych dzisiejszych gościach… gdyby wiedziała, toby mnie, jak zawsze, męczyła: „A gdzie pieniądze, coś wziął za gołębie?” I oddać bym musiał choć połowę… A tak, jutro sprzedam i nic nie oddam!…
— A co ty z tymi pieniędzmi zrobisz? — zapytała Marcysia.
— Ot co? najem się i piwka sobie wypiję… takim zawsze głodny, że aż strach… Stara dziś kiełbasę jadła i piwo piła, a ja tylko patrząc ślinkę łykałem… taka już ona… mnie kawałek suchego chleba da i krupniku czarnego odrobinę, a sama i ze znajomymi swymi hula sobie!
— Aj! zapomniałam! — zawołała nagle Marcysia.
— Czegoś zapomniała?…
Zamiast odpowiedzi dziewczynka wyjęła zza koszuli dwa duże obwarzanki i śmiejąc się na głos cały pokazała je chłopcu.
Wyciągnął po nie rękę.
— Daj! — zawołał.
— Czekaj! dam sama! ot, masz!
I oddała mu jeden z obwarzanków, a drugi chciwie do ust własnych poniosła.
— Jezu! Maria! dobrze, że nie zgubiłam! — zawołała po chwili.
— Aha! — odpowiedział Władek — mogłaś zgubić! leciałaś jak wariatka!
Dziewczynka pochyliła się i figlarnie mu w twarz spojrzała.
— A co? — zapytała — smaczne? Władek skrzywił się.
— Nie bardzo! — odrzekł — ale co robić! Kiedy taka już niedola nasza, to i suchy obwarzanek lepszy jak nic! a skąd ty to wzięłaś?
Wyciągnęła palec w kierunku miasta.
— Tam, na ulicy, jakaś pani dała mi trzy grosze, to i kupiłam…
— Żebrałaś? — zapytał chłopak.
— A jużci!
— No, no! — mówił wstrząsając głową — jakie te dziewczyny szczęśliwe! im zawsze prędzej dadzą jak nam… Mnie już dawno nikt nic dać nie chce…
— Bo ty już wielki, a ja jeszcze mała.
— Wielki! ot, szczęście! to i więcej jeść mi trzeba… a skąd ja wezmę… Stryj ciągle gada, że do rzemiosła mię odda, ale obiecanka cacanka a głupiemu radość… I co mi tam zresztą rzemieślnikiem być? ot, żeby tak panem sobie zostać, to co innego…
Marcysia nic nie odpowiedziała. Gryzła obwarzanek, a po chwili wyciągnęła palec w kierunku jednego z mniejszych domów miejskich i zawołała:
— O! widzisz! to dom pana ogrodnika, który ciebie przeszłego roku do kopania najmował. Ot, tam to ślicznie! aj! jak ślicznie!
— A ślicznie! — potwierdził Władek — bo ogrodniczysko strasznie bogate! jak ja będę bogatym, to sobie ten dom kupię.
A po chwili dodał:
— Z tobą ożenię się i będziemy tam sobie razem mieszkać!…
Dziewczynka uśmiechnęła się.
— Oto dobrze będzie! — rzekła i poważniej zapytała:
— A skąd ty, Władek, weźmiesz bogactwo? Władek zamyślił się, a potem odpowiedział:
— Albo ja wiem skąd? ale że skądciś wziąść muszę, to muszę. Tak mi już zbrzydło to psie życie… że aż…
Splunął, a potem prawił dalej:
— Bo czy sprawiedliwie na świecie? jeden ma wszystkiego po uszy, a drugi nic… jeden paniczem sobie jest, nie wiadomo za co, a drugi takim, ot, obdartusem jak ja… także nie wiadomo za co! Ciotka wymawia ciągle, że tylko karmić mię musi, a nic ze mnie nie ma! Ciekawym, co ona ze mnie może mieć? W przeszłym roku kopałem po ogrodach i zielsko taczkami woziłem, to i cóż? czy lepsza dla mnie była? gdzie tam! jeszcze, pod jesień jakoś, ojciec przywlókł się do chaty i wybił mnie… Ot, dobrze tobie, że ojca nie masz… biłby…
Marcysi usta zadrżały jakby do płaczu.
— Matka bije… — szepnęła.
— Ej, to tylko czasem, jak upije się! — pocieszał Władek — a jak trzeźwa, to całuje, piosenek uczy i bajki gada… mnie nigdy nikt dobrego słowa nie powie… Aj, nędza!… Ot, tak czasem człowiek ze zgryzoty rzuciłby się w tę sadzawkę…
— Aj, aj! — przeraźliwie krzyknęła Marcysia. Władek spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Czego wrzeszczysz? — zapytał.
— Tak przelękłam się! — skarżyła się dziewczynka — żebyś ty rzucił się w sadzawkę, tobyś utonął i umarł…
— No, a jakbym umarł, to i co?
Marcysia przerażonymi oczami wpatrzyła się w niego.
— To… to… toby ciebie nie było… — odpowiedziała cicho.
— Nie było mnie, był świat, nie będzie mnie, będzie świat — przypatrując się bosym nogom swym sentencjonalnym tonem odparł chłopiec, ale spojrzał potem na Marcysię i zawołał:
— No i czegóż tak oczy wytrzeszczyłaś… ot i beczeć już zaczynasz… no, no — mówił dalej — nie lękaj się tak, nie utopię się… bogatym kiedyś będę i ożenię się z tobą… Będziem sobie jedli, pili, na spacer pod rękę chodzili i… ja ciebie nigdy nie opuszczę… aż do śmierci… tak mi Panie Boże dopomóż…
Łagodnym ruchem powiódł dłonią po ognistych jej włosach, a potem wyciągnął się leniwie, obie ręce za głowę założył i twarzą zwrócony ku obłokom wlepił błyszczący wzrok w jeden punkt nieba. Szare oczy jego ocienione płowymi brwiami miały w tej chwili wyraz wcale niedziecinny. Odbijało się w nich marzenie jakieś niespokojne i namiętne. Po ściągłej, chudej twarzy przelatywały drgnienia i uśmiechy. Marcysia pochylona nad nim, z twarzą opartą na dłoni, kołysała się z lekka i głęboko nad czymś myślała.
— Władek! — ozwała się z cicha po chwili.
— A co? — zapytał.
— Ja tobie jutro znów obwarzanek przyniosę, a może bułkę.
— Wyżebrzesz znów?
— Aha!
— Dobrze! przynieś! a może i papieroska gdzie znów znajdziesz, to przynieś, a ja jak gołębie sprzedam, kupię dla ciebie dwa cukierki.
— Aj, aj! cukierki! — zawołała i cała twarz jej stanęła w promieniach niewymownej radości.
— Władek — szepnęła znowu.
— A co?
— Ja jutro pójdę do jaru, fartuszek berberysu nazbieram i na mieście go sprzedam… czy ty pomożesz mi zbierać berberys?
— A czemu nie? pomogę.
— Jak sprzedam, to pieniądze ci oddam, kupisz sobie ładną chusteczkę na szyję.
— Ot, chusteczkę! nie chusteczkę, ale haczyki do wędki! pójdziem do rzeki ryby łowić! dobrze?
Klasnęła w ręce.
— Aj, dobrze! dobrze!
Umilkli i wyprostowali się, bo w pobliżu dały się słyszeć stąpania.
Słońce zaszło już całkiem. Na wieżach kościelnych pogasły płomienne krzyże, okna domów miejskich sczerniały, w dole, u stóp wysokiej ściany jaru z przyczepioną do niej chatą, na której dachu siedziało dwoje dzieci, czarno już było zupełnie, a wśród czarności tej drżały ciche szumy, cichsze jeszcze pluskania. W chłodną tę zapadlinę zalatywał już wiatr nocny i chwiejącymi się gałęźmi wierzb mącił śpiącą wodę. Na ścieżce od przedmieścia wiodącej ukazała się w zmierzchu postać kobieca, niska, gruba, wielką chustą okryta, i ciężkimi krokami zbliżała się ku chacie.
— Stara już idzie! — szepnął Władek — zaraz zawoła mnie… idź ty już sobie, Marcysiu, bo jak zobaczy nas na dachu, domyśli się zaraz, żeśmy gołębia przywiedli!
— Dobranoc! — szepnęła Marcysia.
— Dobranoc!
Zarzuciła mu na szyję ramiona i pocałowali się.
W chwilę potem młode drzewko rosnące przy ścianie chaty zaszeleściło i zachwiało się; Marcysia zsunęła się zeń cicho, lekko jak cień, chyłkiem pomknęła pod niskim płotkiem i okrążając z dala kobietę idącą ścieżką, niepostrzeżona przez nią, zbiegła z pochyłości jaru i wolniej już dążyć zaczęła ku tłoczącym się tłumnie nad brzegiem rzeki domom i domkom przedmieścia. Idąc poważnie skrzyżowała ramiona i najdonośniej, jak mogła, śpiewać zaczęła:
Pod drzewem, przy drodze,
Spało sierot dwoje,
Drzewo się złamało,
Zabiło oboje, za-bi-ło oboje.
Dziecinny głosik jej, podobny do srebrnego dzwonka, wzbijał się w górę i dolatywał ku chacie, której drzwi stara kobieta otwierała ze zgrzytem i stukiem.
— Władek! — krzyknęła obracając klucz w zamku. Chłopiec leżący na dachu milczał.
— Władek! — podnosząc głowę i starając się spojrzeć na dach powtórzyła kobieta — chodziłeś dziś na gołębie, czy nie?
Władek milczał.
— Nie ma go tam, czy co? — mruczała stara — pewno nic dziś nie upolował i chowa się teraz przede mną albo może i po ulicach włóczy się… nicpoń… ulicznik… łotr jakiś…
Z ostatnimi wyrazami weszła do chaty i ze stukiem drzwi za sobą na klucz zamknęła. Zza drzwi krzyknęła jeszcze:
— Nocujże sobie na podwórzu, kiedyś taki…
W tej samej chwili z dołu i zmroku doleciał znowu cieniutki, lecz donośny i czysty głos śpiewającej Marcysi:
Oboje zabiło,
Oj, dobrze zrobiło,
Żadne nie zostało,
By z żalu płakało, by z żalu pła-ka-ło.
Władek z podniesioną głową i wytężonym uchem słuchał, a gdy srebrny głosik zamilkł w oddaleniu rzekł:
— Oto śpiewa! aż dusza rośnie!
Z zarzecznego przedmieścia, spomiędzy labiryntu domków i płotków wychodziła czasem na miasto kobieta nędznie ubrana, dość młoda jeszcze i ładna znać niegdyś, lecz teraz ze zniszczoną, wyżółkłą, zbolałą twarzą. Chód jej i ruchy były czasem zgrabne i pewnym nawet wdziękiem nacechowane, najczęściej jednak bezładne i chwiejne. Mieszkanki przedmieścia, gdy spotykały ją idącą krokiem takim chwiejnym, z ckliwym, bo bezmyślnym uśmiechem na ustach, a gorączkowym ogniem w czarnym, pięknym znać niegdyś oku, mawiały:
— Ot i znowu Elżbietka nasza dogodziła sobie!
— Upiła się! — dodawały inne i śmiejąc się wołały:
— Elżbietko! hej, Elżbietko! hulasz dziś sobie po świecie, a gdzie twoja Marcysia?
Czasem kobieta wstrząsała żałośnie głową i odpowiadała:
— O Bożeż, mój Boże! gdzie ona? alboż nie wiecie? nieboractwo tuła się po ulicach! Biedna dziecina moja, biedny mój robaczek maleńki…
I zaczynała na głos szlochać.
Nierzadko przecież wzmianka o córce zamiast rozczulenia, wywoływała w niej gniew. Wtedy odkrzykiwała sąsiadkom:
— A licho ją wie, tę włóczęgę, gdzie ona włóczy się od rana do nocy! Na sznurku w chacie nie utrzymasz! Oj, żebym ja była dziewczyny tej…
Resztę dopowiadała niezrozumiałym, bełkotliwym mruczeniem i wchodziła do jednego z szynków, które wystawami butelek błyszczących różnobarwnymi płyny znaczyły każde załamywanie się podrzędnych ulic miasta.
Stan taki nie był przecież u Elżbietki zwykłym i ciągłym. Miewała ona niekiedy tygodnie i miesiące trzeźwości i pracowitości, w czasie których posługiwała osobom nie dość zamożnym, aby móc utrzymywać stałą służącą. Zamiatała mieszkania, myła podłogi, paliła w piecach, nosiła wodę, czasem nawet prała i szyła, a wszystkie czynności te spełniała z wielką wprawą, ochotą i zręcznością. Dla przymiotów tych, jak też może dla szczególnego wyrazu jej twarzy, bo w czarnych oczach jej leżał na dnie przepaścisty smutek, a w uśmiechu wywiędłych ust była miękka rzewność, lubiono ją powszechnie i ubiegano się o jej usługi. Niektórzy namawiali ją, aby przyjęła gdziekolwiek służbę stałą. Słysząc to Elżbietka spuszczała powieki i z cicha mówiła:
— Kiedyś… służyłam po domach i… było mi nieźle… ale teraz!… co to już o tym i mówić!
Zamiatając albo ścieląc łóżka patrzała w ziemię, a na żółtym czole jej powstawało kilka grubych zmarszczek. W rzadkich chwilach skłonności do wywnętrzania się mówiła:
— A cóżbym ja z moją dziewczyniną zrobiła, gdybym w służbę poszła? Czy mię kto porządny weźmie do domu z dzieckiem, jeszcze z takim dzieckiem?
A lękając się, aby słów jej nie wytłumaczono na niekorzyść Marcysi, dodawała ciszej:
— Ona to nie gorsza jak inne dzieci… może nawet lepsza… rozumna bardzo… ale ot! urodziła się inaczej…
W porach tych, w których Elżbietka pracowała i do szynków nie zachodziła, Marcysia rzadziej ukazywała się na ulicach miasta, a gdy się tam ukazała, była mniej chudą, brudną i obdartą. Nie żebrała też wtedy i unikała starannie hałaśliwych band ulicznych dzieci. Potem jednak przychodziły tygodnie i miesiące złe. Elżbietka przestawała chodzić na robotę do znajomych sobie domów, a mała Marcysia, zgłodniała znowu, zziębła i ołachmaniona, z sinymi śladami uderzeń na plecach i twarzy, zamieszkiwała znowu otwarty na wsze strony świat boży, biegała za przechodniami ulic prosząc o jałmużnę przyciszonym mruczeniem czasem, a często, gdy była głodna, milczącym wyciąganiem drobnej dłoni i ze łzą kręcącą się w przygasłej źrenicy; na śmietnikach, nad rynsztokami zaułków, w ciasnych szyjkach tajemniczych podwórek siedząc gryzła czarne jak noc kromki chleba, sypiała pod kościołami lub drzewami publicznych ogrodów, a gzymsy kościelne i gałęzie drzew osłaniały ją od deszczów i śniegów i spowijając cieniem swym szczupłą, skurczoną jej postać ukrywały ją też przed wzrokiem stróżów publicznego porządku.
Takie przecież noclegi pod kościołami i drzewami miejskimi zdarzały się w życiu nieczęsto, bo gdy obawa przed gniewnymi wybuchami nieprzytomnej matki, samotność i nuda wypędzały ją z zimnego i ciasnego kąta, który nazywał się macierzyńskim jej domem, najmilszą ochroną były wierzby rosnące nad sadzawką w głębi jaru albo miękki i elastyczny od starości dach chaty, w której mieszkała stara Wierzbowa, ciotka i opiekunka Władka.
Z Władkiem znała się, odkąd zapamiętać mogła, że żyje. Elżbietka bywała często u Wierzbowej, która zajmując się stręczeniem sług i pożyczaniem zubożałym służącym pieniędzy na zastaw i procent dostarczała jej sposobności zarobkowania i po każdej burzliwej a próżniaczej epoce jej życia odrobiny pieniędzy w zamian ostatnich nie przepitych łachmanów i zobowiązań się na przyszłość ciężkich, odbierających ostatnią nadzieję wydobycia się z nędzy.
Kiedy Marcysia była jeszcze bardzo małą, Elżbietka przychodziła do Wierzbowej z dzieckiem na ręku i wchodząc do chaty na długie a często burzliwe rozprawy zostawiała je przed progiem. Wtedy Marcysia staczała się czasem po śliskiej trawie lub przymarzłym błocie okrywającym stromą ścianę jaru i wpadała do zielonawej sadzawki. Woda była tam spokojna i z brzegów płytka, niemniej dziecko, ogłuszone upadkiem, stłuczone i przestraszone, traciło przytomność i niemiało. Ratował ją wtedy Władek. W oka mgnieniu kilku podskokami zbiegał on na dno jaru, wchodził w wodę po kostki, a czasem po kolana, brał dziewczynkę na ręce, a dlatego żeby prędzej oschła i oprzytomniała, sadzał ją niby na krześle pomiędzy dwoma grubymi i wykrzywionymi gałęziami wierzby. Tam ogrzewało ją słońce i osuszał wiatr. Władek zawieszony sam na gałęzi, w trwodze aby nie spadła z drzewa, trzymał ją za kołnierz grubej koszuli, a czasem, gdy włosy jej stały się już gęste i dość długie — za włosy. Marcysia budząc się z omdlenia spostrzegała, że znajduje się na drzewie, i taką to ją napełniało radością, iż zapominając o przebytej katastrofie wybuchała długim, głośnym chichotem. Władka nie lękała się nigdy, bo patrząc na nią wtedy śmiał się zawsze.
— Jakaś ty zabawna. — wołał — toczysz się w dół, jak piłka, i pluś! do wody! Gdyby mnie nie było, zostałabyś w sadzawce i zjadłyby cię żaby!
Na to straszne przypuszczenie Marcysia szeroko otwierała oczy i zapytywała:
— Dzie ziaby?
Zaledwie umiała wtedy mówić, a Władek, starszy od niej o trzy lata i posiadający już spory zasób doświadczenia życiowego, śmiał się do rozpuku z niewyraźnego i pieszczotliwego jej szczebiotu. Przedrzeźniając ją mówił:
— Dzie ziaby? nie widziałaś jeszcze żab? to dobrze! zaraz ci je pokażę!
Brał ją na ręce i znosił z drzewa, a potem szedł brzegiem sadzawki szukając zielonych żabek, których tam znajdowała się moc wielka. Bosy był i w grube płótno odziany, a malutka dziewczynka, bosa także, w roztwartej u piersi i mokrej jeszcze koszuli, szła za nim po trawie, która na wilgotnym, niskim gruncie bujnie rosła i dosięgała czasem kolan chłopca a jej ramion.
Nie zawsze zajmowały ich żaby. Czasem siedząc z nią na drzewie pokazywał jej upatrzone już wprzódy gniazda ptasie i schyleni nad kołyszącą się pod nimi gałęzią, z otwartymi usty i zapartym w piersiach oddechem przypatrywali się małym stworzeniom wychylającym z gniazda główki okryte skosmaconym pierzem i oczekiwali przylotu matki. Gdy przylatywała, nie śmieli wzajem oznajmiać sobie o tym najcichszym choćby szeptem, tylko trącali się łokciami, wyciągali w kierunku gniazda wskazujące palce, a obie twarze ich oblewały się wyrazem nieopisanej radości.
Niekiedy spuściwszy się z drzewa wchodzili pomiędzy dzikie krzewy, wielką gęstwiną obrastające jeden bok sadzawki, obrywali i zjadali drobny, zdziczały agrest lub wstrząsali z całych sił swych berberysowymi krzakami, aby spuścić sobie na głowy, ramiona i pod stopy deszcz koralowych jagód.
Wszystkie zabawy te trwały póty, dopóki w górze nie ozwał się głos Elżbietki, niespokojnie i niecierpliwie wołającej Marcysi. Dziewczynka na wołanie to śpiesznie i gorliwie zaczynała wdrapywać się na ścianę jaru, ale gdy usiłowania jej w tej mierze okazywały się bezowocnymi, Władek brał ją na ręce i uszczęśliwioną, śmiejącą się, w szerokich podskokach wnosił na górę.
Elżbietka, która od Wierzbowej wychodziła najczęściej zapłakana, a nierzadko na wpół już tylko przytomna (wieść niosła, że Wierzbowa dla lepszego ciągnienia z nich korzyści usiłowała rozpajać swoje klientki), ujrzawszy Marcysię porywała ją z rąk chłopca z gwałtownością taką, że śmiech jej w mgnieniu oka zmieniał się w płacz. I gdy Elżbietka z gniewnym mruczeniem lub posępnie spuszczonymi oczami zstępowała w dół ścieżką ku przedmieściu wiodącą, dziewczynka wciąż oglądała się i oczami, w których łzy stały, szukała Władka. On stał najczęściej u szczytu ścieżki i dopóki nie zniknęła mu z oczu, podskakiwał, wyrzucał nogami i wykrzywiał się do niej tak, że znowu na głos cały śmiać się zaczynała. Czasem rzucał za nią zerwane w jarze pęki berberysowych gałęzi, a ona wyciągała po nie ręce i zwieszona cała na ramieniu matki podskakiwała tak, jakby ku niemu ulecieć chciała.
Raz, gdy mając już lat pięć przyszła tam z matką, Władek zapytał ją, dlaczego sama nie przychodzi nigdy do jaru.
— Boisz się, czy drogi jeszcze nie znasz? — mówił. — Jeżeli boisz się, toś głupia, bo wilki cię tu nie zjedzą, a jeżeli drogi nie znasz, to kiedy z matką idziesz, lepiej oczy wytrzeszczaj! Wielka już jesteś, możesz sama po świecie chodzić!
Po krótkim namyśle dziewczynka rzekła:
— Jutro przylecę!
— Przyleć! — odpowiedział i z powagą dodał: — do miasta cię zaprowadzę. Zobaczysz, jak tam ładnie!
Nie wiadomo, czy perspektywa jutrzejszej samodzielnej wyprawy nie dała nocy tej spać Marcysi, czy też zbudziła ją matka, która o brzasku dnia zerwała się z nędznej pościeli, schwyciła garstkę drobnej monety otrzymanej wczoraj od Wierzbowej i wybiegła na miasto, dość, że sine, poranne mgły owijały jeszcze jar i zwieszoną u ściany jego chatę, gdy ukazała się ona oczom Władka. Władek, który noc przespał pomiędzy wierzbami, tylko co był obudził się i siedząc nad sadzawką z łokciami opartymi na podniesionych kolanach i brodą w dłoniach, zaspanymi oczami wpatrzony w nieruchomą wodę głęboko dumał. Dziewczynka zawołała go z góry. Podniósł głowę i ujrzawszy drobną jej postać szarzejącą śród sinej mgły odkrzyknął:
— Chodź!
Zaczęła zstępować z góry, ale szło jej to z trudnością nadzwyczajną. Ślizgała się na pochyłości, padała, podnosiła się i siadała znowu. Władek na wysilenia te jej i niepowodzenia patrzał z niewzruszoną obojętnością.
— No, dalej! — mówił — dalejże! śmiało! Upadłaś! nic nie szkodzi! nie rozbijesz się! szklanna nie jesteś!
Szklanna nie była w istocie, ale gdy pośliznęła się ostatecznie i jak piłka stoczyła się w dół nad sam brzeg sadzawki, wrzasnęła głośnym płaczem. Zbliżył się do niej i spojrzał na nią ze wzgardliwym politowaniem.
— Ot, jakie to te dziewczyny — rzekł — jak ja byłem w twoim wieku, tom już po górach skakał i po drzewach łaził jak koza. Jeżeli będziesz wrzeszczeć — dodał — schwycę cię zaraz i het precz! za rzekę i miasto zarzucę…
W mgnieniu oka płakać przestała, a gdy wyjął zza koszuli kawał czarnego chleba i przełamał go na dwoje, patrzała na niego z uśmiechem błogiej nadziei na łzami zalanej twarzy. Wyciągnęła rękę i zawołała:
— Daj! daj! daj!
Siedzieli potem obok siebie pod krzakami berberysu ociekającymi poranną rosą i gryźli w milczeniu twarde kromki chleba. Mgła gęsta i podobna do sinego dymu, która o świcie dnia napełniała jar aż po brzegi, przerzedzać i w górę podnosić się zaczęła; spowite w nią wprzódy wierzby wysuwały teraz zza niej gałęzie niby ręce z pieluch odwijanych stopniowo; srebrnawe ich liście drżały z cichym furczeniem, a na każdym z nich błyszczał brylant rosy. Na ciemną powierzchnię sadzawki spadł długim wężem złoty promień słońca i dosięgłszy przybrzeżnych ajerów rozsypał się na długich liściach ich w tak wielki rój iskier, że ścigające go wzrokiem dzieci jednocześnie zakryły dłońmi olśnione swe oczy. Gdy odjęły ręce od mrużących się powiek, wysokie ajery stały przed nimi w ogniu całe, za nimi ściana jaru wznosiła się jak gorącoróżowa skała, w wierzbach i głogach ogłuszająco śpiewały ptaki, mgły sinej nie pozostało już ani śladu, tylko powietrze przejęte było jeszcze chłodnę wilgocią nocy i niziny.
Władek spojrzał w górę.
— Ot i dzień! — wyrzekł — tam, het precz z tego lasu, co naprzeciw miasta stoi, słońce wyszło!
— Czy słońce z lasu wychodzi? — zapytała Marcysia.
— Z lasu — odpowiedział poważnie — tam, naprzeciw miasta, het precz za polami, jest taki las, z którego słońce co dzień wychodzi.
— A potem co?
— Potem? czyż nie widzisz co? świeci na niebie.
— A potem?
— Potem… no, zachodzi za miasto, zachodzi… zachodzi… i niknie. Jak zniknie, to wtedy noc robi się…
Dziewczynka zamyśliła się i po chwili zapytała znowu:
— A czy ty wiesz, dokąd ono idzie?
— Kto? słońce? dokądże iść ma? pod ziemię sobie idzie i śpi.
— Aha! — tonem tryumfu ciągnęła Marcysia — ale czy ty wiesz, jak słońce śpi?
— A jak ono ma spać? — odpowiedział — zwyczajnie… oczy zamknie i śpi.
— Otóż nie! otóż nie! — uderzając piąstką jednej ręki w dłoń drugiej zawołała dziewczynka — słońce śpi w takiej wielkiej, czerwonej kołysce, przy kołysce siedzi morze i przez całą noc kołysze słońce, żeby dobrze spało, a naokoło leżą gwiazdy, ale nie śpią, bo pilnują, żeby nie przyleciał ten smok, co konno na wietrze jeździ, i nie zjadł słońca, bo jakby smok zjadł słońce, nigdy by już dnia nie było, żyto by nie rosło, zwierzęta by poumierały, a ludzie pozjadaliby po ciemku jedni drugich…
Gdy opowiadała, Władek patrzał na nią z ciekawością i zdziwieniem.
— A skąd ty to wiesz? — zapytał.
— Matka mówiła; mnie matka czasem mówi takie śliczne, śliczne bajki.
— Aha! — rzekł Władek z namysłem — to bajka.
— No — dodał wstając — chodźmy do miasta! Marcysia podskoczyła z radości.
Poszli. Gdy wchodzili na most zwieszony nad rzeką przedzielającą przedmieście zarzeczne z miastem, Marcysia bardzo lękać się zaczęła. Było tam dużo łudzi idących i jadących na targ wozów i koni. Władek wziął ją za rękę i tłumaczyć jej zaczął wszystkie niezrozumiałe dla niej, a jemu dobrze już znane zjawiska.
— Ot — mówił — to jest rzeka, a to czółna, co przewożą ludzi z jednego brzegu do drugiego, a to łódki płyną… rybaki na nich siedzą i ryby łowią!… no! nie bój się! koń cię nie ukąsi… a ten chłop nie na ciebie krzyczy… Stanął i śmiać się zaczął do rozpuku.
— Aj! aj! aj! Franek! — wołał — aj, aj! jaki ten Franek zabawny! ściągnął chłopowi z woza ser i uciekł… a chłop nie wie, gdzie ser podział się i wrzeszczy… ot, żebym tylko potrafił, tobym też ściągnął… ale jeszcze nie dostanę ręką tak daleko…
Poszedł dalej i pociągnął za sobą Marcysię. Idąc mruczał z cicha więcej do siebie jak do niej.
— No, że szczęśliwy, to szczęśliwy ten Franek! taki wielki ma ser! jak tylko podrosnę jeszcze trochę i ja tak samo potrafię…
Marcysia pokazywała mu na coś palcem, a tak była zachwycona, że słowa przemówić nie mogła. Zrozumiał na koniec, że przedmiotem jej zachwytu był stojący u wyjścia z mostu stragan z obwarzankami, bułkami i chlebem. Przed godziną zjedli wprawdzie po kawałku chleba, ale teraz na widok rozłożonego na straganie pieczywa uczuli oboje, że są bardzo głodni. Stanęli przed straganem i wlepili oczy w przedmioty tak dla nich ponętne, że Władkowi aż usta drżeć zaczęły, a wielkie oczy Marcysi napełniły się łzami. Przy straganie siedziała przekupka i argusowymi oczami strzegła towaru swego przed tłumem, który falą wielką napływał z mostu, a śród którego zwijali się tu i ówdzie chłopcy bosi, obdarci, z giętkimi ciałami i przebiegłym wzrokiem i dziewczyny chude, rozczochrane, cierpiące a chciwe spojrzenia rzucające dokoła.
— No — szepnął Władek do towarzyszki swej — chodźmy! nic my tu nie wskóramy! ta wiedźma pilnuje swoich bułek jak diabeł potępionej duszy!
Było to już własnością chłopca tego, że gdy tylko czuł się rozjątrzonym, zaczynał mówić o diabłach i żółtawe brwi drgały mu nad ostro błyskającymi oczami. Marcysia ocierała sobie piąstką załzawione oczy.
— Przestań mazać się! — krzyknął na nią — jak jeszcze raz zapłaczesz, rzucę cię tu i rób sobie sama, co chcesz! Mażesz się, żeś bułki nie dostała… no, i mnie jeść chce się jak wszystkim diabłom, a czy beczę! rozum lepszy jak beczenie! zobaczysz! wracając kupim sobie kilka bułek…
Poszli dalej.
On miał wtedy lat osiem, ona pięć. Jego ubranie składało się z szarawarów płóciennych, krótkiego spencerka i grubej koszuli szeroko u piersi rozwartej, jej z sinej płócienkowej spódniczki przepasującej koszulę związaną u szyi brudną, czerwoną tasiemką. On na ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach miał czapkę zmiętą, wyplamioną i tak dla niego dużą, że co chwilę zsuwała mu się na oczy; ona nie miała na głowie nic prócz włosów gęstych, jedwabistych, które gładkimi pasmami spływały na jej ramiona i świeciły pod słońcem jak gorąco roziskrzone złoto. Oboje byli bosi.
Tak, trzymając się za ręce, weszli na ludne i pełne już ruchu ulice miasta. Tu, u wstępu zaraz, zabiegła im drogę gromadka chłopców, na czele której znajdował się Franek, ów tak zręcznie ściągający sery z wozów chłopskich.
— Władek! Władek! — wołali z daleka — chodź na rynek… chłopi z wozów brukwie i marchwie gubią… takie smaczne…
Jakoż w ręku każdego prawie z malców znajdowała się surowa brukiew lub marchew.
Spostrzegłszy Marcysię Franek zawołał:
— A to co za panna?
— To Marcysia! — z powagą odpowiedział Władek i z całej siły uderzył pięścią jednego z chłopców, który przyskoczywszy chciał uszczypnąć dziewczynkę w ramię.
Zaczęłaby się bójka, gdyby nie to, że środkiem ulicy przejeżdżał opakowany i pocztowymi końmi zaprzężony powóz, za którym chłopcy pogonili czepiając się tylnych żelastw jego, wieszając się na nich i po ujechaniu tak kawałka drogi na bruk spadając.
Władek i Marcysia zmierzali ku rynkowi. Nie znaleźli już żadnej marchwi ani brukwi, lecz w zamian Władek podniósł z bruku i starannie schował za koszulę brudny i przydeptany kawałek niedopalonego papierosa. Marcysia zapomniała o głodzie i przyglądała się mijanym ludziom, domom i wystawom sklepowym, gdy nagle Władek targnął ją za rękę i prędzej iść zaczął. Dziewczynka zdążała za nim z całej siły drobnych stóp swych, aż dogoniwszy niemłodego mężczyznę w dostatnim ubraniu idącego chodnikiem kroku zwolnili i Władek przyciszonym, monotonnym głosem mówić zaczął:
— Panie wielmożny! dobrodzieju najmiłosierniejszy! miej litość nad biednymi, opuszczonymi sierotami! rzuć grosik na kawałek chleba! daj proszącym, żebrzącym i z głodu umierającym…
Mężczyzna nie odwracał się; Władek zasłoniwszy się ręką od przechodniów wystawił za nim język, potem wnet znowu zaczął:
— Panie wielmożny! dobrodzieju najdobrotliwszy! biedne, głodne, nieszczęsne sieroty! rzuć okiem miłosierdzia…
Tym razem przechodzień sięgnął do kieszeni i nie odwracając się prawie rzucił na wyciągniętą małą rękę miedzianą monetę. Władek pokazał ją Marcysi.
— Widzisz! — szepnął — będzie już za to jedna bułka dla mnie… a ty, kiedy chcesz mieć także bułkę, proś tak, jak ja…
I pociągnął ją w stronę, którą przechodziła pani jakaś z łagodną, dobrotliwą twarzą.
W parę godzin potem znajdowali się oboje w głębi małego podwórka, którego brama wychodziła na cichy, błotnisty zaułek. Siedzieli na bruku pokrytym grubą warstwą śmiecia, w kątku utworzonym przez dwie murowane ściany z opadającym tynkiem i czarnymi plamami wilgoci, pod okratowanymi z wewnątrz oknami jakiejś zapewne spiżarni. Jedli bułki, a Władek nauczał Marcysię rozpoznawania pieniędzy.
— Widzisz! — mówił pokazując jej na dłoni kilka miedzianych monet — to trzy grosze, a to dwa, a to grosz… trzeba, żebyś dobrze przypatrzyła się i wiedziała potem, co dostajesz i ile za bułkę albo za co innego zapłacić… ot, ta pani, tam pod Farą, dała dziesiątkę… Ona zawsze daje… dobra jakaś… toteż ja, wiele razy ją zobaczę, zaraz do niej lecę… Już ja tu wszystkich znam, kto daje, a kto nie daje… i z twarzy rozpoznać umiem… Kiedy widzę, że nie da, to i nie idę… i ty tak rób…
— Kiedy ja nie potrafię! — zauważyła Marcysia.
— Ej, potrafisz! nauczysz się! i ja kiedyś nie umiał, a teraz widzisz…
— A kto ciebie nauczył? — zapytała.
— Ot, kto? nikt! sam nauczyłem się… jak inni, tak i ja… słuchałem, jak pod kościołem dziady proszą… Oni zawsze tak proszą: „Wielmożny panie! dobrodzieju najmiłosierniejszy!” Słuchałem, słuchałem i nauczyłem się…
Po chwili namysłu dodał:
— Już to Franek to najsprytniejszy! On mnie opowiadał wszystko, tak jak ja tobie teraz opowiadam… i… chciał mnie nauczyć wyciągać panom chustki z kieszeni… bo on to umie… ale ot, ja bym wolał gołębie uwodzić jak chustki wyciągać… jak podrosnę jeszcze i przewodnika sobie wyhoduję, będę gołębie uwodził…
Marcysia słuchała ostatnich słów Władka jak bajki o żelaznym wilku. Nie rozumiała jeszcze wtedy zupełnie, co to jest przewodnik, uwodzenie gołębi i jaka z tego może być korzyść lub przyjemność. Widać jednak było, że rozum towarzysza imponował jej niezmiernie, bo zachwycone oczy wlepiła w twarz jego ruchliwą, to powagi pełną, to błyskającą gniewem, to znowu wykrzywiającą się swawolnie i zabawnie.
Zjadłszy bułkę wstali i poszli znowu ku rynkowi, aby za otrzymaną od „dobrej pani” dziesiątkę kupić sobie możność popatrzenia na łamane sztuki pokazywane pod namiotem przez ulicznych skoczków. Tam brzmiała niesforna muzyka skrzypiących i dudniących instrumentów, cisnęła się szara i hałaśliwa publiczność, Franek uwijał się śród tłumu upatrując kieszeni z chustką, która tam trudną była do znalezienia; a gdy pajace w żółtych czapkach wyskakiwali na błotnistą arenę, Marcysia oburącz trzymając się ramienia Władka, który z ciekawości i rozradowania zapomniał o niej, drżała od stóp do głowy z trwogi i rozkoszy.
Słońce zachodziło już, gdy wracali do jaru. W chacie Wierzbowej palił się na stole łojowy, dymiący kaganek, przez oświetlone żółtym światłem okna widać było kilka osób, kobiet i mężczyzn, siedzących na ławach przy stole, na którym znajdowała się butelka z wódką i kilka czarek. Pośrodku, pod ścianą, niska i gruba Wierzbowa siedziała w wielkiej chustce na ramionach i białym czepcu na głowie, a naprzeciw niej dwie dziewczyny młode, lecz mizerne umawiały się z nią o coś i zarazem hałaśliwie przekomarzały się z mężczyznami wyglądającymi na lokajów lub stangretów i nalewającymi im wódkę do czarek. Władek zajrzał do wnętrza domku przez oba z kolei okienka, a potem rzekł do Marcysi:
— Pójdźmy do naszej własnej chaty.
— A gdzie nasza chata? — zapytała.
— Ot, tam.
Wskazał jej głąb jaru, którą śród zmroku uścielać już zaczynały białawe mgły. Siedli nad sadzawką i odpoczywali chwilę w milczeniu. Potem, gdy w koło nich zmrok stawać się zaczął coraz gęstszym, Władek zauważył:
— Ot, i poszło już sobie spać.
— Słońce? — zapytała Marcysia.
— A słońce. Leży już gdzieś sobie w czerwonej kołysce, a gwiazdy kładą się przy nim, żeby nie dopuścić do niego smoka… Szkoda, że nie można pójść zobaczyć tej kołyski i jak to morze wygląda, co przy niej siedzi… poszedłbym i ciebie bym zaprowadził.
— Czemu nie można? — zapytała znowu dziewczynka.
— No, a jakże? żeby tak człowiek szedł, szedł, szedł, to jakby na sam koniec ziemi przyszedł i chciał dalej jeszcze iść, toby tak buchnął… ot, na przykład, jak ze stołu. Mnie nawet dziw wielki, że słońce nigdy nie spadnie i nie stłucze się.
— Aha! — tryumfującym głosem zawołała Marcysia — bo jego tam morze czeka, na ręce bierze i do kołyski niesie.
Władek myślał chwilę.
— Dobrze jemu, temu słońcu — rzekł — mnie nikt do kołyski żadnej nie zanosił…
— A twoja matka nie zanosiła?
Chłopiec pochylił się tak nisko nad brzegiem sadzawki, iż zdawało się, że mówi nie do Marcysi, ale do wody.
— Moją matkę na mogiłki (cmentarz) zanieśli, jak tylko ja urodził się…
— A ojciec twój nie zanosił? — pytała dalej Marcysia. Władek znowu mówił do wody:
— On mnie nigdy nie nosił, tylko wziął i zaraz do ciotki tu przywiózł…
— A ciotka nie zanosiła?
Władek podniósł twarz znad wody i pięść ścisnął.
— Ona by mnie nosiła! wiedźma ta! ona tylko krzyczeć, łajać i szturchać umie!
I nagle zapytał:
— A twoja matka nosi ciebie do kołyski?
— Czasami nosi — odpowiedziała — i tak całuje… Urwała i cichutkim szeptem dodała po chwili:
— Wczoraj wybiła…
— To całuje, to bije… — zauważył Władek — a jeść tobie zawsze daje?
— Kiedy trzeźwa, to daje, kiedy pijana, to…
— Aha! u mojej starej ludzie często wódkę piją i upijają się… wrzeszczą wtedy, kłócą się i moją starą łają… a czy twoja matka bajki tobie opowiada, kiedy pijana, czy kiedy trzeźwa?
— Kiedy trzeźwa. I piosnek różnych wtedy mnie uczy… i czasem tak płacze… tak płacze!…
Władek milczał chwilę, potem rzekł z namysłem:
— Dobre jakieś kobiecisko, ta twoja matka… choć pijaczka… chciałbym ja choć taką mieć!… a gdzie twój ojciec?
— Nie ma — odpowiedziała Marcysia.
— Jakto nie ma? zmarł?
— Nie zmarł… tylko wcale nie ma…
— No, to jakże?
I zadumał się głęboko.
— Aha! — zawołał po chwili tonem zrozumienia — już wiem. To znaczy, że twoja matka męża nie ma.
— Aha! — potwierdziła Marcysia.
— A no — rzekł Władek — to wszystko jedno. Bo ot, u mnie jest ojciec… a co z niego?…
Wyciągnął się na mokrej trawie, głowę oparł o sęk wystający z pnia wierzbowego i westchnął głośno.
— Bieda! — rzekł.
— Bieda! — powtórzyła Marcysia opierając brodę na dłoni i kołysząc w obie strony malutką swą postać.
W ten sposób opowiedziawszy sobie wzajem historię istnień swych umilkli. Władek pierwszy przerwał milczenie.
— Opowiedz no jaką bajkę — rzekł. Dziewczynka myślała chwilę.
— Może o sierotce? — zapytała.
— Dobrze — sennym głosem odpowiedział chłopiec. Marcysia po chwili namysłu czy przypominania sobie mówić zaczęła:
— Między trawą, rutką taką zieloną… i… pokrzywą człowiek znalazł raz na grobie sierotkę nieżywą…
Ostatnie wyrazy wymówiła wolniej i niezupełnie wyraźnie. Morzył ją sen. Usiłowała jednak mówić dalej i obu piąstkami przecierając sobie oczy zaczęła znowu:
— Tam… na tym grobie… nad sierotką… brzózka… skądciś się za-sia-ła…
Przy ostatniej zgłosce piąstki odpadły jej od oczu, pochyliła się i z głową opartą o pierś śpiącego już Władka usnęła.
Wynurzające się z wilgotnego gruntu gęste, białe pary owijały uśpione te dzieci jak w mokre pieluchy, stare wierzby rzucały na nie głęboki cień, śród którego biegły urywane szelesty, nad otworem jaru przelatywały po ciemnym niebie kręte błyski spadających gwiazd…
Był to pierwszy nocleg Marcysi pod wierzbami w jarze, tak jak dzień poprzedzający upamiętnił się jej pierwszą wycieczką do miasta. Od tego czasu chodziła tam z Władkiem najczęściej, lecz czasem i sama, a na noc wtedy tylko nie przychodziła do jaru, gdy zimno było bardzo, albo gdy matka zatrzymywała ją w chacie pieszczotą, piosnkami i bajkami, albo jeszcze gdy chodzącą po mieście sen zmorzył pod ścianą kościoła, pod drzewem lub wysokim parkanem jakiego ogrodu.
Tak upłynęło jej życie do lat dziesięciu.
Kiedy po owym pomyślnym polowaniu na gołębie i przedwieczornej godzinie spędzonej z Władkiem na dachu chaty Wierzbowej Marcysia ostrożnie uchyliła drzwi izby swej matki, z wewnątrz głos kobiety zawołał:
— Czy to Marcysia?
Miała ona zwyczaj po powrocie z wycieczek swych ostrożnie zawsze uchylać drzwi izby matczynej, aby z widoku, który się jej przedstawi, i z dźwięku głosu matki wnieść o stanie, w jakim znajduje się ta ostatnia, i albo wejść do izby, albo co prędzej uciekać do jaru, do wierzb zawsze na nią łaskawych… do Władka. Tym razem Elżbietka siedziała na stołku w głębi malutkiej, niskiej, odymionej izdebki i przy świetle lampki postawionej na kulawym stole cerowała starą swą odzież. Marcysia weszła i przybliżywszy się do matki nieruchomo przy stole stanęła. Nie dowierzała jeszcze, nie była pewną, jakie spotka ją przyjęcie, i w każdej chwili chciała być gotową do odwrotu. Ale wieczoru tego Elżbietka trzeźwą była zupełnie. Podniosła oczy na córkę, a czoło jej gęsto sfałdowane wprzódy rozjaśniło się nieco.
— Przyszłaś? — zaczęła tonem burkliwym nieco, ale który gniewnym uniesieniem wcale nie groził — myślałam, że znów cię licho jakie nosić będzie po świecie przez tydzień jaki! Czegóż tak pospieszyłaś się? Trzeba było znowu na podwórzu gdzie przenocować! Oj, ty nic dobrego! żebym ja ciebie nigdy była nie widziała, szczęście to byłoby moje…
Marcysia stała wciąż nieruchomo, tylko łokieć oparła na stole a twarz na małej dłoni i zrazu nic nie odpowiadała. Widać było jednak, że coś w niej kipiało. Na dziecinnym jej czole powstała zmarszczka i czarne oczy błysnęły.
— To i dobrze — odpowiedziała po chwili — kiedy tak chcecie, to i nie będziecie widzieć mię nigdy… pójdę sobie od was i nie powrócę… Buch w wodę! i tyle mię widzieć będziecie, co ten kamień, kiedy go Władek w sadzawkę wrzuci!
Elżbietka przywykła znać do takich rozmów z córką nie podniosła nawet oczu na nią, tylko po chwili przewlekając grubą igłę przez drące się pod nią łachmany zwolna i więcej do siebie niż do dziecka mówić zaczęła:
— Buch w wodę! oho! poczekaj trochę! Jak ci życie zbrzydnie, tak jak mnie zbrzydło, jak jedni ludzie oszukają cię a drudzy oplują, jak ze zgryzoty i wstydu rozpijesz się, a na kark dostaniesz dzieciaka, którego będziesz chciała wykąpać w chmurce złotej, a wykąpiesz w błocie… wtedy utopisz się, i dobrze zrobisz! Oj, czemu ja topielicą lepiej nie zostałam? Żebym niemowlęcia nie żałowała… zostałabym…
Tu Marcysia drugi jeszcze łokieć na stole oparła i przestępując z nogi na nogę głośnym wykrzykiem mowę matki przerwała:
— Powiedzcie bajkę o topielicach!… powiedzcie! — zawołała.
Ręce Elżbietki trzymające robotę opadły na jej kolana. Z roztargnieniem spojrzała na dziecko, wsparła twarz na dłoni i czarne, smutne oczy swe utkwiwszy w jeden punkt ciemnej ściany monotonnym głosem i kołysząc się z lekka w obie strony mówić zaczęła:
— Topielice na dnie wody spokojnie sobie leżą, w pachnące ziele owinięte, złotym piaskiem posypane… Pan Bóg przesyła im we dnie promyczki słońca i rybki, które nad nimi perełkami srebrnymi pluskają… a w nocy idą one na wierzch wody, księżycowi i gwiazdom przypatrują się… a skoro dzień świtać zacznie, śpiewają sobie razem:
Oj, wody, wody, idziemy do was,
Bo świat szeroki znać nie chciał nas!…
Ostatnie wyrazy zanuciła i nagle przerywając sobie, jakby ze snu zbudzona, dodała:
— Dobrze im! oj! czemu ja topielicą nie zostałam, kiedy na mnie ta nieszczęsna godzina przyszła…
Podniosła oczy i wlepiła je w córkę.
— Zostaniesz może ty! — szepnęła. — I! pewno!… jaka twoja dola być może?… ot, chyba taka, jak i moja…
ÂŹrenice jej drgnęły przestrachem i błysnęły wielkimi łzami. Jednocześnie porwała się ze stołka i zaczęła tu i ówdzie chodzić po ciasnej izbie. Nachyliła się nad leżącą na ziemi szczupłą swą pościelą i przerzuciła ją drżącymi rękami, otworzyła skrzynię, na której dnie leżało kilka łachmanów, i zamknęła ją ze stukiem, pochwyciła z kąta polano i rozgrzebała nim w starym, rozsypującym się piecu garstkę węgli i popiołu… potem stanęła na środku izby i z obwisłymi rękami, wpatrzona w ziemię, myślała długo.
— Pójdę — rzekła — niech co chce będzie, pójdę i poproszę Wierzbowej… trzeba to raz skończyć… upamiętać się… dla dziecka…
Zarzuciła na głowę podartą chustę, zgasiła lampkę i zostawiając dziecko w ciemności wyszła. Wyszedłszy, gnana jakby trwogą lub gwałtownością powziętego postanowienia, nie szła, ale biegła ku chacie wiszącej u ściany jaru i mrugającej z dala, niby kocimi oczami, dwoma jaskrawożółtymi okienkami.
W chacie przy stole, na którym palił się łojowy kaganek, siedziała Wierzbowa i z głową opartą na skrzyżowanych na stole ramionach drzemała. Nie kładła się do snu, bo pora była dość wczesna jeszcze, aby ktokolwiek z klientów jej mógł ją odwiedzić. Jakoż zastukano z lekka w szybę, i za oknem ozwał się głos Elżbietki. Stara powstała i otworzyła drzwi.
— Ja bo się tak zamykam przed tym urwisem Władkiem — rzekła do wchodzącej — wołałam go, żeby szedł nocować do chaty, nie posłuchał… niechże teraz za pokutę śpi na dworze… oj! dzieci, dzieci! jaka z nimi bieda!
Usiadła znowu na ławce i małymi oczkami głęboko osadzonymi śród wielkiej, pomarszczonej twarzy na przybyłą patrzała.
— Ja też — zaczęła Elżbietka stając przed nią — ja też dziś do pani Wierzbowej przyszłam względem dziecka… to jest… względem siebie, ale… dla dziecka.
— Cóż tam? cóż? — zapytała stara — jeżeli pieniędzy pożyczyć, to nie mam… nie mam…
— Nie — przerwała Elżbietka — względem tej służby, co to u jakiejś pani na wsi zdarza się.
— A! — przeciągle wymówiła Wierzbowa i zamyśliła się. Potem czyniąc ręką i ustami ruch taki, jakby coś do dna wychylała, zapytała:
— A cóż z tym będzie? Zachichotała z cicha i dodała:
— Ja bo do takich wielkich państwa nie mogę rekomendować pijaków… co innego tu, do mieszczuchów tych…
Elżbietka machnęła ręką i przerwała:
— Aj! — rzekła — narekomendowaliście wy na służbę pijaków co niemiara! Gdzie pijaństwo zaczyna się, stamtąd ono i na świat wychodzi. Co to o tym i mówić! Chcecie targować się ze mną? dobrze! oddam wam cały zadatek, jaki od tej pani wezmę, tylko zarekomendujcie!… ja chcę z miasta precz! na wieś! z parę lat tam pobędę, to może ten diabeł, co mię opętał, odstąpi…
Wierzbowa patrzała na mówiącą tak kobietę wpółżartobliwie, wpółbacznie.
— Skądże wam znowu raptem to opamiętanie przyszło? — zapytała.
— Raptem? — szepnęła Elżbietka i wybuchając mówić zaczęła prędko i głośno: — a skądże wy wiecie, że raptem? skąd wy możecie wiedzieć, ile ja razy szłam do szynku i nie doszłam, wracałam się i włosy sobie z głowy wyrywałam i łzami oblewałam mój nędzny barłog! Skąd wy wiecie, ile ja nocy przemodliłam się do Pana Boga, aby na mnie opamiętanie a dla mego dziecka wybawienie zesłał? Rośnie to i rośnie… a śliczna, a rozumna… a co z niej będzie, jeżeli ja z sobą nie zrobię czego… Ot! przyszedł moment, że zrobić muszę… ale tutaj… gdzie szynk co krok a znajomych pełno, a ludzie wstydem moim w oczy mnie kolą… nie sposób! Trzeba mi stąd precz… na wieś, pod boże niebo… tam dzień za dniem potoczy się jednostajnie… a cicho… a nędza w oczy nie zajrzy i serca nic nie zgryzie… ja na wsi urodzona i zhodowana… jak las zobaczę, i trawę zieloną, i ruczaj jaki na łące… to może… może… Pan Bóg zlituje się i moc da!…
Mówiła to ze wzruszeniem szczerym i silnym. Oddychała prędko, ręce splatała u piersi, a twarz jej cała była w ogniu i łzach.
Wierzbowa patrzała na nią z coraz większą ciekawością i coraz zjadliwszym uśmiechem w oczach i na wydatnych, pomarszczonych wargach.
— No, no! — zaczęła kiwając głową — probujcie… probujcie… ja zarekomenduję… czemuż by nie? jeżeli obiecujecie, że nie zrobicie mi przed tym państwem wstydu i szkody. Ale musicie mi zadatek swój oddać caluteńki…
— Tylko sobie trzewiki kupię, bo przecież nie mogę w służbę iść boso — z nieśmiałością wtrąciła Elżbietka.
— Co tam trzewiki! już ja wam swoje dam… nadnoszone trochę, ale dobre będą… Oddacie mi za nie tę chustkę popielatą w kraty… na co wam dwie chustki… A cóż z dzieckiem zrobicie?
Elżbietka rzuciła w stronę kilka spojrzeń niespokojnych i ponurych.
— A cóż mam zrobić? — rzekła splatając znowu ręce — familii tak jak nie mam, a ta, co jest, nie chce mnie znać od tej godziny wstydu i nieszczęścia… Co ja mam z dziewczyną tą zrobić… z sobą mi jej wziąść nie dadzą! Muszę już chyba was prosić, żebyście ją u siebie przez czas ten potrzymali…
Widać było, że myśl wyrażoną ostatnimi słowy przyjmowała niechętnie i z bojaźnią, jako jedyny tylko możliwy sposób poradzenia sobie. Ale Wierzbowa splasnęła dłońmi.
— A niechże mię Bóg i Najświętsza Panna od tego bronią! Dość ja już mam biedy z moim tym łotrzykiem…
— Moja pani Wierzbowo! — zaczęła Elżbietka — wszak ja jej nie wyrzekani się. Za rok, za dwa… jak tylko poczuję, że mi już Pan Bóg łaskę swoją zesłał i z grzechu mię wybawił, powrócę… akuratnie pracować zacznę i ją do siebie wezmę.
— Za rok, za dwa… To kawał czasu, moja kochana, kawał czasu wielki. A ileż przez czas ten dziewczyna ta chleba zje u mnie… a u mnie bieda… ja nie mam z czego…
— Wszak ja jej nie wyrzekam się — powtórzyła Elżbietka — regularnie połowę pensji mojej przesyłać wam będę dla niej, a drugą połowę składać sobie, żeby mieć za co jakie takie gospodarstwo zaprowadzić, gdy wrócę i ją do siebie wezmę…
Wierzbowa myślała chwilę.
— A no! — rzekła — cóż robić? trzeba czasem ludziom dopomóc… niech już i tak będzie. Przyprowadźcie tu dziewczynę przed wyjazdem… wezmę ją do chaty… może mi w czym i pomocną będzie.
— Niech będzie! niech będzie! — zawołała Elżbietka — ja nie od tego jestem, żeby ona do pracy przywykała. Każecie jej wodę nosić, w ogrodzie pleć i wszystko robić… i owszem… co zarobi, niech wam odnosi, a wy jej za to strawy nie pożałujecie i łachman jaki sprawicie…
Pochyliła się szybko i rękę Wierzbowej do ust podniosła.
— Dobrodziejko! — szeptała — miła moja! matko moja! bądźcie dla tej biednej 6ieroty z sercem litościwym… nie dajcie jej głodem mrzeć i włóczyć się po mieście za żebraniną… Kiedy zasłuży, ręki nie żałujcie, ale kiedy nie zasłuży, nie krzywdźcie. Do grobu wdzięczna wam będę za to i gdy powrócę, nogi wasze ucałuję, jak świętej patronce… Wszakci powinniście coś zrobić dla mnie… Wszakci dałam wam przez te wszystkie lata nieszczęsne trochę grosza zarobić… Wszak… wszak… Bogiem a prawdą… moje najgorsze nieszczęście tu, w waszej chacie zaczęło się, bom ja tu… z waszej ręki pierwszą czarkę tej wódki przeklętej wzięła… nie chciałam, namówiliście… w kompanii wypiłam raz i drugi… u wasże… ot, tu na tej ławie… a potem…
— No, no! — przerwała Wierzbowa — dość już, dość tego proszenia i lamentowania! Jutro zaprowadzę was do tych państwa i zarekomenduję… za dwa dni do mnie dziewczynę przyprowadzicie i wyjedziecie sobie… Już ja taka, jak mnie kto o co prosi, nie mogę wytrzymać i zrobię…
Elżbietka wyszła. Wierzbowa zdejmując z głowy biały czepiec uśmiechała się długo. Znać było, że czuła się zadowoloną ze zrobienia interesu wielostronnie może dla niej korzystnego.
— Upamiętać się, nie upamięta — szeptała — jeszczem nigdy nie widziała tego, aby pijaczka taka pić przestała… ale z początku przesyłać pieniądze będzie… potem dziewczyna podrośnie i na zarobki pójdzie… a potem…
Przestała szeptać, tak jakby myśli swojej nawet otaczającym ją brudnym i okopconym ścianom powierzać nie chciała i zdmuchnęła kaganek.
W dwa dni potem ścieżką wspinającą się od przedmieścia po ścianie jaru szła Elżbietka prowadząc córkę za rękę. Marcysia, która wiedziała już, że zostanie w chacie Wierzbowej, idąc wyskakiwała i oglądała się wciąż za Władkiem, aby się z nim tą nowiną podzielić. Na dachu siedział gołąb Lubuś i wykręcając czupurną główkę na wsze strony gruchał donośnie, jakby kogoś ku sobie przywoływał. Ujrzawszy go dziewczyna wybuchnęła głośnym chichotem.
— Widzicie? — zawołała wskazując palcem gołębia — widzicie? ot, Lubuś! on mnie tak woła i Władka! Zaraz my tam pójdziem na dach… po niego… a potem na przedmieście polecim…
Stanęła przed drzwiami chaty, Elżbietka pochyliła ku córce twarz bladą i spłakaną.
— No — rzekła — już ja sobie pójdę i nie powrócę aż za rok albo za dwa… a ty, Marcysiu, pamiętaj, co ja tobie mówiłam… grzeczną być, pani Wierzbowej słuchać, do miasta nie latać… czy będziesz pamiętać?
— Będę! będę! — z roztargnieniem i spoglądając w głąb jaru w nadziei, że ujrzy tam Władka, odpowiedziała Marcysia.
— Marcysiu! — zaczęła znowu kobieta — czy tobie nie żal matki? Wszak ja tobie nie zawsze złą matką byłam. Karmiłam cię czasem i całowałam, na ręku moim nosiłam i bajki ci mówiłam…
Dziewczynka podniosła głowę i utkwiła w twarz matki wzrok, w którym przez chwilę jeszcze migotały swawolne, niedbałe uśmiechy. Potem Elżbietka wzięła ją w objęcia i uniosła znad ziemi.
— Pocałujże matkę — rzekła z cicha — no pocałuj… mocno!
Oczy jej patrzały tak żałośnie, ramiona zacisnęły się tak silnie, a usta uśmiechały się z takim miękkim smutkiem, że dziecko piersiami do piersi, a ustami do ust jej przylgnęło i wybuchnęło głośnym, rzewnym płaczem.
W środku miasta przy jednej z większych ulic znajdowała się cukiernia, przed wystawą której Władek i Marcysia zatrzymywali się często w czasie wspólnych wycieczek swych na miasto.
Władek przecież z nieśmiałością zawsze i przeróżnymi ostrożnościami zbliżał się do niskiego, szerokiego okna, za którym błyszczały i wabiły go pozłociste bombonierki, cukrowe lalki i rozkwitłe w wazonach kwiaty.
— Cyt — mówił do Marcysi kładąc palec na ustach — żeby tylko stryj nie zobaczył, bo zaraz kułakiem w plecy da i do chaty popędzi!
Jakoż zdarzało się, że gdy zapatrzony w cukrowe i papierowe cacka i przyczepiony u ramy okna w celu zobaczenia pąsowych firanek i sprzętów zdobiących wnętrze cukierni zapomniał na chwilę o zwykłej ostrożności, z bramy sąsiedniej wychodził wysoki, poważny człowiek w dostatnim, choć z mieszczańska przykrojonym odzieniu i spostrzegłszy go smutnie i gniewnie wstrząsać głową zaczynał. Czasem wołał:
— Władek, Władek! a czy ty znowu po mieście włóczysz się i w cudze okna zaglądasz!
Wtedy chłopak usłyszawszy głos jego odpadał od ramy okna i nie oglądając się zmykał z całej siły bosych swych nóg.
Niekiedy jednak gorzej bywało, bo zamożny cukiernik zbliżywszy się z cicha podniósł giętką laskę, którą zawsze w ręku trzymał, i opuszczał ją na plecy chłopca, zarazem chwytał go za ramię. Władek nadaremnie usiłując wyrwać się z silnego ujęcia przysiadał na bruku chodnika, a Marcysia zaczynała krzyczeć w niebogłosy. Cukiernik nie zwracał najmniejszej uwagi na dziewczynę, a synowca łajał wyrzucając mu próżniactwo, włóczęgostwo i przepowiadając dlań przyszłość najstraszniejszą. Potem brał go za rękę, wprowadzał w bramę i przez kilka godzin zatrzymywał w mieszkaniu swoim. Zrazu każdy wypadek podobny kosztował Marcysię wiele łez i rozpaczy; myślała, że poważny, wąsaty jegomość, którego sam widok napełniał ją trwogą zmieszaną ze czcią, na zawsze już uprowadził, a może gdzieś tam i zabił małego przyjaciela. Potem jednak przekonała się, że nie było w wypadkach tych nic tak dalece strasznego i że nawet posiadały one swoją piękną i pożyteczną stronę; po kilku godzinach bowiem, czasem po nocy spędzonej u stryja, Władek wracał do Marcysi, która w głębi jaru nad sadzawką zalewała się łzami albo zwieszona na wysokiej poręczy mostu wpatrywała się załzawionymi oczami w najdalszy widzialny stamtąd punkt ulic. Wracał w poskokach i wnet wyjmował z kieszeni kilka cukierków lub parę ciastek, którymi dzielił się z towarzyszką. Jedząc przysmaki te Marcysia uspakajała się zupełnie i czasem ze zdumieniem spostrzegała na nogach towarzysza stare, lecz nieobecne tam wprzódy obuwie albo na plecach jego zniszczoną, lecz zawsze od zwykłego spencerka porządniejszą surducinę.
— Buty! — mówiła wskazując na stopy towarzysza.
— Aha! — odpowiedział Władek — stryj kazał swojej żonie, żeby mnie dała te buty, co ich najmłodszy syn nie donosił!
— I to dał? — spytała pokazując niedojedzone cukierki lub ciastka.
— Ej, nie! to ja sam sobie dał! Kucharz niósł do cukierni i na stole postawił, a ja ze stołu cap! i ściągnął.
— A jeść dał?
— Aj! aj! u nich takie s