Streszczenie książki pt. Bursztyny

Opowieść o bursztynie
Obrazek z życia dawnych Słowian na Pomorzu (istnieje jeszcze Cesarstwo Rzymskie). Mieszkańcy ?siodła nad wodą? (osady położonej nad wielką wodą – ani wioska, ani morze nie posiadały jeszcze swojej nazwy, bo nigdy nie zawędrowali tu obcy, którzy mogliby ją nadać), tuż przed letnim przesileniem, po tym, jak gniewny bóg Poświst wysmagał i zmącił Bałtyk burzą i sztormem, a na niebie znów pojawiło się słońce (promienne oko Dadźboga), wyruszają na wybrzeże w poszukiwaniu jantarów (tytułowych bursztynów). Cenne, tajemnicze, ?poświęcone bogom? grudki o magnetycznych właściwościach zbierane były niczym relikwie, tym cenniejsze, gdy w którejś z nich tkwiły nieruchomo zatopione owady (skrzydlate sługi pradawnych bożków). Część bursztynów palono na ofiarę bogom, inne, mniejsze – pozostawiano do wyrobu spinek, szpilek, naramienników i innych przedmiotów. Połowem cennego bursztynu zajmowały się także dzieci Golęcha – syn i dwie córki, którym nie spodobało się, że obcy – Ino, znalazł na ?ich brzegu? wielki odłamek. Już doszłoby do kłótni, gdyby nie przyjazd tajemniczych gości z dalekiego i nieznanego słowiańskim rybakom kraju – Rzymu, którzy w zamian za przywiezione towary chcieli kupić Golęchowy jantar. Przeprowadzane ?na migi? targi były bardzo owocne, jednak w pewnym momencie wzrok Rzymianina padł na jedną z córek starego rybaka. Ojciec sprzedał córkę za niezwykły, piękny materiał. Nieszczęsna Bożana miała opuścić na zawsze dom i stać się niewolnicą w dalekim kraju. W tym jednak momencie Ino wyciągnął znaleziony przez siebie odłamek i odkupił od ojca piękną dziewczynę, na żonę dla siebie.

U świtu dziejów
Akcja tego opowiadania rozgrywa się w X w. n.e., gdy książę Mieszko I przyjął chrzest i zaczął chrystianizować podległe sobie ziemie. W zagrodzie starego Dobka, gdzie zebrali się mieszkańcy osady, przybyły gość, rycerz, opowiada przerażonym słuchaczom o nowej, wprowadzanej przez księcia religii, o tym, że nowy Bóg pokona wszystkich starych bogów, którym od dawien dawna oddawali cześć. Mieszkańcy nie rozumieją, co to chrzest, dlaczego nowy Bóg jest taki chciwy, że nie chce dzielić się miejscem ze starymi, dlaczego wszyscy mają dostać nowe imiona, a stare, nadane przez dziadów, zostaną im zabrane! Ze strachu chcą nawet uciekać do puszczy. Dziwią się tylko kobiety, bo oto po raz pierwszy nie będą miały przezwisk, jak bydło, ale dostaną swoje imiona – tak jak mężczyźni, zostaną więc z wobec tego nowego Boga z nimi zrównane. Książę kazał się wszystkim stawić pod posągiem Swarożyca. Przybył tam wraz z mnichami z krajów, gdzie nowa religia była już zasiedziała. Na miejscu odziany w purpurę biskup zwalił siekierą posągstarego bożka i objawił im istotę nowego Boga – miłosiernego, kochającego ojca, który nie potrzebuje ofiar, a tylko miłości wiernych nie sług – ale umiłowanych dzieci. Zdziwiony i urzeczony tłum poddaje się nowemu Bogu i rusza za znakiem krzyża, oddając się pod jego opiekę.

Przysięga
Opowiadanie przedstawia moment śmierci Mieszka I. Stary książę woła do siebie najstarszego syna Bolesława, silnego jak dąb, dzielnego woja, zaprawionego w bitwach rycerza. Jemu przekazuje dziedzictwo, opowiada, jak kolejni Piastowie – Ziemowit, Leszko, Ziemomysł powiększali ziemie, gromadzili dostatki i siły, umacniając nowe, stworzone przez siebie państewko. Dopiero Mieszko, poprzez chrystianizację ostatecznie utrwalił rolę państwa Polan, wprowadzając je w poczet państw Zachodu. Zebrał bogactwa, umocnił prawo do zdobytych ziem, wyszkolił prawdziwą armię. Teraz prosi Bolesława o złożenie przysięgi, że przy pomocy ?Pana Jezukrista? i starych bogów słowiańskich zjednoczy pod jednym berłem wszystkie plemiona słowiańskie, będzie chronił ziemie przed niemieckimi zakusami, aż się ?skrzepi wielkie mocarstwo słowiańskie, mocarstwo swobodne polskie?. Taką przysięgę składa umierającemu ojcu przyszły pierwszy król Polski – Bolesław zwany Chrobrym.

Purpurowy szlak
Opowiadanie przedstawia przygotowania do zjazdu gnieźnieńskiego w 1000 r. Wydarzenie to kojarzymy z symboliczną koronacją Bolesława Chrobrego, narrator skupia się jednak na przygotowaniach do tego ważnego wydarzenia, z punktu widzenia poddanych przyszłego króla. Sam zjazd stanowi tylko końcowy epizod. Jest lato 999 roku. Oto Bolesław woła do siebie dworskiego komornika i przykazuje mu rzecz niemal niemożliwą – na początku następnego roku do Gniezna przybyć ma sam cesarz Otto III, który odwiedzał będzie grób św. Wojciecha. Aby cesarz godnie mógł dojść do grobu, Bolesław nakazuje Dybidzbanowi przygotować na czas długi na siedemset kroków chodnik z barwionej na czerwono wełny. Przeraził się wierny sługa – jak na jednych krosnach utkać tak długi materiał, jak zwinąć tak długą nić, skąd wziąć tyle wełny i jak ją zabarwić? Z pomocą przyszła żona Bolesława – dobra i mądra Emnilda. Wymyśliła, że tkaninę będą przędły i barwiły wszystkie niewiasty, po kawałku, a potem zszyje się wszystkie cząstki w jeden chodnik. Zdumiały się poddane Bolesława i zmartwiły – letnią porą w obejściach, domach, polach były znacznie ważniejsze zajęcia, tkanie wełny to robota na długie jesienne wieczory, a i larwy, z których produkuje się barwnik dawno już zamieniły się w owady. Jednak rozkaz książęcy trzeba było wykonać. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego planowany zjazd jest ważniejszy od wszystkich innych, ważniejszy od codziennej pracy w gospodarstwie zapewniającej zapasy na zimę. Nie rozumieli, że właśnie wykupiony przez Bolesława męczennik obwołany został świętym, że ustanowienie arcybiskupstwa wGnieźnie gwarantuje niezależność od Niemców, że wizyta cesarza może mieć dla księcia, wszystkich jego ziem i ich samych bardzo doniosłe konsekwencje, wobec których problemy ze zdobyciem czerwonego barwnika do tkanin wydaje się bardzo błahy? Wreszcie nadchodzi dzień, w którym książęca świta wraz z cesarzem i jego dworem dociera do Gniezna. Obcokrajowcy zdumieni są wspaniałością i zasobnością kraju Bolesława. Ogromne wrażenie robi także na podróżnych? długi na siedemset kroków purpurowy chodnik, rozpostarty aż do świątyni z grobem świętego Wojciecha. Dla tkających kobiet to miesiące ciężkiej pracy, dla Bolesława kroczącego obok cesarza po czerwonym suknie – to cała droga, jaką przeszły polskie plemiona. Jego ojciec, Mieszko I poprzez chrzest wprowadził je na tę ścieżkę, on sam – musi powieść ją dalej, ku zjednoczeniu wszystkich słowiańskich plemion.

Ojcowie cystersi w Mogile
Pierwsza połowa XIII wieku, kiedy to biskup krakowski Iwo Odrowąż sprowadza Cystersów do Mogiły. Przybyli z obcych krajów wykształceni mnisi wprowadzają w budowanym klasztorze nowe porządki, którym dziwią się polscy zakonnicy. Mnisi znają się na wyrobie cegieł (wyrób cegieł był wówczas na ziemiach polskich właściwie nieznany), sadzą drzewa, potrafią je szczepić, aby wydawały lepszy owoc, rozsadzają rośliny uprawne, nowe, przywiezione z Francji warzywa, budują zabudowania gospodarcze, nowoczesne młyny, zastępujące tradycyjne żarna, tkalnie. Dla polskich braciszków glina służy tylko do lepienia garnków, a drzew dobry Pan Bóg i tak za wiele wysiał, ciągle trzeba je karczować, a co dopiero sadzić nowe… Jak opowiada Iwonowi Odrowążowi wizytującemu budujące się opactwo opat Piotr Ślązak, cystersi, zgodnie z naukami swojego założyciela świętego Bernarda z Clairvaux, na pierwszym miejscu stawiają pracę, codzienny trud. Chcą nauczyć ludzi dobrze pracować, tak uprawiać ziemię, aby przynosiła najlepszy plon. Dopiero wtedy, gdy polepszy się ich dola, będzie można dać im do ręki księgi. Cystersów obowiązują także śluby milczenia, które łamać mogą tylko wtedy, gdy muszą odpowiedzieć zwierzchnikowi oraz wtedy, gdy wymaga tego pomoc niesiona drugiemu człowiekowi. Tak dzieje się, gdy dwaj braciszkowie zakonni Pietrek i Szymek – pomagają dziewczynce obronić owce przed wilkiem.

Idą?
Koniec wieku XIII, naznaczonego krwawym piętnem wojen z Tatarami (narrator wspomina pierwszy w najazd w 1241 i drugi w 1259 roku). Narrator wspomina ofiarną walkę pogańskim najeźdźcą i setki ofiar wojen, z których część poległa w obronie ojczystej ziemi, część zaś została uprowadzona w niewolę i zginęła wśród obcych. Dwadzieścia osiem lat po ostatniej wojnie Mongołowie pojawili się po raz trzeci, grabiąc, paląc i mordując najpierw na Rusi, teraz – zbliżając się do ziem polskich.
W Sądeckim ratuszu obradują miejscy rajcy, nadzbliżającą się krwawą nawałnicą. Bezradni mieszkańcy nie wiedzą, co czynić, czy uciekać, czy czekać na śmierć. Wtedy w ratuszu pojawia się ksieni sądeckiego konwentu klarysek, Kinga (błogosławiona Kinga, beatyfikowana w 1690 r.), wdowa po krakowskim księciu (Bolesławie IV Wstydliwym). Swoją mową budzi w rajcach odwagę, chęć do walki, nakłania ich do próby odparcia ataku. Miasto ma kamienne mury, może się obroni. Gorzej klasztor klarysek, pozostający poza murami Sącza. Ksieni nie chce sprowadzać klarysek do miasta, woląc śmierć niż nieprzystojne siostrom otoczenie. Rajcy uradzili wreszcie z Kingą, że jeden ze strażników poprowadzi ją, siostry zakonne oraz wszystkie kobiety i dzieci z miasta do położonego wysoko w Pieninach zamku, gdzie będą bezpieczne. Droga jednak będzie trudna i niebezpieczna. Ruszył więc korowód kobiet i dzieci prowadzony przez przewodnika i starą ksienię Kingę między ośnieżone szczyty, przez strome górskie ścieżki, gdzie żyją tylko dzikie kozy, niedźwiedzie i orły. Całą drogę Kinga modliła się żarliwie za tych, którzy zostali bronić miasta i za swoich podopiecznych, których musiała doprowadzić do bezpiecznego schronienia. W tym czasie Tatarzy podeszli pod mury Starego Sącza, ciągnąc ze sobą machiny oblężnicze. Cztery dni obronnej walki znacznie uszczupliły siły i zapasy sądeczan, śmierć zaczęła zaglądać im w oczy. Jednak piątego dnia rankiem, wraz ze wstającym słońcem pojawiła się nadzieja – na horyzoncie pojawiło się sprzymierzone polsko – węgierskie wojsko. Obrońcy znów nabrali sił do walki. Zmęczeni walką Tatarzy wycofują się spod murów miasta. W tym samym momencie rozmodlona Kinga uśmiecha się – czuje, że wszystko dobrze się skończyło. Zwołuje mniszki, kobiety i dzieci i wznoszą modły dziękczynne do Boga.

Uczta Wierzynka
Akcja opowiadania rozgrywa się w roku 1364, za panowania Kazimierza Wielkiego, kiedy to mieszczanin krakowski, stolnik sandomierski i generalny zarządca krakowskiego dworu – Mikołaj Wierzynek podjął wspaniałą ucztą królewskich gości – cesarza Karola IV, królów Cypru, Danii i Węgier oraz kilku książąt.
Pewnego dnia pacholik królewski, Hanko, wnuk Mikołaja Wierzynka, opowiedział królowi, jak to trójka żydowskich dzieci mało nie potopiła się, uciekając przed rozeźlonym flisakiem i skacząc wprost do rzeki. Rozbawiony Hanko nie rozumiał, dlaczego król się nie śmieje z jego opowieści. Gdy zadeklarował, że gdyby woda była wyższa dzieci na pewno by się potopiły, jednak on Żydów by nie ratował, co innego polskie, katolickie dzieci – król rozgniewał się i wyrzucił go z zamku. Hanko nie mógł pojąć, dlaczego król jest na niego zły. Prosił dziadka o wstawiennictwo u monarchy, jednak Mikołaj miał teraz ważniejsze sprawy na głowie – zjazd władców zaproszonych przezKazimierza i przygotowania do wspaniałej uczty. A uczta to była niezwykła – najlepsza zastawa ze złota, jaspisu i kryształów (goście mogli je sobie wziąć na pamiątkę), wspaniałe rzeźbione ławy i obrusy ze szlachetnej materii – wszystko to tylko oprawa do jeszcze wspanialszych, zadziwiających oko i podniebienie potraw i napojów. Hanko słuchał prowadzonych po łacinie rozmów. Słyszał, jak obcy królowie dziwią się wspaniałości państwa Kazimierza i dostatku panującemu w stołecznym grodzie. Nie mogli uwierzyć, że tę niezwykłą ucztę wyprawia nie król, ale mieszczanin! Pytali zatem króla, jak to możliwe, że tak słabe, zaniedbane, nękane zarazą i głodem państwo, jakim była Polska na początku panowania Kazimierza, doszło do tak wielkiego bogactwa? Odpowiedź króla zadziwiła władców – do bogactwa całego kraju doszedł opiekując się najsłabszymi, najuboższymi jego mieszkańcami, bez różnicy, z jakiego wywodzili się stanu. W ten sposób zdobył miłość, lojalność poddanych, a za tym – bezpieczne, dostatnie państwo. Dopiero teraz Hanko pojął, co tak zdenerwowało króla. Padł do jego nóg, prosząc o wybaczenie, a miłościwy król ponownie przyjął go na swój zamek.

Hołd pruski
10 IV 1525 roku. Na krakowskim rynku, w przyległych ulicach i na dachach okolicznych kamienic roi się od setek gapiów. Oto dziś właśnie, po bez mała trzech wiekach krwawego, pełnego konfliktów sąsiedztwa zakon krzyżacki został rozwiązany (po przejściu zakonników na luteranizm, przez co utracili oni opiekę cesarza i papieża), Wielki Mistrz Albrecht Hohenzollern ma złożyć u stóp polskiego króla hołd, zostając jego lennikiem, zaś państwo zakonne, sprawca wielu polskich cierpień i krzywd, staje się świeckim księstwem Prus (Prusy Książęce), podległym polskiemu władcy i jego następcom. Król Zygmunt I Stary siedzi na podwyższeniu, obok niego królowa Bona i mały królewicz Zygmunt August. Zygmunt rozpamiętuje w myślach grunwaldzką wiktorię sprzed stu lat, która jednak nie złamała zakonnej potęgi. Dopiero dziś zamyka się zaczęte wówczas przez Jagiełłę dzieło – zakon został ostatecznie rozwiązany. Tylko siedzący u stóp króla błazen Stańczyk nie podziela ogólnej euforii, ostrzegając swojego władcę: ?gadzina skórę zmienia, a przecież kąsa jednako??

Strażnicy morza
XVI wiek. Czasy panowania Zygmunta Augusta, twórcy Komisji Morskiej, mającej na celu zwiększenie obronności kraju od strony morza, rozwijającej polską flotę wojenną ( tzw. kaperską) do ochrony portów, z których do całej Europy wysyłane były ogromne ładunki zboża (?Polska spichlerzem Europy?). Kaprowie mieli prawo do napadania i rabunku statków nieprzyjaciela.
Gdański statek kaperski ?Wodnik? (przerobiony na wojenny z rybackiego) przygotowuje się do nadciągającego sztormu. Dzięki doświadczeniu załogi i mocnej konstrukcji polskiego statku ?Wodnik? wychodzi cało z opresji. Nagle okazuje się,że statek dopłynął w pobliże brzegu, z bocianiego gniazda majaczy zarys wielkiego portu i miasta. Wszystkim wydaje się, że sztorm zagnał ich z powrotem do domu, do Gdańska, jednak okazuje się, że statek znalazł się u wybrzeży Szwecji, a widoczne z oddali miasto to Sztokholm. Załoga podziwia wielkie wojenne statki cumujące w dobrze strzeżonym porcie, mając w pamięci ciągle słabą, wątłą obronę morską rodzinnego Gdańska. Załoga ?Wodnika? postanawia jak najszybciej opuścić nieprzyjazne wody, wypływają na morze i zauważają przygotowujący się do wpłynięcia do portu szwedzki statek. Kaprowie postanawiają go zaatakować. Szwedzi z początku nie spodziewają się ataku, nie uciekają, dopiero w ostatniej chwili orientują się w zamiarach ?Wodnika?. Polscy kaprowie zdobywają statek i bogate łupy. Holują szwedzkiego ?Salomona? do Gdańska. Wśród znalezionych na pokładzie ?Salomona? skarbów jest także wysadzana drogimi kamieniami buława. Kaprowie postanawiają wysłać z Gdańska kosztowne znalezisko w darze miłościwemu królowi, opiekunowi Pomorza.

Sąsiedzki dar
XVI wiek. Pan Mikołaj Rej odpoczywa w domu w Nagłowicach przy otwartym oknie słyszy, jak na łące sąsiada dzieci wybierają z gniazd zawodzących czajek jajka. Sąsiad – Jarosz Szafraniec, również wydający księgi, ale trudne, uczone, po łacinie, odwiedza Reja, aby złożyć mu gratulacje z powodu wyróżnienia polskiego poety – ?rymarza? przez samego króla. Pan Mikołaj po raz kolejny tłumaczy, że pisze po polsku nie dla tego, że nie douczył się łaciny, ale dlatego, że tak chce, bo uważa, że tak właśnie trzeba. Rej zauważa, że żaden naród nie wstydzi się już swojego języka, tylko w Polsce pisanie po polsku ciągle jest czymś, z czego trzeba się tłumaczyć, co postrzegane jest jako nieuctwo. Ciężko to pojąć przywiązanemu do łaciny sąsiadowi, który jednak – chcąc uczcić sukces Reja daje mu w prezencie przyległą łączkę. Mikołaj czuje się szczęśliwy, spogląda na piękną polską ziemię i myśli, jak to możliwe, że tak wielkie państwo nie potrafi, nie chce tworzyć własnych ksiąg, we własnym języku, zrozumiałym przez wszystkich swoich obywateli. Tylko wtedy przecież wszyscy synowie polskiej ziemi będą jej dobrze służyli, gdy księgi w sposób prosty, w zrozumiałym dla nich języku wyrażą to, co każdy z nich czuje, widzi i myśli.

Pod lipą
XVI wiek. Dwór czarnoleski. Jan Kochanowski zasiada na ławie pod starą lipą. Narrator wie, że przed poetą jeszcze tylko dziesięć lat życia, ale Kochanowski jest szczęśliwy, spokojny, nie myśli o śmierci, ale o życiu. Poeta czeka na towarzysza do partii szachów i patrząc na piękny świat, na lipę, chłodny dzban piwa układa rymy. Przybyły sąsiad opowiada gospodarzowi wieści opodmytym brzegu rzeki, panowie rozgrywają partię, Jan snuje dalej swoje rymy, przerywając co chwilę dolewając piwa do kubków. Po odejściu sąsiada przybiega córka Kochanowskiego – mała Urszulka. Dziewczynka śpiewa ojcu usłyszane w izbie czeladnej piosenki panny młodej żegnającej się przed odejściem z domu rodziców. Ojciec czuje się nieswojo, przytula córkę, prosi o inne piosenki.

Prawo książęce
Siedlak Macura z Puszczy Podborskiej udaje się do Cieszyna, aby prosić księżną Katarzynę Sydonię o urządzenie łowów na dzika niszczącego okoliczne pola i zagrody. Zgodnie z prawem książęcym mieszkańcom nie wolno bronić się przed dzikiem, nie wolno go upolować, zabić, bo obowiązuje książęcy przywilej wyłącznego prawa łowów w borach cieszyńskich. Macura nie odważył się jednak zaczepić przejeżdżającej księżnej i z niczym wrócił do domu. Postanowił sam, po kryjomu rozprawić się z bestią. Wykopał z synem wilczy dół, na jego dnie zatknął zaostrzoną żerdź. W nocy buszujący po zagrodzie dzik dał się zagonić do rowu. Przerażony Macura usłyszał zbliżających się książęcych łowczych. Myśliwi dobili dzika, a samego Macurę, za złamanie książęcego prawa, pognali do zamku, gdzie miała być wykonana egzekucja. Macurowa udała się do księżnej prosić o łaskę dla męża. Księżna Katarzyna, zawsze wierna prawu, nie chciała początkowo zgodzić się na ułaskawienie. Wiedziała, że jeden akt łaski spowoduje, że wszyscy będą mieli prawo za nic i zginie ostatni książęcy przywilej. Zaczęła jednak myśleć nad konsekwencjami tego prawa. Chłop nie może walczyć o swoje pole, nie może go bronić przed niszczącą uprawy dziką zwierzyną. Prawo książęce lepiej chroni dzika i niedźwiedzia niż pola poddanych i samych ludzi, którzy za złamanie prawa zostają straceni. Księżna postanawia zmienić obowiązujące prawo.

Proroczyna Boży
XVII wiek. Królewski kaznodzieja Piotr Skarga pisze po polsku zbiór kazań na wszystkie niedziele i święta. Odwiedzający go goście nie rozumieją, dlaczego wykształcony ksiądz nie pisze po łacinie, tylko w języku gminu – po polsku, dlaczego uznaje pana i poddanego za jedno, za równych sobie ludzi. Ksiądz odprawia dworskich gości i powraca do pracy. Biedna wdowa Mękarzowa żali mu się, że marszałek chce wyrzucić ją z jej dziedzicznej ziemi, bo chce sobie wybudować nowy pałac poza murami miasta, akurat w miejscu, gdzie znajduje się jej chałupa, warzywniak i kawałek pola. Nic go nie obchodzi, że ziemia należy do wdowy. Kaznodzieja obiecuje, że wstawi się za wdową, jednak zdaje sobie sprawę, że margrabia Gonzaga Myszkowski jest skąpy, że nie boi się prawa, które zawsze opowie się po stronie możnego magnata. Tylko sumienie może powstrzymać Myszkowskiego przed odebraniem wdowie domu? Piotr Skargazauważa ogromną niesprawiedliwość, to, że obok biedy i niedoli panoszy się zbytek, marnotrawstwo. Źle to wróży dla ojczyzny? Wśród tego zła, niezgody i niesprawiedliwości cóż może znaczyć jeden ?proroczyna Boży?, którego w dodatku, tak jak starożytnej Kasandry, nikt nie chce słuchać? A jednak kaznodzieja czuje się odpowiedzialny za przyszłość królestwa, chce walczyć, choćby tylko słowem, o jego naprawę.

W pracowni Rembrandta
XVII wiek. Do stacjonujących w Noyon chorągwi lisowskich, słynnych lisowczyków, podszedł pewien cudzoziemiec i zaczął rozmawiać z pułkownikiem Noskowskim. Przedstawił się jako malarz Rembrandt van Rijn z Amsterdamu, jednak to nazwisko nic nie mówiło polskim rycerzom. Poprosił, aby pułkownik pozował dla niego przez chwilę, bo chciał namalować polskiego jeźdźca na koniu. Noskowski nie był specjalnie chętny, ale zgodził się. Malarz zaczął kreślić szybko ołówkiem. Pułkownik musiał jednak przerwać pozowanie. Malarz zaprosił rycerzy do Amsterdamu, aby mógł dokończyć obraz. Wystarczy, że zapytają o Rembrandta van Rijn, każdy wskaże im drogę?
Po kilku tygodniach Noskowski wraz z rotmistrzem pojawili się w Amsterdamie. Faktycznie, każdy zapytany przechodzień wskazywał jasno, gdzie znajduje się dom ?mistrza? Rembrandta. Wielką sprawili radość malarzowi, który wreszcie mógł dokończyć swoje dzieło. Wypytywał Noskowskego, gdzie był ze swoimi lisowczykami, ten jednak żałował, że dzieje i zwycięstwa jego pułku zostaną zapomniane, bo nie ma nikogo, kto by je uwiecznił. Pułkownik i jego rotmistrz z rezerwą odnosili się do malarza i jego dzieła. Malarze kojarzyli im się tylko z prowincjonalnymi wykonawcami lichych konterfektów, którzy przesiadują w domach po kilka tygodni, jedzą i piją na koszt gospodarza. Mistrz Rembrandt jednak szybko kończy swoje dzieło i prezentuje je pułkownikowi. Noskowski nigdy nie widział wspanialszego obrazu, jeździec na płótnie był dumny, zuchwały, koń rwał się do galopu, jakby chciał wyskoczyć z obrazu. Pułkownik nie wiedział już, czy to on jest prawdziwy, czy jeździec na płótnie. Czuł, jakby malarz zabrał mu duszę i zaklął w barwne plamy. W ten sposób jednak mistrz dał lisowczykowi to, czego nie dały mu kroniki – nieśmiertelność.

Wesele w Jaworowie
XVII wiek. Maryjka udaje się do podstarościego jaworowskiego, aby prosić go o należne jej, jako służącej przy dworze od dziecka sierocie, wiano ślubne. Nie chce wychodzić za mąż za kowala bez żadnego wiana, zwłaszcza, że zgodnie ze zwyczajem, należało jej się ze dworu. Podstarości jednak przegnał biedną dziewczynę. Wracając do domu spotkała na drodze dworskiego pachołka, który powiedział jej, że do Jaworowa zaraz nadjedzie król Sobieski ze swoją francuską żoną. Wielkie poruszenie zapanowało we dworze, wszyscy pospiesznie przygotowywali się na przyjazd królewskiej pary. Przestraszona Maryjkaukryła się w kątku, aby choć z daleka popatrzeć na króla. Król, który niegdyś sam był podstarościm w Jaworowie, gdy tylko zobaczył spłoszoną dziewczynę, zapytał skąd jest i co ją sprowadza. Na to Maryjka padła mu do nóg i opowiedziała z płaczem wszystkie swoje troski. Dobry król obiecał, że dostanie swoje wiano i jeszcze wesele jej wyprawi nad dworskim stawem. I dotrzymał król swojej obietnicy, wesele było huczne, cała okolica zeszła się popatrzeć na Maryjkę i na króla, który sam ruszył w tany z panną młodą. Musiał jednak przerwać tańce, bo do Jaworowa zjechali zagraniczni posłowie, chcący zobaczyć króla Jana III Sobieskiego, który niedawno pod Wiedniem Europę całą i chrześcijaństwo przed turecką zgubą uchronił?

Zemsta błazna
Koniec wieku XVII. Na dwór króla Jana III Sobieskiego i Marii Kazimiery przybywa francuski zubożały szlachcic, szukający na polskim dworze fortuny – młody lecz niezbyt rozgarnięty wicehrabia de St. Luc. Pewnego dnia w zimie obraża królewskiego trefnisia – szlachcica Winnickiego, który skarży się Sobieskiemu. Ten jednak jest bezradny, nie może wyrzucić Francuza z dworu – St. Luc wkradł się już w łaski królowej, z którą sam król boi się zadzierać. Winnicki postanawia jednak sam wymierzyć sprawiedliwość, jeśli odmawia mu się pojedynku – to innym sposobem.
Przez tydzień nie pokazywał się trefniś na dworze. Król, pozbawiony towarzystwa przyjaciela stał się zły i gderliwy. Wreszcie królowa, nie mogąc już znieść humorów męża, każe sprowadzić Winnickiego. Na ochotnika do trefnisia udaje się St. Luc. Zakopany w kołdry Winnicki opowiada mu, że wysiaduje jaja dla królowej, której marzą się w zimie młode kurczęta. Owszem, pójdzie na wezwanie królowej, ale St. Luc musi za niego przez ten czas wysiadywać jaja. Francuz wzbrania się, jednak obiecał królowej, że sprowadzi Winnickiego na obiad, więc ostatecznie siada na jajach i daje się zamknąć w komnacie. Po krótkim czasie, znużony zasypia. Jakie jest jego zdumienie, gdy po przebudzeniu widzi, że przy jego łóżku stoi Winnicki, sprowadzona przez niego królewska para i dworzanie, śmiejąc się z roznegliżowanego Francuza rozpartego niczym kwoka na gnieździe. Takiego wstydu St. Luc nie mógł znieść i szybko, ku uciesze trefnisia, opuścił nie tylko dwór, ale i Rzeczpospolitą.

Jak pan Kulesza kościół odbudował
Pan Jacek Kulesza od dawna obiecywał proboszczowi, że da pieniądze na odnowienie kościoła. Jakoś jednak ciągle skąpił funduszy, aż wreszcie szkody stały się tak znaczne, że potrzebne stały się nie drobne poprawki, ale cały remont kościoła. Kulesza tym bardziej zaciął się w sobie, bo skoro nie miał na małe naprawy, to codopiero na większą odbudowę zniszczonego kościoła. Gdy tak rozmyślał i rozmawiał z żoną o swoim problemie, przed dwór zajechała kolasa ze szlachtą z okolicznych majątków, z zaproszeniem na dwór wojewody. Tam spotkali wielu jeszcze szlachciców ochotnie wznoszących toasty za szlacheckie braterstwo i równość. Równość ta jednak skończyła się, gdy doszło do kłótni między bogatym posesjonatem a ubogim szlachcicem. Wojewoda opowiedział się po stronie majętniejszego szlachcica, więc zelżony uboższy szlachcic czym prędzej opuścił niegościnne progi. Pan Kulesza, będąc już po kilku kielichach wina, zawołał, że w domu wojewodowym, gdzie się gości na łokcie i fortuny mierzy nie ma zamiaru ucztować i opuścił dwór, mimo nalegań kompanów. Po drodze dogonił go ów znieważony szlachcic, proponując nocleg, bo w lesie pełno wilków, a Kulesza do domu miał spory kawałek drogi. Otrzeźwiony już Kulesza tym razem sam uniósł się szlachecką dumą, nie chciał, aby ktoś widział go ze szlachcicem niższej kondycji, więc odmówił gościny. Szybko jednak pożałował swojej decyzji, swojej pogardy dla ubogiego szlachcica, gdy z ciemnego boru zaczęło dochodzić go wycie wilków. Zaczął zatem modlić się gorliwie do Świętej Panienki, przypomniał sobie jednak, jak skąpił jej na kościół, jak pozwolił mu zniszczeć. Obiecał więc, że jeśli tylko się wyratuje, zaraz zabierze się za remont kościoła. W tym momencie zobaczył wysoką sosnę, wdrapał się na nią szybko i tak wyratował od śmierci.

Sas i Las
Na hucznych, suto zakrapianych zaręczynach miecznika Koryzny i Kachny Boguszówny gościli także jeźdźcy z saskiego pułku gwardii królewskiej, stacjonujący w okolicy, opowiadając o ostatnich łowach króla Sasa. Żeby monarsze wygodniej było strzelać, zrobiono wysoki pomost, na który puszczane były zwierzęta.
Nagle ze wsi obok dał się słyszeć krzyk. To sascy żołnierze łupili chłopskie chaty, bo odmówiono im wydania jedzenia. Ucztujących oficerów tylko rozbawiły takie wieści. Cóż ich obchodzi, że chłopi ledwie sami dojadają, że ograbienie ich z resztek bydła, zapasów, oznacza dla nich nędzę i głód? Ucztujący jednak nie zwracają na to uwagi, wolą słuchać o łowach?
We wsi jednak lament nie ustawał, chłopi, przetrzebieni wojnami, grabieżami, gwałtami i nędzą z rozpaczą patrzyli na poczynania saskich wojaków. Wtem z lasu wyskoczył zastęp polskiej szlachty i przegonił wojsko króla Sasa ze wsi. Byli to ludzie drugiego króla – Stanisława Leszczyńskiego – Lasa.
Tymczasem na weselu gońcy donoszą oficerom o napaści nieprzyjaciela. Obie strony unikają bitwy, więc dowódcy opuszczają wesele. Okazuje się, że polskim oddziałem dowodzi sam Stanisław Leszczyński. Gospodarz jego również przyjmuje gościnnie. On sam nie miesza się do polityki, nie jeździ na sejmy, nicgo nie obchodzi, co dzieje się w Rzeczpospolitej, o ile w jego Boguszówce spokojnie. A że obce wojsko grabi chłopów, cóż z tego? Rzeczpospolita to tylko szlachta. Zasmucił się król Leszczyński, zatrwożyły go słowa polskiego szlachcica i odjechał, ze smutną myślą, że Rzeczpospolitej chyba już uratować się nie da?

Przy święconym
Pan miecznik od lat procesował się o kawałek nieurodzajnej ziemi z panem Gorzeniem. Ziemia nic nie była warta, ale ważne było, kto postawi na swoim. W Wielkanocną Niedzielę, po sutym świątecznym śniadaniu, dwór miecznika odwiedził ksiądz dziekan, opowiadając o niedawnym wypadku z kolasą, jaki przydarzył się panu Gorzeniowi. Miecznik podziękował sprawiedliwości boskiej, że w jego imieniu pokarała wroga. Wszyscy zasiedli do posiłku, który przerwało pojawienie się u wrót samego Gorzenia. Już się mieli wziąć za łby, kiedy pojawiła się grupa chłopów ze święconym jajkiem, aby się w dzień zmartwychwstania podzielić z dworem. Dopiero wspomnienie o Męce Pańskiej, o odpuszczeniu grzechów ostudziła szlachciców. Poprosili się wzajemnie o przebaczenie i zgodnie zasiedli do świątecznego stołu.

Do światła
Stanisław Konarski wraca z poselstwa do Francji, gdzie prosił o wsparcie króla francuskiego dla Stanisława Leszczyńskiego w walce o tron. Ludwik XV odprawił go z niczym, nawet nie przyjął oficjalnie polskiego poselstwa, jedynie gości z ojczyzny swojej żony? Straszny gniew i wstyd dusił pijara, bo to, że Rzeczpospolitej nikt na świecie nie poważa, to własna wina Polaków, szlachty, która doprowadziła kraj do ruiny, patrząc jedynie za swoją prywatą. Na jednym z postojów Konarski zwiedza kolegium, przysłuchuje się prowadzonej przez prefekta lekcji, obserwuje klasę, gdzie osobne miejsca są dla biedniejszych uczniów, osobne dla średniozamożnych, osobne wreszcie – dla bogatszych. Wszystkie trzy grupy spoglądają na siebie z zawiścią lub pogardą. Lekcja łaciny jest długa, nudna, przypomina Konarskiemu jego młodość, gdy siedział w ławce z naganą za odezwanie się po polsku na lekcji łaciny, naganę tę mogło zmazać tylko wydanie innego ucznia, który odezwał się nie po łacinie. Taka sama atmosfera panuje w kolegium i teraz – niechęć, szpiegowanie, udawana świętoszkowatość. Konarski planuje reformę szkolnictwa, nową, przyjazną szkołę kształcącą prawdziwych, światłych obywateli, którzy będą pomocą i podporą ojczyzny. Projekt ten zamierza przedstawić samemu papieżowi,

Benedyktowi XIV.
Papież przyjmuje nowatora, mimo niechęci, jaką darzy Polaka niechętny zmianom generał zakonu – ojciec Augustyn Delbeccio. Ojciec święty z zainteresowaniem wysłuchuje Konarskiego, obiecuje mu poparcie, ostrzega jednak, że przed nim ciężka i niewdzięczna praca, a nagrodą za nią może być sztylet lub trucizna. Konarski postanawia jednak wprowadzić swoją reformę w życie, pomóc słabej, ociemniałej ojczyźnie, jegoreforma to także dar biednego, polskiego pijara dla całego Zachodu, dar nowej nauki i nowej cywilizacji.

Na łowach
XVIII wiek. Książę Karol Radziwiłł bawi na łowach na niedźwiedzia. Oddalił się od grupy łowczych z kilkoma przybocznymi i ruszył za jeleniem. Po upolowaniu rogacza grupa rusza w drogę powrotną do obozu. Książę opowiada niestworzone historie o tresowanych niedźwiedziach, o zamarzniętych głosach rogów myśliwskich, które teraz, gdy nie ma mrozu, odtajały i same grają po lesie. Książę Radziwiłł wcale nie przejmuje się opinią łgarza, jak sam twierdzi – on tylko koloryzuje. Po przybyciu do obozu podziwia upolowanego niedźwiedzia, wielkiego, takiego jak jeszcze kiedyś, przed konfederacją barską bywały. Ale już trąbią, znów wszyscy wyruszają dalej, a książę pan pierwszy.

Imieniny w Luneville
W miejscowości Nancy trwają przygotowania do imienin Stanisława Leszczyńskiego, wygnanego z Polski króla, teścia Ludwika XV, który mianował go księciem Lotaryngii. Mieszczanie kochają księcia mieszkającego w pałacu Luneville, bo dzięki jego staraniom, pracy, trosce, ich miasto stało się bogate, piękne i bezpieczne. Przechadzający się po miasteczku Leszczyński wspomina ze swoim szatnym wydarzenia z 1733 roku, gdy po śmierci Augusta II potajemnie przedostał się do ojczyzny i został ponownie koronowany na króla Polski. I znów krótko cieszył się koroną, bo oto wojska carskie zmusiły go do opuszczenia Warszawy. Król uciekł do Gdańska i czekał na pomoc francuskiego zięcia, jednak ten wolał ułożyć się z Prusami i Austrią, pozwolić, aby kolejny Sas zasiadł na polskim tronie, swojemu teściowi zaś przyznał księstwo Lotaryngii w dożywocie. I tak Stanisław zamieszkał w Luneville, a z miasta Nancy zrobił prawdziwą dumę Lotaryngii. Sam książę często miewał znamienitych gości – Monteskiusza, Woltera i innych. Król kontynuuje swój poranny spacer, nie może jednak przestać myśleć o ojczyźnie, o biednej, pohańbionej Polsce. W dniu imienin spotyka go niespodzianka – gość z polski, ojciec Stanisław Konarski. Pijar opowiada Leszczyńskiemu niewesołe wieści z ojczyzny, bezbronnej, słabej, po której maszerują obce wojska, wynędzniałej, rządzonej przez króla – leniwego żarłoka i głupca. Leszczyński boi się, że mocne Rosja, Austria i Prusy mogą sięgnąć po polską ziemię. On sam stara się wspomóc Polskę zakładając polską drukarnię i kształcąc za własne pieniądze dwunastu polskich chłopców w tutejszej Szkole Rycerskiej. Widzi jednak, że wykształcenie to jedno, ale w niebezpiecznych czasach, gdy jedność ojczyzny jest zagrożona, bardziej od ksiąg przydałoby się mocne wojsko.

Nad kanałem
Poddani hetmana Michała Kazimierza Ogińskiego przekopują kanał do Niemna, który w przyszłości, wedle zamysłów hetmana, mógłby połączyć Morze Czarne z Bałtykiem wygodną drogą transportową. Praca jest bardzo ciężka, ludzie