Trwa bitwa o ziemie polskie z krzyżakami. Ja Jędrzej z Brochocic wraz z moim kompanem Ciołkiem z Zelechowa wymachujemy mieczami przed oczami wroga niszcząc złowrogą armię, przy czym smakujemy słodkości przyszłego zwycięstwa. Biegnę tak co chwilę i raniąc głęboko innych zaczynam czuć wielkiego ducha walki. Naglę, gdy to Ciołek machnął mieczem padło dwóch krzyżaków, a zaraz po tym ja kopią mierzę w wroga patrząc mu głęboko w oczy, a on pada zaskoczony jak go śmierć szybko pojmała. Zaraz po tym ciągłym ogniem pędzę z mieczem nabijając na niego doń każdego napotkanego mi na drodze, których krwią skrapiam swą grubą zbroję. Ku memu zdziwieniu nie widzę mego partnera, mierzę wzrokiem, stoi o piętnaście kroków ode mnie, a zły z krzyżem na ramieniu celuje w niego kopią i szczerzy dziko zęby. Krzyczę: „Ciołek !”. On jednakże mnie nie słyszy i zajęty walką z innym zostaje ugodzony kopią w plecy i pada na ziemię, uderzając przy tym mocno głową o ziemię. Jestem żądny zemsty, czuje jej słodkość. Biegnąc i rozwalając łby toporem napotkanym, w końcu dochodzę do człowieka, który zabił mego druha i uniósłszy miecz ku górze przygotowuje się do ciosu, lecz, gdy to już ma nastąpić czuje, że coś przeszywa moje ciało wypruwając flaki, z których krew kipiąca plami ziemię. Padam wpierw na kolana, później głową ryje w ziemię, ginę z ręki krzyżaka.