Szkice

fragment

Kiedy umiera poeta, nie czas jest mówić o śmierci.

Czas jest, owszem, mówić wtedy o życiu, tym wielkim spadkobiercy wszystkiego, co wydał z siebie duch twórczy; czas mówić o niezniszczalnem dziedzictwie, o schedzie, którą naród bierze w czystem złocie pieśni, ku pomnożeniu skarbca miłości swoich i swoich nadziei, o tym dorobku piękna, którym wzbogacony i wzmożony został.

Mogiła pieśniarza nigdy go nie zamyka całego. Po za nią, od strony życia, zostają nieprzykopane grobową ziemią kwiaty duszy jego, – pieśni, ku wiośnie jutra woniące i na siew jutra rozkwitłe. A kiedy insi, odchodząc, zostawiają dzieła rąk swoich, albo mózgu swego, pieśniarz zostawia nam w pieśni własne bijące serce. A jest to spadek duży i mocny, albowiem przyrasta od niego samemu narodowi serca.

Na nic tu tedy kwilić, a prawić o pękniętych strunach i strzaskanej lutni: palce z niej tylko zemdlone opadły. Pieśń wszakże sama brzmi z wieku na wiek, o nowy ton, o nowy wzlot wzmożona w swej nieśmiertelnej harmonii.

Duchowy dorobek Asnyka łatwo da się obliczyć. Tworzył długo i wiele, tworzył w kierunkach bardzo różnych, to prawda; twórczość ta jednak miała linie tak czyste i proste, wyrażała się w wartościach tak jasnych i pewnych, że żadnego zawikłania rachunkowego w tym bilansie ducha poety być nie może.

Nic tu mazać nie trzeba, nic ujmować, nic dzielić na stronnicze względy. Pieśń jego była prawa, trzymała miarę i wagę życia, nie oszukiwała nikogo, ani samej siebie.

Schedy też swojej nie oddał Asnyk narodowi w chaotycznej rudzie żywiołowego bogactwa i pierwotnej siły. Zostawił mu ją w gotowych, ważnych, mniejszych i większych sztukach złota, które zaraz w obieg szły, niosąc na sobie jasny, mistrzowsko odbity, stempel ducha.

Szlachetny metal pieśni jego wychodził z form doskonałych, nieskazitelny, o przepysznym, szeroki odzew mającym w sercach naszych dzwonie.

Żadnego bezładu, żadnego rozwichrzenia, żadnej niedowagi. Żadnego też aljażu podlejszych, tańszych kruszców. Sztuka – choćby najmniejsza – złotem była, i dźwięczała złotem.

A to, co o twórczości wogóle, da się powiedzieć i o życiu samego poety.

I życie, jak pieśń, miało dobrą, uczciwą wagę, i ducha stempel jasny. Trzymało zawsze pion prawości, pion sumienia obywatelskiego. Ani w życiu, ani w pieśni żadnej cyganeryi, żadnego nieodpowiedzialnego wałęsania się samoluz w sferze celów i środków. Żadnego także filisterstwa.

Czy miał do przebojowania z sobą jakieś boje, zanim się uczynił tak prostym, tak jasnym – nie wiem.

Mniemam jednak, że ich nie miał. Mniemam, iż instynktownie za naturą własną idąc, wytwarzał w sobie i dokoła siebie atmosferę szlachetnego piękna, które w pieśni jego wyrażało się doskonałą harmonią, a w życiu pogodą i ciszą. Ta jednolitość, ta równomierność zewnętrznego i wewnętrznego świata poety, jest całkiem wyjątkowa. Asnyk nie podlegał rozdźwiękom ducha w stopniu, który innych poetów naszych potępieńcami własnej pieśni czynił.

Anioł, który go opętał, był miłościwym aniołem. Nie szarpał mu żywego serca, nie grzmiał i nie błyskał w nim burzą, nie miotał się wichrem w jego śpiewaczej piersi, nie ciskał nim, jako rozbitkiem o skały życia, nie rozwodził nad głową jego czarnych skrzydeł beznadziejnych mroków, a zanim mu „Sen grobowa ukazał, trzykroć namaścił skroń jego” i wargi chryzmatem wiary w wielkie odrodzenie.

Były i w Asnykowej pieśni zgrzyt, jęki i skarga; był krzyk oburzenia i wzgardy, ale nie przeszedł nigdy w zimne szyderstwo, w urąganie ideałom życia. Te zawsze na ołtarzu poety stały jasne i uczczone, czy hymn im śpiewał, czy bojował o nie.

Różnostronne kierunki poetyckiej twórczości Asnyka także nie wynikały z rozłamania, z rozdźwięku jego ducha. Były one raczej wyrazem złożoności jego psychicznej, bogactwa tworzących złożoność tę pierwiastków, z których każdy samodzielnie, – acz z nierówną siłą – domagał się głosu. Naczelny wszakże uczuciowy ton przenikał je i zestrajał wszystkie. Tak w dramatach, jak w pieśniach, jak w publicystyce nawet, Asnyk był i pozostał lirykiem.

Nie wchodził on w coraz inne światy, ale świat swój wnosił tam, gdzie szedł.

Owszem, rzec-by można, iż ta różnostronność kierunków twórczości obróciła się w bogactwo i siłę ostatnich pieśni jego. Było to jakby kolejne przybieranie strun różnych i różnych tonów na wielki akord, syntezą ducha tego „nad głębiami” brzmiący.

Asnyk jest rzadkim poetą, którego pieśń rośnie i dojrzewa z nim razem. Jest ona młodą w jego młodości, a mężnieje w jego męskich latach.

Młodą, nie przez niepewność lotu, ale przez doskonałą wiosenność swoją.

Na pozór jest to rzecz prosta, ale napozór tylko. Obejrzyjmy się po współczesnej poetyckiej niwie, a przekonamy się, że jest to jedno z najrzadszych zjawisk dni naszych, że jest to, owszem, zjawisko tak rzadkie, jak rzadką jest prostota i szczerość pieśni. Pieśń młodości Asnyka jest pieśnią wiosny samej. Brzmi ona zrazu i błyska, jak wiosenna burza, jak dżdże kwietniowe szumi, jak wiosenne potoki huczy i rwie tamy. Natchnienia są gorące i żywe, czucia mocne i pragnące. Z każdej strofy biją wiosenne zdroje duszy; każda strofa jest uderzeniem wiosennego serca. Są w tej pieśni nagłe mroki chmur i nagłe błyski słońca, surowe nieco i niestopione jeszcze półtonami świateł i cieni. Ale tak właśnie, a nie inaczej, uderzają w serce pierwsze, mocne obrazy życia, pierwsze, mocne tchy rzeczywistości, którym ta pieśń jest oddźwiękiem. półtony przyjdą później. Półtony przyjdą razem z rozmnożeniem strun, które życie nawiąże między duchem poety, a światem zjawisk, tworząc w ten sposób jedną z najsubtelniejszych, jedną z najpsychiczniejszych cytar, jakie za dni naszych rozdźwiękły.

Miłość i tęskność stroiły lutnię jego; miłość i tęskność wypełniały życie aż po wręby tej misternej czary, którą było serce poety.

Są w pieśni jego żądze; ale nie te, co błyszczą próchnem rozkładu. One świecą złotym pióropuszem ognia nad sercem, które pali jasny, czysty płomień. Jest w tej pieśni ból tęsknoty, ale nie ten sztuczny, robiony i zmysłowo chłodny. Ból jest młody, namiętny, piekący, i wprost z serca bije.

Poeta jest w tej pieśni swojej tak blizkim przyrody, że całą owoczesną treść swej duszy wypowiedzieć może elementarnym językiem przyrody: światłem, zmierzchem, barwą, wonią. Pieśń jego kwitnie poprostu. Wiosenna treść znajduje sobie też wiosenną formę; formę tak doskonałą, jak doskonałym jest związek kielicha róży z jej duszą, z jej aromatem.

Pieśń Asnyka z tej doby jest naprawdę snopem majowego kwiecia, a misterne jej strofy mają całą świeżość, całą rozmaitość takiego majowego snopa. Mają także jego subtelność, jego wytworność polną.

Rosa poranku świeci na nich – czasem łez rosa, – wieczornych mgieł zaduma je owiewa, żywe słońce kolory ich natęża, blask miesięczny srebrnemi je czyni. Łąką pachną, gajem pachną, a kiedy milkną, echa po nich grają w duszy, jak wiosenna fletnia.

Trubadurem jest Asnyk w pieśniach tych, minstrelem jest, noszącym różane i błękitne barwy pani swojej – wiosny. Idzie, przez majowe pola życia, idzie, wonne kwiaty rzuca, i śpiewa – wiosnę. A kiedy śpiewa, strofa jego staje się sama misternym kielichem kwiatu.

Zaprawdę, jeden Asnyk mógł, umiał wypisać „najsłodsze sny” swoje „na listku białej róży”. Czego nie czynił przed nim żaden, Słowacki nawet, który znaki serca swego na twardym, gorzkim liściu aloesu kładł…

Sfera tych liryk była-by ciasną nieco, choć poeta uczynił ją najogólniejszą ówcześnie sferą twórczości swojej, gdyby szczerozłote promienie poezyi nie czyniły jej tak dyamentowo mżącą, tak rozpyloną tęczowemi barwy, że właściwy obwód sfery ginie wprost dla oczu, w daleko, dalej coraz, coraz subtelniej, coraz przejrzyściej odbijających się, prawie że duchowych i nieziemskich zorzach. Jest to oczarowanie myśli, podobne tym oczarowaniom wzroku, które w mistrzowskiej perspektywie obrazu dalekość nam powietrzną czuć, i oddychać nią prawie dają.

Bądź jak bądź, ta wiosenna pieśń Asnyka pozostanie na zawsze czarującym wyrazem serca, które kwitnie. Więcej powiem. Dla szerokich, dla najszerszych kół słuchaczy pozostanie ona wybitnym tonem jego liry, wtedy nawet, kiedy zwiędną kwiaty róż i kwiaty serca. A cokolwiek poeta w późniejszych latach stworzy, imię jego będzie zawsze równoznacznem z pieśnią młodości i wiosny.

A lata owe już szły, a razem z niemi szła nowa treść pieśni, która mężniała w sobie. Ma ona teraz lot szerszy, górniejszy, ku widnokręgom ogólnego życia zwrócony. Leci, gdzie duch bojuje sam z sobą, aby zwyciężył siebie. Leci, gdzie sercu, aby gorzało, trzeba podniet nie od strony szepczących powojów i upojeń wiosny, ale od strony wielkich ognisk wszechludzkich myśli i uczuć. Leci na rozpostarciu całych skrzydeł swoich.

Na lirze Asnyka przybywa strun nowych i nowych potężniejszych tonów. Moc jakaś, jakaś krzepkość w nim rośnie. Ku czynom dyszy pierś, ku czynom serce bije. Na trudy chce, na głębie chce, na szczyty. Myśl, która w wiosennej owej dobie nierówny dział wzięła, teraz naczelny ton pieśni jego daje.

Śpiewa teraz poeta uczucia i porywy męskie, obejmujące, lub usiłujące objąć świat zjawisk i stosunków, daleko po-za sferą” tęczowej baśnią leżących. Szerokie podmuchy czasu unoszą pieśń Asnyka wyżej coraz, dalej. Światło swoje niesie, gdzie mroki; siły swoje niesie, gdzie praca; a niesie nie dla siebie tylko.

I teraz wszakże ogląda się poeta niekiedy za kwietnemi ścieżkami, które go wpierw wiodły. Ani może iść niemi, ani chce nawet, ale się ogląda. Wiosna pieśni i wiosna serca nie jest przedmiotem lekceważenia jego i pogardy. Nie szydzi sam z siebie. Kwiaty nie wydały owocu szczęścia, miłość „nie wprowadziła go na róż posłanie”, – ale ta epoka wiosennych pieśni i wiosennych uczuć dała mu wiecznego piękna pożądanie”, „moc nieskończoną”.

A tak otwarły się przed nim i jasne wyżyny życia, ku którym pożądanie owo unosić go będzie, i siłę w sobie poczuł, siłę – jak mniemał – nieskończoną, która mu sfery owego wiosennego piękna dosięgnąć pozwoli.

To zespolenie szczytu pragnień z poczuciem pełni sił ducha jest kulminacyjnym momentem twórczości Asnyka. Pieśń jego miewa na zenicie tym chwile rozpięcia piór tak szerokie, że wprost orłowym lotom podobne. Ku ideałowi leci, ku dobru leci, ku prawdzie; a leci bez wysiłku, bez rwania się w sobie, samą naturą idealności swojej ku nim uniesiona.

Była to męska pieśń natchnionej męskiej piersi, ku czystym światłom życia lecąca. Światła były wysoko, niekiedy całkiem tonęły w mrokach czasu i niewidzialnemi się czyniły; ale pieśń, raz już ku nim lot wziąwszy, biła w górę tak prosto, tak pewnie, jak obłok mirry bije z ołtarza pod uciszonym błękitem. Biła – pachnąca jeszcze kwiatem świeżo przebytych krain wiosny i młodości, a ślad jej wzlotu promienny był, i sam sobą świecił.

Wzlotu, a nie – pędu.

Brak pędu, brak żywiołowej potęgi ogromnych, ekstatycznych natchnień, odróżnia pieśń Asnyka od pieśni wielkich naszych poetów bardzo stanowczo, i bardzo charakterystycznie. Moc natchnień nigdy nie przerasta jego i sił ludzkich, i ludzkich środków. Ruch myśli, żar czucia, zawsze zostawia mu dość chłodu i dość spokoju, aby się za doskonałą formą na odlew pieśni obejrzał, znalazł ją i rozważnie jej użył. Wrzątek pieśni nie wykipią mu poza te formę nigdy. Jest zawsze panem swych natchnień, a niewolnikiem ich nie bywa.

Pieśń się wichrem w piersiach mu nie rwie, burzą mu nie huczy, nie strzela piorunem w żadne bóstwo i w żadne niebiosa, nie rani, nie łamie skrzydeł o konieczność wiekuistych zapór. Cała tytaniczna sfera wielkiej improwizacyi Konrada obcą jej zostanie na zawsze. Asnyk pożąda wyżyn – ale, nie szturmuje do nich. Pożąda dobra i sprawiedliwości, – ale ich nie wydziera losom. Złorzeczy złemu, ale go nie druzgocze własną, pękającą od tego uderzenia, piersią.

Służbę ideału pełni, jak wyznawca, a nie jak prorok, i nie jak męczennik.

Nigdy też pieśń Asnyka prorocką nie była, choć kapłańską i królewską bywała, a ci, co poetę wieszczem nazwali, omylili się co do samej natury jego pieśni.

W najwyższem nawet, w orłowem niemal podniesieniu swojem, pieśń ta nie wzbiła się nigdy na wielkie Patmos ducha, gdzie tylko ogromny pęd rzucić może, ale gdzie wzlot nigdy nie uniesie pieśni. Sfera burzy, „sfera ulewy i grzmotu” nie była przyrodzoną Asnykowi, chociaż poeta był ptakiem nie małego, lecz dużego lotu.

Mickiewicz musiał hamować pęd swojego ducha, jeśli ominąć chciał tę przyrodzoną sobie sferę: Asnyk nie dolatywał jej, miał inne horyzonty pieśni. Pieśń ta nie wydzierała przyszłości tajnych jej zamysłów, nie widziała słońc, które jeszcze ziemi nie wzeszły. Wiedziała, że ta przyszłość zamysły swoje odsłoni i spełni, że słońca kiedyś zaświecą; ale ich nie zdobywała dla swego dziś – przebojem. Wiedząca była, mądra była, rozumiała konieczności i logikę faktów, ale widzącą nie była. Zakrytych oczom rzeczy wiecznych nie oglądała twarzą w twarz, a dech przepaści, gdzie się jutro staje, nie wichrzył jej lotu.

Mówił Pan z krzaku płonącego w polu do poety; ale na Synai – nie mówił. Nawet w „Śnie grobów”, Dantejska szata pieśni, która ją uczyniła śpiewnym łabędziom podobną, prorocką jej nie uczyniła. Brakło jej żywiołowej siły wieszczej, brakło jej twórczego pędu.

Nie czuł tego poeta w epoce natchnień młodych, kiedy na wszystkie wzruszenia bijącego serca znajdował doskonały wyraz w swej wiosennej pieśni.

Nie czuł, wkraczając w wiek męski, kiedy mu się odkryły wielkie światła życia, na wyżynach ideału płonące, bo i pieśń zmężniała z nim razem i ku światłom onym wysokim lot wzięła pogodny. Lecz kiedy ich dosięgła, światła okazały się być z tych, jakie wiek każdy rozpala sam na swem niebie, i ponad któremi dopiero, w nieoświtłych jeszcze przestrzeniach, toczą się z gromowym hukiem ciemne globy jutra, słońcami niezrodzonych jeszcze pokoleń być mające.

Wiedział o nich poeta, iż są. Wiedział też, iż bywają pieśni, które piorunową iskrą wieszczego ducha globy takie tknąć w twórczym swoim, pędzie i w ogniska nowego życia je rozpalić mocne są. Że mocne są być – czynem. Ale pieśń jego nie doleciała aż do globów jutra.

Ona zawisła na rozjętych skrzydłach, u idealnych jasnych wyżyn wieku, i tak ważąca się pod błękitami – została.

Podniesienie było ogromne, ale najwyższem nie było. A tylko najwyższe – twórczem, stworzennem być mogło.

A wtedy pieśniarz, którego umysł refleksyjny i samowiedny w stopniu prawie że najwyższym z tych, jakie są dozwolone poecie, nie mógł nie widzieć kresów wzlotu pieśni swojej, zmierzył jej siłę – przed kimkolwiek, któryby to uczynić śmiał, – sam zmierzył i sam osądził: – Nie była czynem. Nie była czynem tej miary i potęgi, który-by słońca przyszłości rozpalać mógł, a chociaż sama świetna i promienna, nie poczynało się od niej żadne nowe światło.

Tu słówko.

Nowem światłem życia są życia nowe hasła. A są one nie tylko światłem, ale jeszcze mocą idących za niemi, celem ich wysiłków, a także drogą* samą, to jest nowym kształtem, nową modłą życia. Za hasło takie przyjętem jest, całkiem bezkrytycznie zresztą, uważać, aż do przesady podejmowane przez wszystkich, którzy o Asnyku piszą, słowa poety:

„Trzeba z żywymi naprzód iść”.

Które słowa, raz za hasło przyjąwszy, awansowano genialnego pieśniarza na wieszcza i – wodza.

Otóż mniemam, iż powiedzenie owo żadną miarą hasłem nie jest, i być nie może, a to tak z formy swojej, jak z treści, i to od pierwszej do ostatniej zgłoski.

Przede wszystkiem z formy. Forma hasła jest z natury samej swojej – imperatywną. Hasło jest rozkazem, jaki duch mocny, naczelny, daje w narodzie duchom słabszym, poślednim, niedorastającym go miarą.

Pierwszym warunkiem rozkazu takiego jest narzucająca się, bezwzględna, suggestyjna siła; siła, która wybucha w piersi dającego rozkaz i przechodzi w pierś rozkazu słuchających.

Kiedy Mickiewicz woła:

„Hej! ramię do ramienia! „

albo:

„Hej! ramię do ramienia! Razem, młodzi przyjaciele!”,

czujemy rozkaz wodza. Rozkaz bezwzględny, nieoglądający się na nic, niepaktujący z żadną słabością, z żadnym opportunizmem, ni swoim, ni cudzym; rozkaz, który ma wprost cudotwórczą siłę stawiania na nogi niemocnych i wskrzeszania martwych. Siła rozkazu jest tak potężna, tak wszelki niwecząca opór, pęd jego tak porywający, wybuch woli tak bezwzględny, iż sam wieszcz uważa za konieczne złagodzić to piorunowe „Razem!” przez dodanie do niego apostrofy: „młodzi przyjaciele!”, iżby duchy mniej ostro czuły szpon orli, który je chwycił i unosi w słońce.

To jest rozkaz i taka jest natura wieszczego hasła, które tylko rozkazem być może.

A potem – wieszcz i wódz musi wierzyć w sprawę, za którą w bój wiedzie. Musi mieć nadzieję. Wielkiemu hasłu Ody przyświeca wiara, przyśwjeca pewność nawet, że bryła świata nowemi pójdzie tory, że „wyjdzie z zamętu świat ducha”. Owszem. Jest tam wprost wizya zwycięstwa:

” Witaj jutrzenko swobody!

Za tobą zbawienia słońce !”

I ta-to właśnie wiara, to wieszcze widzenie jutra namaszcza poetę na wodza, i słowom jego nadaje potęgę rozkazu, hasła.

Mógłże ją mieć pieśniarz, który do czasu swego wyrzekł:

„Wieku bez jutra, wieku bez przyszłości”!?

Zaiste, pieśniarz ten nie mógł być wodzem, nie mógł dawać wielkich haseł życia.

Na harfach Wenedów pieśń jego strojona była, na harfach Wenedów, którzy w bój bez wiary idąc, ludu natchnąć siłą, która zwycięstwo daje, nie mogli.

Przykład jest klasyczny; ale gdy o Asnyka chodzi, żaden inny, mniejszej miary, wybranym być nie może.

Wdzięczną było-by rzeczą wyprowadzić z tego przykładu dalsze konsekwencye, które się narzucają niemal; mniemam jednak, że już samo postawienie wystarczy.

Obaczmy teraz, jak wygląda i czem jest w sobie owo powiedzenie, dla którego mniej opatrzni wielbiciele Asnyka w najlepszej wierze uzurpują miano hasła.

Powiedzenie owo, pełne zresztą życiowej mądrości, brzmi tak:

„Trzeba z żywymi naprzód iść!”

Trzeba… a więc jest konieczność jakaś, która do tego zmusza, albo do tego skłania. Konieczność, której mówiący miejsce przed sobą daje, nad sobą nawet, wymagania jej uważając za naczelne i decydujące. Nie istnieje ona w poecie samym, nie wybucha z niego, jak płomień i krzyk ducha. Nazewnątrz stoi, w okolicznościach czasu i miejsca tkwi, a tkwi tak przeważnie, że poeta ją za władzę jakąś odrębną od siebie, owszem, za panującą nad sobą uznaje, i krok jej przed sobą czyni.

„Trzeba”, – to akt rezygnacyi, akt abdykcacyi, akt rozsądnego przystosowania się do warunków życia takich, jakie ono daje. A zatem kapitulacya z wielkich porywów jutra, i tego, co na niem zdobyć można.

Trzeba, – to nie rozkaz, to – rada. Przyjętą, lub odrzuconą być może; nie narzuca się, nie porywa, gwałtu nie czyni duchom, nie grzmi wiosenną burzą, nie świeci błyskawicą, wyzłacającą chmurne, ospałe horyzonty życia.

Radą jest. Radą zgody z ludźmi. Zgody ze światem takim, jakim on jest.

„Trzeba z żywymi naprzód iść”.

Z żywymi. Więc niema tu martwych do wskrzeszenia. Są – żywi. Żywi, to tacy, co sami znaleźli sobie taką miarę, taką normę życia, że wyżyć w niej mogą. Nikt z tych żywych nie umiera -na swoje życie, i to jest ich siłą. Małą siłą oportunizmu i paktowania z losem. Siłą praktyczną i rozsądną, to pewna, ale która nigdy z mroków swego życia nie wykrzesze dnia odrodzenia.

Czy chociaż chce, pożąda poeta iść przed żywymi tymi?. Czy chce, pożąda powieść ich na drogi swoje, na swoje, przez własnego ducha wypatrzone ścieżki ku wyżynom? Na szlaki zórz nowych? Czy chce wodzem ich być? Czy chce być ich wieszczem? Czy chwyta sztandar, na którym duch pisze: „Excelsior” ?

Być może, bardzo być może, iż poeta tego wszystkiego i chce, i pożąda. Nie mówi tego jednak. Mówi, że trzeba – z żywymi iść. Więc nie na ich czele? Więc nie jak wódz duchów, więc z nimi, ale nie przed nimi?

Ale ci żywi idą „naprzód”. Więc przed siebie tylko? Więc bez oznaczonego celu? Bez jasnego, wielkiego, porywającego celu, który dwoi siły?

„Trzeba naprzód iść” w takiem użyte znaczeniu, jakie wyrazowi temu poeta nadał, to tylko kierunek. Postępowy, prawda, ale nie pochód na zdobycie najwyższych ideałów jutra. To nie jest szturm do przyszłości, to nie jest namiętny pęd ku zorzom, których nie widać jeszcze.

Gdybyśmy my, żywi, powiedzieli sobie:

„Trzeba nam naprzód iść”, to było-by postanowienie zbawienne i dające nam świadectwo, iż zrozumieliśmy konieczność czasu. Ale gdy to powiada o sobie poeta, którego duch porywać ma nas ku ideałom najwyższym, wbrew właśnie temu, co rozsądek przeciętnych żywiołów koniecznością czasu nazywa, musimy przyznać, iż abdykuje on ze swego naczelnego stanowiska, że rezygnuje z władzy ducha nad nami, że nie staje nam wodzem, i że słowa jego, aczkolwiek odbijają w sobie żywotne prądy chwili, hasłem przecież, wieszczem hasłem boju o najwyższe ideały, nie są i być nie mogą.

Nie chcę tu być źle zrozumianą. Nie chce obniżać znaczenia słów poety.

Owszem, pierwsza uznaję w nich owoc długich i mądrych rozmyślań, długich i ciężkich prób życia. Uderzam tylko w te słowa sercem, jak mieczem w tarczę druid uderzał, pytając dźwięku, czy tarcza dotrzyma…

Chcę tylko wiedzieć, stojąc w szeregu, czy hasło istotnie wydanem zostało, i czy jest to zawołanie, za którem mi iść na śmierć i na życie…

Wiem, że pieśń ta, która mówi: „Trzeba z żywymi naprzód iść”, jest litościwą pieśnią. Że jest, jak Cyrenejczyk ów, który Chrystusowi krzyż na Golgotę dźwigać pomagał. Wiem, owszem, że ta droga, którą poeta z żywymi idzie, jest zawsze stacyom Kalwaryi podobna. Że jest na niej i purpura naigrawania, i ciernie, i sądy Piłatowe, i krzyż, i żółć, i ocet, i przebodzenie serca… Znam całą smętną melancholię takiej pieśni i wszystkie jej pielgrzymstwa bóle.

Więc kiedy Asnyk mówi: „Trzeba z żywymi naprzód iść”, nie widzę w nim wprawdzie wodza dającego hasło, ale widzę w nim bardzo smutnego, bardzo zrezygnowanego, bardzo zmęczonego ducha, i czuję, że nie my w nim, ale on w nas żywych, podpory i siły szukał.

Chce iść z żywymi… Waruje się, zastrzega, przeciw trupiemu rozkładowi wieku. Chce iść z żywymi… Lęka się letargicznej bezwładności ducha. Z żywymi chce iść, naprzód chce iść, nie chce, żebyśmy go odbieżeli, my, cośmy pieśni jego słuchali…

Ale jeżeli powiedzenie owo: ” Trzeba z żywymi naprzód iść”, nie ma dla nas wagi wieszczego hasła, dla samego poety staje się przykazaniem jakby, staje się oraz całkowitem wyznaniem jego społecznej i obywatelskiej wiary, I tu następuje nowa epoka jego życia. W pieśniarzu budzi się publicysta, który pragnie oddziaływać na współczesnych bezpośrednio, doraźnie, środkami, jakich pieśń nie ma w rozrządzeniu swojem.

Imię jego staje, się sztandarem demokracyi i wolnomyślności.

Kwestye dnia i chwili wchodzą, jak w „Braciach Lerche”, do dzieł jego pióra. Miesza się on z życiem otoczenia swego, nie w gwarze jego rozrywek, nie w zabiegach jego próżności, ale w pracach, w troskach, w jego pochodzie na drodze postępu.

Od chwili, kiedy zmierzył i osądził pieśń swoja, iż najwyższym czynem twórczym nie jest, sam siebie narodowi w służbę oddaje, z życia swego krzesze czyn, aby spełnić obowiązek społeczny, którego jest wyznawcą.

Z Rady Bogów wchodzi, jak pierwszy lepszy, do Rady miejskiej Krakowa. Wchodzi bez frazesów, bez nimbu, bez pychy serca.

Al pari stawia się z tem mieszczańskiem gronem, które sprawy dnia roztrząsa. Czego-by nie uczynił – nigdy Słowacki naprzykład.

Po Mickiewiczu, pierwszy Asnyk bierze u nas laur obywatelskiego żywota.

Czy śnił mu się Rienzi, potężny trybun ludu, i jego olśniewająca w swym zenicie władza?

Nie sądzę. Czy posłem jest, czy prezesem Tow. Szkoły ludowej, czy dziennikarzem, służy raczej, czynem i imieniem swem służy, a nie przewodzi. On przyświeca sobą ludziom, ale ich nie zagarnia pod siebie, jak fale, iżby wierzchem płynął.

Nie jest żądny władzy, ni zaszczytów: dóbr ziemi także żądny nie jest. Wystarcza mu dom mały, i mały sad jego. Tam szuka ciszy, tam szuka samotności, tej koniecznej osłony takiej duszy, która się ludziom nazbyt uczyniła widną.

Czy było mu tam smutno, czy bywało też wesoło? Prędzej smutno niż wesoło. „Wiek męski”, jeśli „wiekiem klęski, być nie ma, musi nie nosić w piersiach złotej harfy, o rwących się od zetknięcia z życiem strunach.

Przepysznie rzeźbiona pieśń Asnyka nie nadawała się do tego przetopienia w sobie twardej, surowej rudy, którą dzień dzisiejszy dobywa z ciemnych szybów czasu, na jasny posąg jutra. Sferę jej ciszy, jej pogody, mąciły nieraz uderzenia kilofa, tego wielkiego, milionem ramion pracującego kopacza, który się życiem zowie.

Wyrobiła się cała sfera pracy, zajęć, trosk i wysiłków poety, które pieśni tej nie zapładniały sobą, lecz, owszem, targały struny serca poety, owej złotej harfy, którą w piersiach nosił. Śpiewa on i teraz. Ale pieśń nie jest mu wszechobecną i we wszystkiem uwielbioną kochanką: ona się powiernicą jego staje. Pozwala jej poeta otwierać duszę swoją aż do najtajniejszych skrytości, aż tam, gdzie siedzi pająk myśli, snując przędzę żgieł śmiertelnych dla wszystkich ułud, dla wszystkich nadziei. Chłód śmierci z tajni owych wieje. Jesienny wicher targa kwiaty pieśni i dech jej zapiera.

Z wiosennego przepychu brylantowych tonów, żaden prawie jej nie został. Czy struny, w których tony te zaczarowane były, pękły, czy pieśniarz umyślnie ich nie tykał, – orzec trudno. Ale pieśń jego miała teraz dźwięki przyćmione, poważne, surowe niemal, dźwięki organu, dotkniętego palcami duchów, przebudzonych pod sklepieniami gotyckiej nawy, mistycznem, księżycowem światłem.

Prawie że nie zstępuje ona teraz na ziemię, ale u idealnych wyżyn na rozpiętych skrzydłach wisząca, zadumana jest „nad głębiami „, z których patrzą na nią kamienne oczy Sfinksa. Śpiewa o duchu i o materyi, o bycie i niebycie; śpiewano nieskończoności, o Stwórcy i o stworzeniu. Cała prawie zagadka wielkich Teb życia dźwięczy w tym śpiewie. Zagadka nierozwiązana zapewne, ale na której strunach pieśniarz kładzie śmiałą i subtelną rękę.

I ten-to był śpiew, śpiew łabędzi, słyszany do dni ostatnich prawie, z czystych wyżyn abstrakcyi ku nam bijący, wpół bolesny, wpół zrezygnowany, o wielkich, melancholicznych cieniach gasnącego dnia, i ostrych, przedzierających się przez cienie owe, zaświatowych blaskach.

Wzniosłe oratoryum, przy którem gdy struny pękły, uczyniło się milczenie wieczności.

Jakaż więc jest ta scheda, którą Asnyk narodowi zostawił, i co po nim dziedziczy – życie?

Dziedziczy ono przedewszystkiem całą sferę idealnych aspiracyi tego jasnego, szlachetnego ducha, z których jedne zamknięte są w pieśni, a drugie tchnięte w czyn żywy.

Jest to idealność bardzo udzielająca się i bardzo wnikliwa, która z pewnością stanowi dwie trzecie summy nabytej przez ostatnie pokolenie wrażliwości na duchowe piękno, wrażliwości, wyrobionej przez wczytywanie się w pieśni Asnyka. Żaden poeta ostatniej doby nie był tak popularnym, jak Asnyk.

Żadna inna pieśń nie miała tej rozlewności, nie rozległa się tak szerokiem echem. Owszem, ta właśnie powróciła do swojego najpierwotniejszego znaczenia. Śpiewała tłumom słuchaczy, tłumom słuchaczy wzruszonych.

Przedewszystkiem przyswoiła ją sobie prawem wiosennego powinowactwa młodzież, odnajdująca w tej majowej pieśni własne marzenia, porywy, tęsknoty.

Ale i starzy, i najstarsi nawet dyszeli jej upajającą wonią tak, jakby się powrócili z dróg cierniowych życia na łąki i pola rodzinnej zagrody, gdzie im także serce kwitło i śpiewało niegdyś…

Oprócz tej idealnej sfery, która się stała tęczą szarości dni naszych, dziedziczy życie po Asnyku tysiąc form śpiewnych, z których każda ma porankową świeżość, świeżość leśną, polną.

Po Asnykowskiej strofie długo czekać będzie trzeba, nim ją kto w lotności prześcignie. Subtelna, giętka, kryształem dzwoniąca, ma ona jakieś Celliniowskie cięcia, które z niej razem klejnot i arcydzieło czynią. Strofa Asnyka, to czara, którą gdy duch poezyi wychyli, rozbić mu ją chyba przyjdzie, bo nie będzie miał do kogo pić i komu zdać w ręce. Wszyscyśmy do niej za grube prostaki.

Otóż taki dorobek zewnętrznego, plastycznego niemal piękna, to garść brylantów, do skarbca narodowego dodanych.

To raz. A drugi – przybliżyła się ogromnie poezya nasza przez ten wykwint i te lekkość i świeżość stroficzną do idealnych pierwowzorów liryki, do takiej liryki, którą odrazu głosem brać i śpiewać można, na ból i na radość, na smutek i wesele, na każdą strunę duszy wtór z niej sobie czyniąc.

Najmniejszą może jest ta część schedy, którą życie dziedziczy w refleksyjnych poezyach Asnyka ostatniej doby.

Najpierw dlatego, że zasnute są na takim warsztacie, do którego nie każdy umysł na cewkę się nada, że trzeba do nich słuchaczy głębiej zadumanych o świecie i górniej na świat patrzących, niż ich samo życie dostarczyć może na każde zawołanie. A potem i dlatego także, iż takie spekulacyjne zaciekania się, zawsze i z konieczności oparte są na zdobyczach współczesnych – myśli.

Czasem myśli jednego pokolenia tylko; rzadko kiedy – i chyba przy niezwykłem bogactwie syntetycznych uzdolnień, przeżywają dobę samego poety. To, co poeta zawrze w pieśni ze spekulacyi takich, bywa nieraz królewską szatą pieśni, ale tyle tylko w niej będzie tchu życia, ile w nią duszy wleje.

Dziedziczy wreszcie naród po tym wielkim pieśniarzu swoim tę moc pełnienia służby ideału, którą długo i obficie czerpać będą ze schedy czynów jego ci, co ręki przyłożą do zaczętych przez niego prac społecznych.

Wielki siewca pierwiastków idealnych życia, był oraz wielkim mistrzem twardego zakonu narodowej służby. Poezya, ideał, nie były u niego purpurą tylko i tylko laurowym wieńcem. One były mu tchem piersi, prawem życia, duchem jego ducha.

Jakże byli-byśmy mali wobec niego, gdybyśmy nie umieli powiedzieć sobie, że nam został – wzorem.