nycerz był zatrudniony Dyjany lepieniem.
Stała już czysta, cała, miesięcznym promieniem
Świecąca z oczu; brakło już tylko na głowie
Położyć srebrną, jasną skrę — księżyca nowie.
Wtem do snycerni przyszedł człek, co wszędy biega
Tak, że doń zawsze błoto uliczne przylega.
Chodził, patrzał, trząsł sobą i błotem, i światem;
Sam z gliny, więc posągów wnet się nawał bratem,
Ojcem snycerza, który przed statuą ukutą
Stał cicho… oczy w ziemię spuściwszy i dłuto.
Już się mieli pożegnać, gdy snycerz, zajęty
Statuy skończeniem, marząc owe dyjamenty
I półokręgi srebrzyste, miesięczne, różowe,
Które będą wieńczyły posągowi głowę,
A nie widząc, skąd by miał w szaleństwie zapału
Na stworzenie miesiąca dostać materiału,
Nagle, z wielką pokorą wielkiego człowieka,
Ujrzał na ziemi błoto opadłe od ćwieka
I od podkówki gościa, na ziemi leżące,
(Zwykle po błotnych ludzi śladach półmiesiące).
Te snycerz wziął i z wielką położył pokorą
Tam, gdzie nad posągami zwykle gwiazdy gorą
Albo przed lat tysiące w kamień duszą wlany
Płomyk się genijuszu podnosi różany.
Zaledwo to uczynił, aż błotna istota
W gościu zaczęła krzyczeć o tę kradzież błota
I pełny krwi na twarzy — w oczach błyskawicy,
Wrzeszczał ów gość: „Ja błoto przyniosłem z ulicy,
Jam przyniósł i wydeptał, i miesiącem zrobił,
A tyś skradł, abyś siebie u ludzi ozdobił
I zarobił majątek u polskich szlachciców
Tajemnicą, jaką mam, lepienia księżyców.
Więc nie tylko, żeś plagiat popełnił haniebny,
Ale mnie w dom przyjmujesz, boć jestem potrzebny,
Bo twych posągów czoła byłyby bez wieńca,
Bez piękności…” – To słysząc snycerz, bez rumieńca
Na twarzy, wobec gościa, który się szamotał
Po snycerni – ciął młotem w posąg i zdruzgotał.