Gwiaździsta, ciepła, krótka noc minęła. W cichem świtaniu, po sennem morzu, błądziły chwiejąc się białe pary i w śpiącą zieloność owinięta usypiać zdawała się Etna. Ta wielka mogiła żywcem przez Zeusa pogrzebanego tytana wznosiła się nad przestrzenią rozległą, blasków ani głosów jeszcze nie mającą, bo mewy i orły spały w swoich skalnych gniazdach, a jutrzenka zaledwie rąbek rubinowej szaty ukazywała nad skrajem morza, tam, gdzie na widok jej, jakby zlękniona, ostatnia gwiazda nocy drżała i bladła.
Wtedy nad powierzchnię morza wypłynęła i z białych par, jak ze ślubnych woalów, wychyliła się nimfa Galatea. Wyniosła, silna, dumna, kształty ciała i rysy oblicza miała nieskazitelnie piękne i obleczone białością alabastru tak nieskazitelną, gładką i kamienną, iż ani kropli tego karminu, którym rumieni się krew młoda, ani jednego z tych drgnień i poruszeń, któremi objawia się dusza żywa, spostrzedz w niej było niepodobna. Oczy miała cudownej piękności i które ją do mądrej bogini
Pallady czyniły podobną; bo były jak otchłań morza zielonawe i głębokie, a w nieruchomości swojej wyglądały na mądre i zadumane. Lecz, tak jak w alabastrowo białej powierzchni ciała, życia w nich nie było; świeciły blaskiem wielkim, lecz martwym, zarówno jak martwym, choć prześlicznym płaszczem opływały ją włosy płowe, blade, nieożywione połyskiem najlżejszym. Nad powierzchnię wód wychylona, oba ramiona podniosła i dłońmi — jakby z alabastru wykutemi, tak śnieżne były, przejrzyste i zimne, — rozchylała przed sobą lotne zasłony mgły. Czyniła to ruchem wspaniałym, ale powolnym i sennym, wszelkiej zda się chęci i woli pozbawionym, i płynęła wspaniale, lecz powoli i sennie, bez chęci i woli, dlatego tylko, zda się, że nimfą morza stworzyli ją bogowie, więc oprócz pływania do czynienia nie miała nic. Jakiż nieprzenikniony zamiar albo kaprys bogów sprawił, że tę cudownie piękną a tajemniczą istotę rzucili na fale opływające stopy Etny, która brzemieniem swem przywalała wiecznie jednak żywego i bogom groźnego tytana? Wszak codziennie,
O świcie, Enceladus wstrząsał swą wielką mogiłą i z niej wychylony przez chwilę spoglądał na świat, który niegdyś tak kochał i tak zbawiać pragnął!
Jednak, płynąc wciąż zwolna i sennymi ruchy ramion zasłony mgieł rozchylając, Galatea źrenice swe ku Etnie obróciła. Wczoraj, o tej samej porze,
Enceladus po raz pierwszy przemówił do niej: ciekawą więc może była, czy ukaże się i przemówi znowu. Bo wiedziała o tem, że na świat ten przyszła z sercem nieruchomem i że to serce, na czyjś głos i widok wkrótce uderzy; a wówczas, wedle przyrzeczenia bogów szczęśliwą zostanie. Wczoraj, na widok i głos Enceladusa serce w niej nie uderzyło; może przecież uderzy dziś; i zawsze jednak przyjemną jest rzeczą otrzymywać hołdy tytana. Więc patrzała ku Etnie, ale wysoka góra spała ciągle, w śpiącą zieloność spowita, i tytan zapewne na dnie mogiły swojej spał także, lub obudzony, w kamiennej nieruchomości dumał, jak czynią wszyscy ci, dla których w długim szeregu dni, podobnych do jego dni, rozpoczyna się jeszcze jeden bez wolności i bez nadziei.
Wtem niedaleko nimfy blade wody zatoczyły się w krąg srebrzysty, a z pośród kręgu tego, w perlistej kaskadzie, ukazał się nad powierzchnią młodziutki i śliczny faunik. Tak prawie biały był, jak Galatea, lecz policzki miał do dwu listków róży podobne, usta rumiane, wilgotne i perłowymi zębami w uśmiechu błyszczące, włosy złociste, lśniące, w zalotne kędziory dokoła głowy skręcone, a nad czołem dwoma filuternymi, zgrabnymi rożkami sterczące. Przytem od razu widać było, że młody faunik żwawy był, wesoły, a także czuły. Żwawo i gibko z fali na falę przepływał; w błękitnych oczach świeciła mu swawola, a z warg ponsowych zrywał się uśmiech miłosny i w powietrzu się roztapiał słodką wonią mirry. Żwawo i gibko płynął ku nimfie, zwolna i sennie płynącej, aż spotkali się z sobą i na jednej fali naprzeciw siebie stanęli: ona — w przedziwnem bogactwie swych kształtów zimna i dumna; on — promieniejący, ruchliwy, zalotny.
Nizko i z wdziękiem zgrabne swe rożki faunik przed nimfą pochylił i głosem, jak szmer wody, melodyjnym przemówił:
— Bogom niech będzie chwała, że mi dziś z tobą oko w oko spotkać się pozwolili! Od dawna widuję cię z daleka i czarujące twe wdzięki wzbudzają we mnie podziw głęboki. Wprawdzie nie zamieniliśmy z sobą ani jednego słowa, — ścigać cię, ani ci drogi zachodzić nie śmiałem! — ale w samym już tylko widoku twoim serce tajało mi, jak wosk w ogniu. Takim ja czuły na piękność wszelką, a zwłaszcza na piękność nimf!
Obojętnie Galatea słuchała wdzięcznego szczebiotu tego; jednak ani odpływała, ani ładnemu faunowi nie rozkazywała, aby jej z drogi ustąpił. On zaś mówił dalej:
— Pozwól przedewszystkiem, abym twej wspaniałości małość mą przedstawił. Nazywam się Akis i z wcale dobrej familii pochodzę. Ojciec mój jest jednym z najzasłużeńszych faunów tego morza, a matka Nerejda przebywa na dworze Tetydy, u której wielkie łaski posiada. Tam też wzrosłem i nabyłem obyczajów wykwintnych, które mnie od pospolitych faunów odróżniają. Gdybyś mi była przychylną, o Galateo! zawiódłbym cię na dwór królewski, gdziebyś od razu znalazła możną protekcyę mej matki i stanowisko wysokie, ze wszech względów ci odpowiednie. Sam Posejdon, chociaż ponury i stary, na widok twój pewnie rozmarszczyłby brwi srogie i od zdumienia nad pięknością twoją groźny trójząb wypuściłby z dłoni. Toż-by to śmiechu było na dworze, gdyby sam ten dziad srebrnobrody zakochał się w tobie, — co bardzo stać się może, bo nietylko pośród młodzieży, lecz i pośród starców nikt wdziękom twoim oprzeć się nie zdoła!
Galatea milczała, lecz wzrok jej tkwił nieustannie w zgrabnych, figlarnych, ruchliwych rożkach fauna.
— Jakie zabawne masz rożki, Akisie — zauważyła; — nigdy jeszcze takich u żadnego fauna nie widziałam.
Uwagą tą ucieszony, Akis rzucił na fale kaskadę śmiechu, świeżego, jak wiosna.
— Tak mię już łaskawi bogowie stworzyli! — zawołał. — Ale i pracy około pielęgnowania ich darów podejmuję też niemało. Codziennie mi włosy czesze, fryzuje, w te ładne rożki nad czołem skręca fryzyer nadworny, pewien delfin bardzo poczciwy i zręczny. Posiada on najwykwintniejszą w całem morzu balwiernię i do niego schodzi się zwykle po odpowiednie usługi kwiat naszej młodzieży. Sporo nacierpimy się zawsze, gdy on ze szczotkami i żelazkami swemi około głów naszych się krząta, ale też bawimy się tam wybornie. Nowinek i plotek w balwierni tej bywa bez liku; o tobie także niedawno była tam mowa.
— Cóż mówiono? — zapytała Galatea.
— Cóżby innego mówić o tobie można, jak żeś najpiękniejsza ze wszystkich nimf, które w tem morzu istniały, istnieją i istnieć będą. Oprócz tego przecież mówiono tam, że bogowie, w niepojętym dla nas zamiarze, dali ci serce nieruchome, które kiedyś, zapewne wkrótce, przez czyjś glos i widok do życia ma być zbudzonem. O Galateo! Nikogo w gronie naszem, — licznem jednak i świetnem! — nie było takiego, któryby swojem tchnieniem wlać w ciebie życia nie pragnął, ale z pomiędzy wszystkich ja pragnę tego najwięcej. Nie wiem jak się to stało, ale doprawdy, zakochałem się w tobie szalenie. Gdybyś mi pozwoliła, o boska! raz jeden usta swe pocałować, pewien jestem, iż serce tak gwałtownem uderzeniem pierś-by ci rozsadziło, że mniemałabyś, iż umierasz — a byłoby to przecież początkiem twojego życia! Jakie cudne włosy masz, o Galateo! Dotąd igrały z nimi — ach, szczęśliwe! tylko wiatry morza; pozwól, abym w ich tajemniczą, bo przez nikogo, oprócz fal i wiatrów, nietkniętą gęstwinę dłoń moją zanurzył… Pozwalasz? chcesz?
Tak już przybliżył się do niej, że całą ją ogarnął słodkim zapachem mirry, najprzedniejszej zapewne z perfum używanych na dworze Tetydy i Posejdona. Ona zaś, jak i wprzódy do połowy z wód wychylona, z dłońmi wspartemi o fale, wydawała się ciągle i jednako martwą, tylko alabastry ust jej trochę, bardzo nieznacznie, zmiękły i złagodniały. Spostrzedz to musiał Akis, bo nalegał dalej.
— Mniemasz może, żem ciebie niegodny i że nierównie świetniejszą uczynićbyś mogła partyę, niż gdybyś została małżonką takiego, jak ja, młodego fauna? Prawda, że tylko faunem stworzyli mię bogowie, ale ojciec mój jest pierwszym szambelanem Posejdona, a matka najulubieńszą frejliną Tetydy. Wysokie to są w morzu stanowiska i dla mnie świetną przyszłość rokujące. Przy wpływie rodziców, protekcyi krewnych i sprycie własnym zajść mogę daleko i wcale nie jest rzeczą niepodobną, aby mię pierwszorzędni bogowie do rzędu wyższych bóstw zaliczyli. A wówczas i ty, Galateo, jako małżonka moja, z nimfy przemieniłabyś się w boginię, Afrodycie i Artemidzie równą; możebyś nawet pięknością swoją Afrodytę zwyciężyła i na jej tronie w Olimpie zasiadła. O, nie jestem ja takim pustakiem, jakim z pozoru wydawać się mogę; mam swoje wysokie ambicye i rachować umiem i wiem, gdzie, komu, kiedy przysłużyć się, przypodobać, chwilę sposobną, okazyę dobrą pochwycić wypada! Oprócz tego, bogaty jestem. Na dnie morza posiadam dobra rozległe i pałac bardzo piękny, którego ściany, od wierzchu do dołu owijają sploty korali, posadzki są ze złota, sufity z kryształu, a dach turkusowy. Nic zaś ucieszniejszego w całem morzu niema nad dwór mój, który w pałacu tym mieszka. Składają go łagodne i zręczne delfiny, grube hipopotamy, zwinne rybitwy, wspaniałe mewy, gadatliwe papugi i wreszcie tłum niezmierny srebrnołuskich rybek, pomieszanych z temi liliowemi i błękitnawemi stworzeniami, któreto, wiesz? takie są przezroczyste, gwiaździsto-pręgowane i drżące, że je nazwano gwiazdami morza. Tysiąca wygód i uciech doświadczam zawsze na tym dworze moim, ilekroć ze stolicy do niego przybywam. Gdy, naprzykład, po sutym obiedzie, który mi sporządzają wyborni kuchmistrze, delfiny, dla rozrywki rozkażę, aby urządzono balet, a z wielkiej chęci przypodobania się mnie, marszałek dworu mego, hipopotam, puści się w tany z wielorękim odźwiernym mym, głowonogiem — i wąsatym kamerdynerem, sumem, na widok skoków tych cielsk opasłych i ciężkich, boki sobie zrywam od śmiechu. Natomiast srebrne rybki tańczą na podziw lekko i zgrabnie, jaskółki z rybitwami zataczają w powietrzu pełne wdzięku zwroty i koła, a gwiazdy morza nad kryształowym sufitem zachwycająco swe drżące pas wykonywają. Co do muzyki, orkiestrę moją składają uwięzione w pałacu moim fale, a przybywa też często na dwór mój sam arcymistrz Eol i czarujące pieśni wygrywa na swej cichobrzmiącej harfie. W dodatku wszyscy ci słudzy i przyjaciele moi gospodarują mi wybornie, z dóbr moich prawdziwe wydobywając skarby. Spójrz, oto, naprzykład, jedna z pereł naszyjnika mego. Posiadam takich mnóstwo, a równie pięknych w całem morzu niema…
To mówiąc, zgrabnymi, w kunsztowne pierścienie zdobnymi palcami otworzył jedną z muszelek naszyjnik jego składających, wyjął z niej perłę najczystszej wody i z cicha zapytał:
— Czy pozwolisz, o najwspanialsza! abym tą opalową kroplą włosy twoje przyozdobił? Wyglądać w nich ona będzie, jak łza, którą nieraz z oka Akisa wyciskała tęsknota za tobą!
Nimfa nie pozwalała, ale też nie broniła; zapewne perła wydawała się jej piękną, tem piękniejszą, że oprawiona była w tak grzeczne i czułe słowa. Akis wdzięcznym ruchem podniósł delikatne ramię i bardzo powoli opalową kroplę nad czołem jej składał, a gdy to czynił, o dziwy! czoło to z lekka pochyliło się przed nim, jakby robotę ułatwić mu chciało i na usta Galatei wybiegł uśmiech, który dwoma ślicznemi pogłębieniami rozbiegając się po policzkach, zmiękczył ich twardy przedtem alabaster.
— Cóż? Nie uderza ci jeszcze serce? — z pieszczotą pytał Akis i, pochylony, już na jej ustach złożyć miał swe usta, gdy nagle wielki huk rozległ się po przestrzeni, a wstrząśnięte nim fale zakołysały się silnie i odsunęły fauna od nimfy. Oboje spojrzeli ku Etnie, która, w posadach swych zachwiana, jakby w trwodze lub męce drżała i wydawała z siebie huki przeciągłe, słupy płomienne i gęste kłęby dymu. Widowisko to nie zadziwiło ich wcale, bo przyczynę jego znali; ale Akis zmartwił się i rozgniewał tak, że aż w obie białe pięści uderzył i zawołał:
— To mi przyjemny dziad, ten tytan, który niewiedzieć po co z mogiły swej wyłażąc, przeszkadza w ciche poranki faunom z nimfami rozmawiać. Że też to Zeus wszechpotężny lepszego lochu dlań nie obmyślił! No, ale tymczasem, nim wynurzy się on z ognia i dymu, skryć się przed nim muszę, bo, spostrzegłszy mię, gotów do rozmowy wyzwać, coby mi mogło tam w górze zaszkodzić!… Nie żegnam cię jednak, Galateo, bo trochę tylko zanurzę się pod wodę i blizko ciebie być nie przestanę.
Zniknął, lecz gdy wstrząśnięte fale wygładzać się i znów spokojnie płynąć zaczęły, Galatea pod cienką warstwą wody, jak pod szklaną szybą, spostrzegać mogła dokoła niej tu i owdzie krążące i błyskające jego białe ramiona, różane lica i złote rożki.
Tymczasem Etna uciszała się powoli; słupy ognia, które wytrysnęły z niej, zgasły i żarem już tylko jaskrawym szczyt jej okryły, a nad tym żarem, w podartej smudze dymu, ukazał się ciemny, potężny w zadumanej postawie na szczycie góry siedzący tytan. Dymem owiany, wyglądał jak cień, posępny, głową niebios prawie dotykający; rysy oblicza jego znikały także śród dymu; o podnóżek z żaru stopy swe opierając, z głową na dłoń opuszczoną, na światło poranku wychylił tylko czoło, przez błyskawicę pomsty Zeusowej opalone, przez dziwne jakieś myśli i męki, dziwnemi, Strasznemi dziejami zapisane — i po trzykroć zawołał:
— Galateo! Galateo! Galateo!
Potem głos jego długo rozbrzmiewał w przestworzu, gdy tak do Galatei przemawiał:
— Od dawna widuję cię z daleka i oczy moje, znużone zmrokiem mogiły, z piękności twojej piją nadzieję i orzeźwienie. Lecz nie dlatego tylko ukochałem cię, żeś piękna. Zagadką jesteś, którą mój umysł rozwiązać pragnie i obietnicą wzniosłych marzeń pełną. Z sercem nieruchomo spoczywającem w łonie stworzyli cię bogowie; żadna iskra nie spaliła dotąd ani jednego atomu twego doskonale pięknego ciała; żadna łza nie zgasiła ani jednego promienia twych źrenic; żadne skrzydło idylli lub tragedyi życia nie musnęło bladej przędzy twoich włosów. Tam zaś, gdzie nie istnieje nic, wszystko powstać może; gdzie oko nie dostrzega nic, fantazya przypuszcza wszystko; gdzie jest próżnia, akty stwarzania z jednej strony szczęściem, a z drugiej dobrodziejstwem będą. Fantazya moja w twych zadumanych oczach dostrzega siew mądrości, a w twej dziewiczej piersi zarzewia uczuć silnych i świętych. Zapragnąłem siew ten w plon obfity, a te zarzewia w płomię szerokie przemienić i, od ciebie wszelkie szczęście otrzymując, dać ci w zamian piękne życie. Zapragnąłem tego całą siłą zwyciężonego, lecz wiecznie żywego tytana, i dlatego wołam: Galateo, bądź moją! bądź moją! bądź moją!
Słów tych Galatea słuchała bez wzruszenia, a na tle ciemnej skały, u której stóp stanęła, ze swemi zadumanemi oczyma i dłońmi o fale wspartemi wyglądała, jak zasłuchany, całą uwagę na słyszane słowa skupiający posąg. A niedaleko stamtąd błysnęły pod wodą złote rożki fauna i cichy szept z szyderskim śmiechem zaszemrał:
— Czyś dobrze słyszała? — powiedział, że jesteś niczem i że on to dopiero coś w tobie i z ciebie stworzyć zdoła! Czym nie lepszy, ja, który twierdzę, żeś teraz już najmędrsza, najlepsza i największego podziwu godna ze wszystkich istot żyjących?
Enceladus mówił dalej:
— Tak krótko jeszcze żyjesz, Galateo, i tak cię, z powodu nieruchomego serca, mało ten świat zajmował, że nie wiesz pewno kim jestem i dziejów moich nie znasz. Słusznem jest, kiedy cię o wzajemność dla uczuć moich błagam, abyś się ode mnie o wszystkiem tem dowiedziała. Pochodzę z rodu zbuntowanych i walczących. Wielu nas było, a wszyscy powstaliśmy ze krwi, którą bogowie wytoczyli z żył ludzkości; matką zaś naszą była miłość, co jedno znaczy z litością. Mogliśmy byli, ja i bracia moi, siłą naszych muskułów i światłem geniuszów wdzierać się ku wysokim bogactwom i dostojeństwom. Sam Zeus osypałby nas darami, gdybyśmy jego przyboczną straż składać chcieli, i niejedna z gromad ludzkich uznałaby w nas swych władców, gdybyśmy na rzecz jej inne gromady gnębić się zgodzili. Inną przecież była duma nasza i inną poszliśmy drogą, wiedząc z góry jak trudną i niebezpieczną jest ona, lecz przekładając trudy i groźby najsroższe nad pokorę strzyżonej owcy i rozkosze tucznego wołu. Ze krwi powstali, oddychaliśmy ciągle upajającą jej wonią, która nieciła w nas szały gniewu; synowie miłości, brzemiennymi byliśmy najcelniejszym z jej płodów — litością. Bo, Galeteo, na tym tak biednym świecie kochać to litować się; myśleć to gniewem płonąć, a bronić to ginąć. Myśmy kochali, myśleli i pragnęli bronić. Więc kiedy Zeus, na tron świata wstąpiwszy, wysłał na ziemię złowrogą Pandorę i gdy z jej puszki na ludzkość bezbronną wysypały się groty moru, głodu, pożogi, zbrodni ohydnych i walk bratobójczych, we wnętrzu naszem powstał płacz taki, który miasto łez mokrych ma strzały piekące i wnikające w samą głębię serca, w miąż mózgu, w szpik kości. Kogo zaś, o Galateo, raz jeden płacz taki rozrzewni, temu nie pachną róże, nie błyszczą dyamenty i nie śpiewają słowiki; ten na jawie i we śnie, w sobie i dokoła siebie, w ciszy i w gwarze, słyszy pieśń jedną, hasło jedno, krzyk jeden: do walki! do walki! do walki!
Ostatnie słowa Enceladusa, jak niegdyś znaną i ulubioną strofę, chciwie pochwyciły echa, po morzu szeroko rozniosły, skałę po skale niemi uderzały, aż je rzuciły w oblicze jutrzenki, które, jakby smagnięte biczem, zapłonęło ognistszym szkarłatem. W smudze jej różanego światła Galatea tylko pozostała śnieżną i martwą jak wprzódy, a w jej pobliżu błysnęły przybladłe nieco od nudy policzki Akisa i zaszemrał szept:
— Ależ ten nudziarz przedwieczne jakieś wywleka historye i mniema w dodatku, że niemi zajmie i ożywi nimfę! Są wprawdzie tacy, których podobne rzeczy zajmują, ale tyś nad nie wyższa, Galateo! nieprawdaż?
Enceladus mówił znowu:
Długo ścigaliśmy po przestworzu lub z łona ludzkości wydzieraliśmy zatrute groty Pandory. Daremna praca! Tu przez nas zniszczone, tam odradzały się z obfitością taką, że ciemnym swym deszczem zasłaniały przed nami — nadzieję. Wówczas na czele braci moich tam podążyłem, gdzie nad lazurem morza i zielonością oliwnych gajów, pod strażą gwiazd, w chmurach, wznosi się dumne i niedostępne siedlisko bogów. Czy niedostępne? Inaczej o tem mniemali tytani! Hej, wedrzeć się na te zawrotne wyżyny, chmury rozedrzeć, gwiazdy rozegnać, sennego Zeusa dosięgnąć i z dłoni mu wydrzeć jego berło i oręż — piorun! Zeusa rozbroić, ludzkość wybawić, przemoc obalić, zgnębionych dźwignąć! Takiemi były hasła tytanów, gdy miłością, nienawiścią, odwagą szaleni, rzucili się oni na Olimp. Już wszystko gotowe; już szczyt Pelionu postawionego na Ossie nurza się w chmurach i gwiaździste opony Olimpu rozdziera; już po tej drabinie, zbrojny w sosny i buki, w olbrzymie głazy, w ostre topory i miecze, wstępuje hufiec tytanów; już Olimpu dosięgnął, Zeusa otoczył i gradem gromów jego nie zlękniony ku celowi swej walki się zbliża… gdy wtem, o biada! Zeusowi na pomoc, wiedząc, że jego klęska kresem ich panowania się stanie, zbiegają się inni bogowie; Ares, bóg wojny — pamiętam! — najsrożej na nas nastawał, mniemając słusznie, że nasze zwycięstwo wawrzynom jego koniec położy. Ćwiczył nas także pękami winokrzewu i piekącymi płyny oblewał Dyonizos, bożek rozpusty i pijaństwa; Eumenidy i harpie smagały wężami, piekły pochodniami, szczuły hydrami swojemi; Faeton nawet, ten zloty młodzieniec Olimpu, trwożąc się o swobodę swawoli i zbytku, zmiażdżyć nas usiłował kołami wozu i kopytami swoich rumaków; nawet dumna Artemida wypuściła na nas zawziętą swą psiarnię; a zmysłowa Afrodytę z wdziękiem, lecz zajadle, różowe swe paznogcie w oblicza nam zatapiała. Jak długo trwała ta zażarta walka? chwilę, czy wieki? Mniejsza o to; gdyż przyszedł moment, w którym bracia moi, rozbrojeni, ze zmiażdżonemi czaszkami, albo skrępowanemi ramiony dokoła mnie legli, ja zaś ostatni i sił ostatkiem ku samemu Zeusowi dotarłem i już, już tkwiącego mu w dłoni łuku z gromową iskrą dotykałem, gdy runął na mnie straszliwy, niezmierny ciężar, pod którym ległem. To Zeus z ziemi Etnę wyrwał i nią mię przywalił! Zwyciężył. Jam pokonany, w więzach spływają mi wieki. Żywię się gniewem, piję rozpacz, a mózg i serce wyżerają mi moje własne, tytaniczne a bezczynne siły! Umilkł. U podnóża ciemnej skały Galatea stała ciągle alabastrowa i martwa; faun Akis zaś w je pobliżu zaszeptał:
— Żal mi go trochę, że tak długo w więzieniu siedząc, słodkiego życia używać nie może! Lecz skoro walczył, czemuż nie zwyciężył? Gdyby był swe zuchwalstwo zwycięstwem uwieńczył, sam uwierzyłbym w to, że jest mądrym; ale kto do nierównej walki porwał się, a nie wygrał — głupi!
Ów zaś, po chwili spoczynku, rozpoczął:
— Wiesz już tedy kto jestem, Galateo, lecz ilem cierpiał, odgadnij sama, bo tytani skarg długich rozwodzić nie zwykli. To tylko wiedz, że mękom moim kres położyć w twojej jest mocy. Ciebie pierwszą z niewiast ukochałem i wiem już teraz jaką radością i jaką mocą może stać się zaznana i odwzajemniona miłość. Tak, radością i zarazem mocą; bo ślepnie wzrok w wieczne ciemności wpatrzony; milkną natchnienia w głowie nie orzeźwianej radością; słabnie, więdnie, niknie serce ciągle smutne. Ja, niegdyś tak silny, ślepnę, słabnę, więdnę, niknę. Wraz z tobą do mojej ciemnicy wstąpi jasność i nadzieja. Z pocałunkami twymi do mojej głowy wrócą jej dawne, wielkie natchnienia; gdy ujmę cię w ramiona, powróci do nich wielka ich dawna siła. Przez szczęście wskrzeszony, porwę się z dna ciemnicy, barami mogiłę podważę i wraz z tobą wyjdę z niej na świat potężny, śmiały, młody jak dawniej. O, słuchaj mię ukochana, i niech twe serce uderzy dla takiej przyszłości, jaką ja tylko ofiarować ci mogę! Ze skarbów moich wyjmę myśli najpiękniejsze i niemi twą głowę ustroję; z siły mej ujmę połowę i nią twe piersi napełnię. Uczynię cię mądrą, mężną, natchnioną; uczynię cię dobrą; gwiazdą cię uczynię na niebie ludzkości. Parą olbrzymów na świat ten wyjdziemy i, nić młodych mych dziejów zadzierzgnąwszy na nowo, śmiałe czoła wzniesiemy przeciw pierwiastkom zła i nieszczęścia. Świat zadrży z radości, a przemoc się zdumie, gdy do nowej z nią walki, zjednoczona i pocieszana przez miłość, wystąpi para tytanów. Czy słuchasz mię, Galateo? Przyjmujesz? chcesz?
Umilkł i czekał, lecz odpowiedzi nie otrzymując żadnej, zapytywał znowu:
— Czy chcesz, o Galateo, stać się światłem więźnia, siłą zwyciężonego, szczęściem męczennika?
Czekał znowu, lecz odpowiedzi nie otrzymując żadnej, zapytywał jeszcze:
— Czy nie uderza ci jeszcze serce? Galateo! Galateo! Galateo!
Czekał znowu, ale nimfa nie ku niemu wzrok swój obracała.
W niedalekiej skale, nad samą wód powierzchnią, znajdowała się grota niegłęboka i nizka, ale w tej chwili takich ozdób pełna, jakby ją dłonie bogiń ustroiły. Od stropu jej, w fantastyczne wyrzeźbionego wzory, zwisały cyple i wieńce z kryształu, w których teraz przelewały się różane światła jutrzenki; po ścianach jej, od wierzchu do dołu, wiły się lilie wodne i śnieżną białością wdzięcznie przeplatały gorący szkarłat korali. Posadzkę groty okrywał miękki kobierzec z mchów szmaragdowych, natykanych muszlami cudnych barw i blasków, a dokoła, nizko, słały się posłania, niby z falistych błękitów morza utworzone. Wszystko to wyglądało bardzo uroczo, a u wejścia do tego świetnego ustronia stał ładny Akis, nie sam jeden, jak wprzódy, lecz otoczony znaczną zapewne częścią swego dworu. Nie darmo od chwil kilku zniknął on był z pobliża Galatei; szybkim nurkiem spuścić się musiał na dno morza, skąd przyjaciół i sług swych przywołał, aby mu do zjednania nimfy dopomogli. Więc też nad głową miał wieniec jaskółek, które spoiwszy się szafirowemi skrzydły, wykonywały w powierzu lekki, kolisty taniec; na ramionach i piersi pieszczotliwie mu legły gwiazdy morza liliowe i drżące, a u stóp, w fali muskającej perłowy próg groty, wesołymi pląsy skakał i pluskał rój srebrnych rybek. W górze, na gzymsach skały, pozawieszały się białe mewy, papugi różowe i atłasowe rybitwy, głowami ciekawie we wsze strony kręciły, lub ku Galatei je zwracając, niziutko przed nią pochylały dzioby; a w dole, z pomiędzy roju srebrnych rybek, hipopotam, Akisowego dworu dostojnik najwyższy, kark opasły nad wodę podnosząc, przepaścistą swą paszczę w dworskim uśmiechu otwierał, zdając się uniżenie do pana swego i jego wybranki przemawiać: „rozkażcie tylko, a wnet, pomimo mej otyłości, do uciesznego tańca wyskoczę!”
Lecz najmilszy z pomiędzy tych wszystkich miłych stworzeń i rzeczy, młody syn Posejdonowego szambelana, stojąc u wejścia do groty, wytwornym gestem Galateę ku niej zapraszał:
— Oto buduar, który na prędce dla ciebie, boska! urządziłem! Wejdź, proszę, kobierzec ten dotknięciem stópek swoich zaszczyć i na tych miękkich posłaniach w objęciu mem spocznij!
Na tę to śliczną grotę Galatea patrzała długo, lecz dłużej jeszcze na postać Akisa delikatną, wypieszczoną, prawie chłopięcą; na oczy jego turkusowe, miłosnem marzeniem omglone, prawie dziecinne; na usta jego ponsowe, wesołe. Patrzała… aż nagle najpiękniejsza purpura wybiegła na zimne dotąd jej wargi, w alabastrach ciała karminowe popłynęły strugi, blade włosy gorącymi zagorzały blaski. Dłońmi o fale uderzyła i szybko, niecierpliwie, z zalotnym wdziękiem ku grocie płynąć zaczęła. Serce jej uderzyło.
Prawie w tej samej chwili pierwszy snop promieni słonecznych z za blednącej jutrzenki wytrysnął i tysiąc świec weselnych zapalił w kryształach, zwisających u stropu groty; u wejścia zaś do niej Galatea, całkiem z wody wynurzywszy się, ramionami u szyi Akisa zawisła. Nad niemi, wieniec jaskółek raz jeszcze wdzięczne zatoczył koło i zniknął; srebrne rybki ucałowały ich stopy i cichutko pod falę spłynęły; papugi i mewy, tajemniczo ku sobie dziobami wstrząsnąwszy, w głębokiem mil czeniu rozleciały się na wsze strony i hipopotam dyskretnie zanurzył się w wodę. Wtedy, niewiedzieć skąd, przy żeglował obłok lekki i wejście do groty różową firanką zasłonił. Wszystko zniknęło, umilkło, tylko słońce świeciło coraz goręcej i ja śniej a kędyś, za ścianą groty, arcymistrz Eol na swej cichej harfie upajające wygrywał pieśni.
. . . . . . . . . . .
Etna, złotem światłem słońca oblana, stała nad roziskrzonem morzem wyniosła i uciszona. Tytan ze szczytu jej zniknął. Legł znowu na dnie swej mogiły i w objęcia go ujęła zimna, ale jedyna towarzyszka duchów wielkich — samotność.