Czy rzeczywiście były jakie ziemie Singelworth we ważności baronii nadane przodkowi w linii prostej męża, o którym te moje spomnienie zapisuję? I czy przeto ceremoniał ekscelencji lub lorda tytuł były komu ze Singelworthów na potomność przyznane? Czy zatem, gdy takowy do uniwersytetu w Oxford lub w Edynburgu wstępował, przyjmował go był rektor i profesorowie, mówiąc: ,,Domine Singelworth”? — czy następnie brał on był udział w parlamencie? — zasługi położył — ożenił się z damą równie świetnego pochodzenia jak blask jej włosów blond, dzieci miał z nią, i umarł?…
Czyli raczej Singelworthowie byli zacnymi właścicielami rękodzielni wyrabiających perkaliki albo rzeczy cynowe i stalne?…
Wszystkie te i rozliczne inne z onychże pochodzące zapytania ażeby zaspokoić, należałoby nie ulotną kreślić nowelę, za zadanie mającą wyjątkowe jakie spostrzeżenie psychologiczne utrwalić obrazem wiernym, lecz należałoby rzeczywiście być romansopisarzem, w rzemiośle swym uzasadnionym i w sztuce biegłym. W tamtym pierwszym albowiem zadaniu starczy, gdy uręczymy, że we wszystkich wielkich hotelach Europy i Wschodu mówiło się powszechnie „Lord Singelworth”—i że tak brzmiało jeszcze przed samymże przybyciem osobistości podróżnego, którego uprzedzał zwykle -domo i aeronauta z pomocnikami i z przyborem do puszczania balonu.
Nie inaczej też zaszło i w Wenecji, w hotelu Pod Białym Lwem, gdzie od wielu już dni wylądował był i aeronauta z przyborami zatrudnieniu jego właściwymi, i major-domo Lorda.
A skoro pierwszego i pierwsze odesłano na wyspę Lido, skąd swobodnie dawa się puszczać balon, i skoro drugi objął przygotowany apartament, przypłynął nareszcie gondolą osobną lord Singelworth, wstał, wystąpił ze smukłego i czarnego statku na lizany słoną wodą kamień progu i obojętnie wszedł do siebie, nie jak się gdzie przybywa, lecz jak się wraca.
Aeronaucja kilkadziesiąt lat temu nie była upowszechnioną tak rzeczą, jaką się ona dziś komu wydawać może: wszelako i spółcześnie, gdyby kto nieodstępnie ze sobą balon woził dla swej osobistej przyjemności i takowego codziennie o tej samej godzinie i nieledwie minucie używać nie omieszkiwał, istotnie, że dawałby pole do domniemywania ochotnego przyczyn takiej pilności.
Toteż gdziekolwiek bądź Singelworth bawił i wertykalnych swoich a codziennych wycieczek dopełniał, wszędzie i zewsząd, stosownie do zgadobliwości miejscowego umysłu i pochopów humoru, opowiadano, głoszono, zaprzeczano i uręczano, iż te, a nie inne są powody znanych Lorda zachodów lub ćwiczeń.
I czy to nad lekkimi Kairu albo Konstantynopola minaretami balon jego wznosił się, czy nad złotymi i ciężkimi kopułami Moskwy, czy nad Wiednia lub Paryża mrowiem, wszędzie i zawsze, z wyjątkiem dni zabawom publicznym poświęconych, dościgany bywał powietrzny podróżnik to głębokim domysłem, to bystrym dowcipem, to nareszcie trywialną anegdotą. Pociski te jednakże obijały się ostatecznie o drzwi twarde zamkniętej tajemnicy.
Plotek, we właściwym tej nazwy poziomej znaczeniu, być mogło w Wenecji więcej aniżeli w innym jakim mieście. Owoczesny despotyzm rządu obcego musiał mieć tę nierozłączną od siebie ostrożność, granic naturalnych nie mającą, która czyni, iż lada poszept, rosnąc szybko, nie spotyka także swych naturalnych granic, i że im bywa więcej uwstręconą wolność opinii jawnie i swobodnie wyrażanej, tym głębszej, donioślejszej i bardziej piorunnej siły nabierają przemilczenia, niedopowiedzenia, mgnienia powieki, chrząchnięcia i kichnięcia!…
Felietonista któryś w Paryżu napisał był, iż aeronautyczne lorda Singelworth wycieczki powodowane są jedynie staraniem około higieny osobistej i że domysł ten potwierdzają necesery, jakie w podbalonowy kosz, uważano, gdy były pakowane.
Nadto gubernator Odessy, generał Kutasów, który równolegle i równocześnie do podniesienia się balonu Lorda wysłał był utwierdzony na linach balon rządowy, ze sobą unoszący bystrego policmajstra i przysięgłego adiunkta z obserwatorium, uzbrojonego mocnymi lunetami — zatwierdził był podobno w swoim raporcie, iż we wycieczkach wiadomych nie ma nic zagrażającego stanowi rzeczy. Że z jak nić bądź staranną delikatnością wnoszone do balonowego kosza puzdro nie zawiera przecież przez to samo prochu-strzelniczego ani żadnej materii palnej, lecz że obejmować się zdaje sprzęt cenny a łomliwy, jakby np. etruską okrągłą wazę albo porcelanową. I że wszystko, co adiunkt obserwatorium najstaranniej przez lunety dociekał, odnosić się zdawa do najosobistszych, lubo oryginalnych, Lorda zwyczajów.
A jakkolwiek niemiecki jeden profesor w Heidelbergu wniósł, iż lord Singelworth meteorologiczne zbiera postrzeżenia, dotyczące działań, które zachodzić mogą pomiędzy miejscową masą atmosfery, wyrabianej życiem i ruchem miast wielkich, a pomiędzy normalnym kolumny atmosferycznej parciem, i że przeto właściwiej powinien by być postrze-gacz zachęcanym niż szydzonym, jednakowoż owe pierwsze feuilletonisty francuskiego zeznanie, obostrzone raportem gubernialnym, tak szerokiego i trwałego nabrało było rozgłosu, iż domysły wszystkie przy nim gasły.
Rzecz dziwna! jak uznanie masy przenosić się może łatwiej na to, co z pozoru na wiarogodność żadną nie zasługuje…
W Wenecji twierdzenia te i tłumaczenia stały się powszechnymi tak dalece, iż do ostatecznych krańców popularności miejscowej wraz dobiegły. Czyli że improwizator publiczny Sior Tony di Bona Grazia — osoba historyczna, którą wielokrotnie słyszeć miałem przyjemność — policzył był historię aeronaucji Lorda do przedmiotów swoich genialnych konferencji, na zaludnionym pod wieczór placu Ś-tego Marka zagajanych.
Co zaś Tony di Bona Grazia zmierzył okiem, z cieniu galonowanego trikorna iskrzącym, co wyseplunił wargami arlekina (atoli Arlekina klasycznego z czasów etruskich), czemu nadał ton, potrząsając na swoich piersiach wielkimi dekoracjami, z kłów wieprzowych, muszli i błyskotliwych blaszek udziałanymi, to nie trzeba myśleć, ażeby znikomym parsknięciem śmiechu będąc, przemijało jak klask i piana uderzonej wiosłem laguny.
Zdarzało się, owszem, że i dygnitarze austriaccy nieopieszale raczyli się byli wsłuchiwać w te volgarne mówienia, których sól, jakkolwiek dobrze licencjami gminnymi zaprawna, dawała się jednak niekiedy napotykać nawet i na eleganckim stole gubernatorowej Wenecji, hrabiny P.
Improwizatora popularnego zadanie w kraju podbitym i w stolicy nieledwie marsowym rządzonej prawem zaiste że nie najłatwiejszą rzeczą być mogło. Trudności w tym względzie spotykane ułatwiało mu jedynie te obszerne buffo, w które się, co chce, wmieścić dawa, ale które właśnie dla wielkiego swojego rozszerzenia musi być płaskie. Śród tak małej dziedziny politycznego i literackiego życia każda barwna nowinka stawała się uwagi godną treścią.
Improwizator względem przybycia lorda Singelworth postawił się jako obrońca sławy osobistej podróżnika.
— Dopokądże — mówił Tony di Bona Grazia — dotykać będą nierozważnie latającego na powietrzu, którego dotknąć niepodobna? I do myślenia będą dawać: jakoby ktoś nad najznakomitszymi na świecie miejscami dlatego tylko unosił się, ażeby tam warunków poziomych higieny dopełniał… ażeby (mówię) sp1unął z góry!… i do innej stolicy albo do innego historycznego miejsca po toż samo udawał się?! Jestże podobieństwem, ażeby sam widok monumentów stolicy jakiej nie poruszał ducha i serca? Wieże wysokie świątyń, łuki tryumfalne, kolumny zwycięskie nie mająż uroczystej siły zachwytu?… Wprawdzie… — i tu, monologista biegły, odmieniał nagle głos, jak gdyby ktoś zza sceny wdał się. w rozmowę — wprawdzie, ażeby starożytną lub ubiegłą zachwycać się swobodnie tryumfalnością, należałoby usilnie zapomnieć, iż z tych gotyckich wież, z tych tryumfalnych łuków i kolumn, tego rana, wczora i w różne onegdaje, zrzucali się rozpaczą gnani śmiertelnicy nieszczęśni, i podobno że oni zrzucać się dziś jeszcze zamyślają lub będą jutro.
Atoli i przez takowy deszcz krwi i łez patrząc na architekturę piękną, można nie być nieczułym estetycznie!…
Tu Tony di Bona Grazia kichał silnie i powoli wyciągał z kieszeni szerokiego fraka chustkę jaskrawej barwy, a po użyciu onej tak dalej rzecz prowadził:
— Starożytne gmachy, np. więzień naszych: Piombi lub Most-westchnień, z góry widziane, podobno, iż wydają się oku jak pełzające płaskie robactwo; ale nie myślę, ażeby cztery konie Świętego Marka, kiedy zarżą płucami złotymi i zachwieją grzywami z korynckiego brązu w słońca blasku, widokiem były obojętnym! Tego jednak z wysokości wielkiej nie baczy się — jest to znikający w masach ciemnych wyjątek!… Lecz nie należałożby właściwiej podzielić i uzasadnić mniemanie, iż powietrzny latawiec ma jedną z tych głębokich historycznych tajemnic, które się dopiero po wiekach wyjaśniają? Znam wszelako przyczynę, dla której o tym się nie myśli… Twierdzą ludzie wytworny nos mający, iż upadł na wyspę Murano papier z balonowego kosza upuszczony… ten papier, dla nie próżno nos mających, miał wytłumaczyć wszystko!… Papier niezapisany, czy jednakże podobna, ażeby tyle wysłowił? — Jest to podobna! o! świetna publiczności… jakkolwiek bowiem wy! — lubo słusznie — odwracacie oczy wasze od śmietników, mnie zdarzało się w głębokim zadumaniu nad nimi stawać i odczytywać dzieje godzin ubiegłych z tych okrytych kurzawą palimpsestów! Tu były — atłasowy trzewik, konwulsyjnie skręcony i opierający się na stłuczonej butelce — tam guzik munduru wojskowego przeświecający spod szczątków miotły — ówdzie siódemka czerwienna, as treflowy i wizytowa karta, połamane… dalej fiołków bukiet, który oto błędna i nie dowierzająca kotka wącha… w pobliżu kałamarz pusty i nadużyte pióro, nieudolnie silące się podrywać z powianiem wiatru!… Szczątki te śmietnicze opowiadały mi były nieraz długie i zawiłe przypowieści — kto wie, azali Muza moja nie była kiedyś szyfonierką?!… I dlaczegóż by więc ów mały papier, który upaść miał spod balonu na plac w Murano, nie mógł zdradzić Lorda tajemnicy??… Nie ubliży się wcale policji Państwa Apostolskiego, gdy powiemy, że bywają w niej nosy tak dorodne, jakich i pomiędzy Neapolitańczykami spotkać niełatwo!
Tak gdy improwizator zamykał rapsody swoje, upadały pieniążki na rozesłaną przed stopami jego na bruku chustkę. Słuchacze się z wolna usuwali — damy wielkie, przechodząc mimo, posyłały służącego, ażeby dorzucił garstkę monet do kasy zwijającego się teatru — oficerowie austriaccy ze staranną grzecznością przystępowali do dam i uwiadamiali je o wojskowej muzyce grać na placu mającej — gołębie raz jeszcze przeleciały nad tym wszystkim, a zapewne na ten dzień raz ostatni, i Wenecja, nazbyt będąc oryginalną, ażeby mogła być ostatecznie ujarzmioną, pozostawała tym samym dziwnym miastem.
Miastem w posadach swoich mającym pierwowieczną lakustralną konstrukcję na palach; potem targiem-rybaków i uskoków schronieniem; potem jeszcze miastem kramarzących z fenicka przedsiębierców, zawiązanych nareszcie w Republikę bynajmniej spartańską, ale owszem noszącą bisior szeroki, który leniwo wlókł się za złotym jej sandałem, nieco na azjacki lub wschodni sposób szpiczastym i w górę podkrzywionym.
Miastem — które zaiste że przeżyło idyllę, dramę, nadużyło tragedii i komedii, i które, jako znudzona już wszystkim wielka dama, pozostało piękne i czarowne: pochylając się co noc ku lagunom, gdzie przepadają kręgami złotymi gwiazdy drżące, jak dożów szlubne pierścienie. A dla których jednakże podziwu się ma więcej niż żywego spółczucia człowieczego!… O, historio!…
Nie przeto jednakże znać tam mogłeś niemało prawdziwych potomków patrycjatu, którzy milczeniem, taktem i dumną cierpliwością przyjmowali obcy rząd w ojczyźnie. Tacy żyli w Wenecji, jak gdyby w niej się znaleźli wygnańcami, a że bywało, iż niektórzy część tylko pałaców własnych utrzymywać mieszkalnie potrafiali, reszta gmachów pozostawała rozwaliną — i ruinę własnej historii za swojego dobrego miewali sąsiada.
Do tych jeżeli uczęszczałeś, wietrzyły się przed oczyma twymi butwiejące karty kronik Rzeczypospolitej i dawnego życia obrazy przeświecały.
Jakoż że do każdego z pałaców zarówno można dojść przez labirynt ciasnych od tyłu uliczek, jak gondolą dopłynąć od głównego wnijścia i od kanału, skoro się przeto ową pierwszą i bardziej poufną drogą przychodziło, musiałeś odczytać najprzód ginące w murze małe wniście — dotykałeś gałki brązowej — drzwi otwierały się i wchodziłeś na średniowieczny pusty dziedziniec, zewsząd kamieniem słany. Jeżeli przyjętym nie mogłeś być, spuszczał się bezosobiście kosz na linie — wkładałeś weń kartę swoją i wychodziłeś, nie widząc nikogo, a wszystko w ciszy, coś inkwizycyjnego, staro-weneckiego w sobie mającej. Lecz gdy, owszem, przyjętym byłeś, dolatał cię naprzód wywrzask papugi, i wstępowałeś potem po mozaikowych schodach, przedstawiających herby rodowe, częstotliwie złotym dożów płaszczem obrzucone dokoła i dukalną ich czapką z góry pokryte.
Wprawdzie gondolierów dwóch śpiewających Tassa rapsody (w dialekcie weneckim) poszukiwało się bardziej w tym czarownym mieście, niżeli się wzdychało do świata, do którego, byłoby właściwiej, gdybym powiedział, że się powracało tylko wieczorem; zaś i to jeszcze nawet, jak się powraca i wylądowywa na Piazzetta, gdzie odgadujesz z dala śród przechodniów mantylę znajomą albo wstążki pomięszane z wachlarzem, z niesfornym puklem włosów i ze srebrnymi włóknami promieni księżycowych…
Nie przeto jednakże odwiedziny twoje u weneckiego patrycjusza ofiarowały ci były zwykle wzajemne, uprzejme i swobodnie stręczone. zawdzięczenia.
Parę razy w tygodniu pod okna twe podpływali, bywało, czarni wioślarze od pałaców, ty zaś, do leżącego w gondoli gościa ze stosownym gestem gdy rzuciłeś starowenecki wyraz „s-ciao” (schiavo) — „twój niewolnik!”—czyli „uniżony — sługa mojego pana”— i takież same „ciao” ze słonym powiewem lagun do okna gdy odebrałeś — zbiegało się rączo, rzucało w gondolę i płynęło śród klasku wioseł z rytmem ich, jak kiedy poeta, lubo nie obmyślił ściśle ram i wszystkich efektów utworu swego, wie jednakże, iż ten się wykoleić mu nie podoła z twórczej jego energii.
W dnie zaś wycieczek tak mało obmyślonych nie domniemywałeś już, gdzie śniadać lub obiadować będziesz? — zarówno albowiem zdarzyć się to mogło gdzieś na krańcach przedmieścia z rybakami, potrącając proste szklanki wina, lub wróciwszy wcześnie na łono miasta, znajdując się u stołu którego z hotelów wielkich, śród wykwintnych dam i cudzoziemców.