Przestańmy rozdymać fikcyjne wielkości naszej przeszłości i wmawiać sobie, że my mieliśmy wszystko i sztukę, i naukę, i heretyków morowych, i filozofię, i technikę, i diabli wiedzą co, bo w gruncie rzeczy mieliśmy to przeważnie urządzone, a w każdym razie zapoczątkowane przez obcych.”
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Polacy podobno kochają się w historii. Pokoleniami tracili czas i energię na narodowe spory, nocne rozmowy. Pochylali się nad grobami przodków, rozdrapywali rany i choć na wszystkie dotyczące przeszłości Polski tematy mieli swoje zdanie, nigdy nie dochodzili do zadowalających i wspólnych konkluzji.
To oczywiście mit pierwszy, którego dostrzeżenie jest niezbędne dla poniższych rozważań. Prawdą niestety jednak jest, że zbyt często (wbrew własnemu mniemaniu) zamiast historii, mitem właśnie się posługujemy.
To, co pisano ku pokrzepieniu serc, co pisali pozbawieni państwa patrioci, co przekazywały swym dzieciom polskie matki, najczęściej już nie wiadome, powtarzamy bez końca. Nie powinno dziwić, że nasi dziewiętnastowieczni dziadowie chlubili się wszystkim, czym było można, by w chwilach ciężkich dodać sobie otuchy i mieć ku czemu westchnąć. W ten sposób m.in. chwalono XVI wiek ponad miarą i bezkrytycznie. Wedle podobnie działającego mechanizmu szukając klarownych odpowiedzi na pytania o upadek Rzeczypospolitej, pogrążano czasy saskie i wiek XVIII w ogóle, z beztroską ignorancją wobec faktów. Niestety do dziś z powodu nieuctwa, lenistwa czy źle pojętego szacunku dla przeszłości i tradycji mity powtarzamy i posługujemy się nimi. Zupełnie sloganowo traktowanym zagadnieniem jest polska szesnastowieczna tolerancja religijna, jedna z tych nielicznych wartości, którą nie my od Europy, ale Europa od nas mogła przejąć i za wzór ją sobie brać. Wobec dzisiejszej sytuacji społeczno-politycznej i kondycji moralnej społeczeństwa polskiego aż prosi się, by zawstydzać współczesnych Polaków postawą ich renesansowych przodków, sugerując przy tym, że pokolenie obecne wczesnemu do pięt nie dorasta. I tu wchodzimy na drogę łączenia pseudodydaktyki z przesycaną mitem i uproszczeniami historią. Zabieg taki pozostawia negatywne lady na wiadomo ci historycznej.
I jeszcze jeden mit, którego nie można nie dostrzec. Jest nim samo pojęcie tolerancji. Wydaje się, że trudniej dziś o słowo częściej wymieniane, nadużywane i traktowane w sposób bardziej przewrotny. Doszło do tego, że tolerancję tłumaczy niemal wszystko każdą obojętność nawet wobec sytuacji ewidentnie pod względem etycznym niewskazanym lub też, mówiąc ściślej dzięki swoiście rozumianej tolerancji coraz bardziej wskazanych w a nie. Pytania o to, gdzie kończy się tolerancja a zaczyna przesuwanie granic etycznych kosztem wartości, zyskują niestety coraz bardziej na aktualności.
Pochodzące od łacińskiego czasownika wytrzymać ciężar czegoś, znosić czyjeś usposobienie. czy też po prostu znosić, cierpieć, wytrzymać. Im głębiej w przeszłość, tym dosłowniej tolerancję rozumiano. Jak nietrudno zauważyć, pojęcie to zakłada wręcz pewną pejoratywność. Tolerować kogoś to nie tyle przyznawać mu rację, uznać równym sobie, ile znosić go mimo wszystko, mimo że jest inny, gorszy. Chrześcijańska Europa z zagadnieniem tym miała zawsze sporo problemów. Z jednej strony Ewangelia jest jednoznaczna. Chrystus nigdy nie dał powodu do rozumienia swej nauki w duchu nietolerancji, nigdy nawet nie sugerować jakiegokolwiek dyskryminowania tych, którzy nauki Jego nie przyjmowali, zresztą sam poniekąd padł ofiarą nietolerancji. Z drugiej strony późniejsi chrześcijanie musieli podjąć problem innego rodzaju, problem, którego jeszcze praktycznie w Nowym Testamencie nie było. Chodzi o herezję żyli nie tyle spór o przyjęcie czy odrzucenie Chrystusa, ile o spory między Jego wyznawcami. Faktycznym zalążkiem konfliktów był chociażby ten miedzy zwolennikami judeochrześcijaństwa a wyznawcami Chrystusa wywodzącymi się spośród pogan (po dwóch stronach barykady stanęli wówczas apostołowie Piotr i Paweł), jego ślady rzeczywiście widać w Nowym Testamencie. Prawdziwe problemy miały jednak dopiero nastąpić. Na kartach Ewangelii jeszcze jedna ważna kwestia nie pojawia się w sposób ostry, mianowicie apostazja, odejście od Chrystusa w sensie społecznym. Odejście zaś Judasza to przede wszystkim zdrada. Mocno w kulturze łacińskiej zakorzenią się typ myślenia oparty o dosłowne rozumienie słów z Ewangelii: „Ten, kto nie trwa we mnie, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie, i płonie” (J, 15,6). Dokładnie stosując się do powyższego zdania realizowano przykazanie miłości, co wydaje się może paradoksem. Wszak właśnie troska o czystość wiary, a w konsekwencji życie wieczne potęgowała prześladowania innowierców. Współczesnym coraz trudniej zrozumieć, że prawdziwa gorliwość religijna, głębokie przekonanie o swej racji połączone z wiarą w piekło za tolerowanie wiary „złej”, pchały ludzi ku rozpalaniu stosów (od XVI w. zarówno katolików jak i protestantów). Śmierć w oczyszczających płomieniach okazywała się czymś niewspółmiernie małym wobec wiecznych, a więc niewypowiedzianych męczarni piekielnych. Aż do początków myśli oświeceniowej nie było miejsca na pozytywne rozumienie tolerancji, bo równa się ona grzechowi. Na tolerancję akceptowaną jako zasadę przyszedł czas dopiero w chwili, gdy Europa zwątpiła w Boga, w pewność prawdy, kiedy zmuszona została do poskromienia swego egocentryzmu. Dopóki tylko ona miała rację nie liczyła się z innymi. Wyjątki od tego typu myślenia są w chrześcijańskiej Europie do połowy XVII w. nieliczne. Warto wspomnień, że na długo przed Wolterem i Lockiem głęboka ewangeliczność polskich arian przybliża ich do widzenia tolerancji jako cnoty nowotestamentalnej. W ich wypadku też, jak sądzę, nie da się wszystkiego wytłumaczyć tym, że byli w mniejszości i dlatego łatwiej im było nawoływać do tolerancyjnych zachował. Wnikliwej analizie trzeba tu poddać pisma ariańskie, najlepiej z okresu zanim jeszcze dali się zepchnąć na antytrynitarskie bezdroża.
Polska od początku znajdowała się na uboczu łacińskiego chrześcijaństwa, na jego peryferiach. Była powierzchowniej schrystianizowana, a w XVI w. proces chrystianizacji bynajmniej nie został jeszcze zakończony. W dodatku kraj ten położony na pograniczu dwóch światów – wschodniego i zachodniego, znacznie różnił się pod względem wyznaniowym od takich państw, jak np. Włochy, Niemcy, czy Francja. Polska była młodsza, mniej gorliwa, zdecydowanie mniej mistyczna, praktycznie bez teologii, z kulturą łacińską wciąż przynoszoną przez cudzoziemców, zaszczepioną niedawno, pozbawiona była wielu problemów, które przyprawiły Kościołowi o reformację. Nie tak żarliwa, ale nie tak zepsuta, wchodząca natomiast w apogeum swego politycznego i gospodarczego znaczenia. Dlatego właśnie „tolerancyjna”.
Podnosząc kwestię osławionej konfederacji warszawskiej z 28.I.1573 r., zapewniającej swobodę wyznania w Polsce, nie wolno zapominać nie tylko o wyjątkowości zjawiska, ale przede wszystkim o okolicznościach mu towarzyszących. Rok 1573 to okres pierwszego w dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów bezkrólewia (akt konfederacji podpisano na pierwszym sejmie konwokacyjnym). Lęk przed nieobliczalnymi skutkami tej straszliwej nowości, jaką był brak głowy państwa, a co gorsza, brak określonego prawa regulującego taki stan rzeczy, w najwyższym stopniu zmobilizować społeczność szlachecką. Sytuacja rzeczywiście przedstawiała się ponuro.
Nieobecność króla, to nieobecność trzeciego stanu sejmującego, a więc paraliż legislatywy, niepewność reakcji sąsiadów, lęk przed anarchią, no i wciąż nieuregulowany sposób obioru nowego władcy. Tymczasem społeczność szlachecka była już w pełni ukształtowana, dzięki praktyce życia politycznego wyrobiona, dojrzała, zdyscyplinowana. Wyjątkowość chwili i wspomniana drugorzędność spraw religijnych ułatwiły podpisanie aktu zapobiegającego nieobliczalnym skutkom krwawych rozruchów na tle wyznaniowy. Dodać do tego trzeba, że osiągająca apogeum polska Reformacja była wówczas nade wszystko ruchem umysłowym, intelektualnym i społecznym a nie religijnym.
Niejednokrotnie szlachcic traktować ją jako powiew świeżości, wręcz mody z Zachodu, czasami przyjęcie poglądów reformacyjnych miało posmak szlachetnego snobizmu. Zupełnie prawie zabrakło z obu stron agresji, tak charakterystycznej dla reszty kontynentu. Katolicy nie okazywali jej, bo nie trzeba było. W czasach ostatnich Jagiellonów sytuacja społeczno-polityczna przedstawiała się nad wyraz dobrze, nie było zagrożeń. Z drugiej strony nie czuli się zagrożeni protestanci. Gdzie nie ma poczucia zagrożenia, nie ujawniać się agresywne mechanizmy obronne.
Rację ma Z. Ogonowski podkreślając, że konfederacja warszawska to przede wszystkim kompromis polityczny a nie wynik akceptacji doktryny tolerancji (takie doktryny po prostu wówczas jeszcze nie było). Słynny zwrot – dysydenci (dissidentes de religione) w dokumencie konfederacji znaczyć „rozróżnionych” w wierze a nie protestantów. Tym samym różniący się w wierze obywatele Rzeczypospolitej gwarantowali sobie wspólne prawa obywatelskie. W tej sytuacji trudno mówić o tolerancji religijnej w sensie stricto. Tolerancja ta to przede wszystkim pewna deklaracja polityczna, wyraz nie tyle głębokiej świadomości ewangelicznej, co politycznej. Pamiętajmy, że praktycznie Kościół katolicki nie zaakceptował konfederacji. Z biskupów podpis pod jej aktem złożył tylko krakowski – F. Krasiński. Stojący na czele 15-osobowej komisji opracowującej dokument biskup Karnkowski w ostatniej chwili stchórzył i symulując chorobę, wyjechał. Gdy powiały przeciwne Reformacji wiatry, osobiście formułował silne argumenty przeciw tolerancji usankcjonowanej aktem z r. Podkreślał w pierwszym rzędzie, że duchowieństwo jako całość nigdy na konfederację nie zezwoliło, podobnie spora część świeckich katolików. Dodawać, że uchwałę podjąć podczas bezkrólewia nieuprawniony tłum, czyli de facto była bezprawna. Zapewniał, że konfederacja skłania ku herezji i bluźnierstwu, a królowie przysięgając na niż
czynił to pod przymusem.
Poglądy te, którym nie sposób zresztą odmówić logiki, wielu w Rzeczypospolitej podzielało. W sumie na akcie konfederacji widnieje około stu podpisów, wśród nich katolickie stanowić mniejszość (aczkolwiek nieznaczną). Wieloletnia walka „protestant o uzupełnienie konfederacji przepisami wykonawczymi generalnie nie przyniosła pozytywnych rezultatów, s. 245.”. Zresztą sami protestanci permanentnie podejrzewali się o zdradę i nieraz dawali upust wzajemnej niechęci, co szczególnie uwidoczniło się na synodzie w 1595 r.
Również w XVI w. tam, gdzie działały emocje i codzienne prawa ulicy, gdzie toczyło się życie, powszechna była nienawiść wyznaniowa. Już w październiku 1557 r. w Krakowie doszło do pierwszych tumultów, zaatakowano kondukt pogrzebowy Reginy Filipowskiej. Do dalszych rozruchów doszło i w latach następnych: 1564, 1568, 1569, 1570, a w październiku 1574, półtora roku po podpisaniu konfederacji warszawskiej, uderzono na krakowski zbór – Bróg. Pięciu winowajców zapłaciło głową, później tumulty powtarzały się w Krakowie niemal co rok. Reakcje ze strony władz byty krótkotrwałe i bezskuteczne. Gdy w maju 1587 r. Bróg podpalono, a deszcz zapobiegł rozprzestrzenieniu się ognia, uznano to za Boże błogosławieństwo. W końcu po kolejnej agresji w r., mimo że ginęli ludzie, napastników wziął w obronę sam Piotr Skargach.
Ataki nie ustały, póki zboru zupełnie nie zlikwidowano. Wszystko to działo się w optymalnej sytuacji społeczno-politycznej, gdy Rzeczypospolita przeżywała okres prosperity. Nie musiała bać się wrogów z zewnątrz, nie szukała ich sobie wewnątrz, nie ulegała żadnym poważnym naciskom. Gdy nastały czasy wojem, gdy zdecydowanie wzrosło poczucie zagrożenia i obniżył się poziom kultury politycznej także umysłowej, przyszedł czas na nietolerancję, szukanie wrogów, przyczyn niepowodzeń. Sprawie dodawała energii również nielojalna często wobec Polski postawa protestantów. Tu zaczyna się już inny okres, nie mniej zresztą naznaczony mitem niż poprzedni, tyle tylko, że tak, jak o XVI w. mówimy w samych niemal superlatywach, na drugiej połowie XVII i pierwszej XVIII zwykliśmy nie zostawiać suchej nitki.
Nie należy rzecz jasna pomniejszać zasług społeczności szlacheckiej w sprawach religijnych, należy po prostu zwrócić uwagę na ich rzeczywisty charakter. W tym wypadku za mało zadawano pytał o motywy, jakimi kierowała się szlachta, które przypomnijmy, nie tyle religijny co polityczny miały charakter. Warto pamiętać o szkodliwym wpływie wszelkich generalizacji. Wszak nie całe społeczeństwo Rzeczypospolitej, nie cała nawet społeczność szlachecka, a elita tworzyła chlubne dokumenty, nie wszyscy pod nimi się podpisywali. Niewątpliwie Rzeczpospolita XVI w. była państwem tolerancji, niekoniecznie jednak należy ją nazwać religijną. Jeżeli więc tolerancji religijnej od kogoś się uczyć, to może lepiej nie od naszych renesansowych przodków, których sprawy wiary i religii nie były najmocniejszą stroną.