Wieczór był niepóźny, ale bardzo ciemny; na niebie usłanym chmurami nieświeciła ani jedna gwiazda, wiatr posuwiście hasał, wirującymi słupy wzbijał się w górę, gamami szumów. jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał równy, szeroki, od śniegu biały szlak zamarzłej rzeki. Rzeka, wąskie jej wybrzeża, wysokie ściany kotliny majaczyły w grubych ciemnościach mętną białością okrywającego je śniegu. Z jednej strony, na górze, panowała zupełna pustka, tu i ówdzie tylko przerywana czarnymi, cienkimi liniami drzew, młodych sosen może, po wyciętym borze pozostałych. Z drugiej strony, wyżej jeszcze, wiejskie domostwa rzeźbiły na tle ciemności łańcuch grubych, czarniejszych niż ona punktów. Połyskiwały też one rzędem drobnych światełek, podobnych do czerwonawych, mrugających oczu.
Z daleka, nisko, nad samym szlakiem rzeki posuwała się postać zupełnie samotnego człowieka. Na tle mdławej białości śniegu wydawała się ona cienką linią szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności. Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny zmniejszały jej rozmiary, można by pomyśleć, że jest to nieskończona małość płynąca po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności rozlewały się wkoło niej od ziemi do nieba; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się ją nieść po szerokim, dzikim, ponurym łonie natury, wobec której i gróźb, potęgi i wspaniałości była ona kroplą, okruchą, ziarnem piasku, źdźbłem trawy upadłym na dno przepaści…
Jednak pomimo pozorów nadawanych mu przez otoczenie człowiek idący po dnie przepaści silnym być musiał, bo jak zręczny i wyćwiczony pływak porze wzburzone wody, tak on szybko, niezachwianie i w linii prostej pruł posuwiste fale l wirujące słupy wichrów. To, co go otaczało — jakkolwiek czarne, dzikie i bezludne — nie czyniło kroku jego powolnym i trwożnym. W zamian coś go z tyłu popychało, gnało, parło coraz dalej, coraz gwałtowniej. Ku czemu? Ku jakiemuś może punktowi wybawienia czy schronienia, widzialnemu tylko jego oczom ciemnością i uderzeniami wichrów oślepianym, a może i tym oczom nawet nie znanemu, niewiadomemu i tylko ognistymi zgłoskami wypisującemu na tle nocy naglący krzyk: Naprzód! naprzód! byle dalej!
Szedł prędko, równo, w linii niezachwianie prostej, cicho jak widmo sunąc po mniej czarnych niż ono ciemnościach; czasem tylko u stóp jego rozlegało się krótkie, metaliczne stuknięcie jego kija o wystający spod śniegu kamień wybrzeża. Wtem stanął, jak wryty stanął i głowę podniósł ku rozciągniętemu na górze, wysoko, łańcuchowi czarnych punktów czerwonawymi światełkami mrugających. Na łańcuch ten widocznie patrzał, a w pogwizdy wichru, który spod stóp jego wybuchnął wirującym słupem, wmieszał się okrzyk ludzki, zdziwienia pełen, z jednego tylko, lecz przeciągłego dźwięku złożony:
— A!
Zadziwił się. Kilka minut patrzał w górę i raz jeszcze, ale już cichszy i krótszy wykrzyk rzucił pomiędzy dwa nieskończenie długie jęki wichru:
— A!
Potem szedł znowu dalej, lecz znacznie powolniej niż przedtem. Po ruchach jego głowy poznać można było, że z usilnym zapewne wytężeniem wzroku spogląda na rzekę, na szczyt przeciwległej ściany, pusty i tylko rzadkimi liniami cienkich drzew majaczący, na mdławo bielejące zagłębienia i garby tej wyniosłości, u której stóp postępował zwolna, coraz wolniej.
„Niegdyś, niegdyś w błękicie i złocie letniego dnia nad tą rzeką schylała się młoda jeszcze chłopka w pstrej spódnicy do wysokości kolan podniesionej, z prawnikiem, którym silna jej ręka rozgłośnie uderzała o szare płótna przykryte płynnym kryształem wody. Tuż za nią z łozinowego kosza osłoniętego czerwoną chustą wydobywało się na świat boży małe, pyzate, Inianowłose dziecię i ciekawymi, chciwymi świata oczami patrzało na błękity i złoto dnia letniego, na usiany kamieniami piasek wybrzeża, na płynne kryształy wody i schyloną nad nimi, białym pralnikiem szare płótna uderzającą, na silnych i nagich nogach jak na potężnej podstawie opartą matkę…
Znowu stanął. Tam, gdzie na górze ostatnim ze wszystkich światełkiem mrugał ostatni czarny i nieco od innych grubszy punkt łańcucha, od dołu wspinać się zaczynała droga szeroka po mniej stromej niż gdzie indziej spadzistości sunąca coraz wyżej. Z jednej jej strony stały w ciemnościach i czasem, z rzadka, szumiały sosny, z drugiej biegły i wiły się kręte, zwikłane,niewyraźne cienie płotków, na których niby na poręczy wschodów bogacza, śnieg rozesłał puszyste poduszki.
Stanął, na drogę pnącą się w górę wytężonym zapewne wzrokiem patrzał i znowu w szum wichru lecącego po ściętych teraz kryształach rzeki wmieszał się okrzyk ludzkiego głosu pełen zdziwienia:
— A!
Długo stał u początku drogi. Wahał się czy z samym sobą walczył? Kijem silnie uderzył o spory kamień, rękę do głowy podniósł i wnet ją wzdłuż ciała opuścił. Zwolna, coraz wolniej iść zaczął drogą wspinającą się po spadzistej górze, coraz wyżej…
…Niegdyś, niegdyś drogą tą na górę tę wchodził chłop wysoki i silny, białą koszulą świecąc w jesiennej mgle, bose stopy zatapiając w piasku i na plecach niosąc sieć, przez której szerokie oka połyskiwały srebrne łuski i różowe skrzela rybie. A za nim wyrostek bosonogi, pyzaty, z hardo odrzuconą głową, z zawieszoną na ramię wyższą od niego wędą, biegł jak młode źrebię, grzywę rozwiewając, podskakując, braciom, którzy ciekawie wyglądali zza plota, dzieje połowu opowiadając tak rozgłośnie i tryumfująco, że głos jego daleko rozlegał się po wsi i pomiędzy rzadkie sosny wpadając rozbijał się nad mogiłami W tysiąc śpiewnych, wesołych dzwonków…
Wszedł pomiędzy sosny, kilka razy potknął się o mogiły niskimi krzakami otoczone, śniegiem przysypane i tuż przy ziemi niskimi krzyżami sterczące. Jak olbrzym domki liliputów, szerokimi kroki przestępował mogiły i krzaki kierując się ku czemuś, co czerniało pośrodku wiejskiego cmentarza, znacznie wyższe od krzaków a niższe od drzew, które teraz pod dotknięciem wiatru głośno zaszumiały i ciszej, przeciągle, głęboko westchnęły. Stanął i z bliska patrzał na ściany cmentarnej kapliczki i na drzwi jej próchniejące, wykrzywione, jednak zamknięte. W westchnienia drzew zwolna poruszających w ciemnościach wachlarze swych gałęzi wmieszał się dźwięk ludzkiego głosu do westchnienia podobny:
— A!
Rękami uczynił parę żywych poruszeń, coś metalowego zadzwoniło mu w palcach i chwilę dzwoniło przy drzwiach, aż otworzyły się one i ukazały głąb kapliczki czarną, w górze dwoma małymi oknami jak mgławosrebrnymi plamami świecącą. Wszedł i na chwilę zupełnie zlał się z czarną ciemnością, ale po chwili u wysokości jego piersi błysnął ognik latarki, który przecież najcieńszej nitki światła na niego nie rzucił. Była to latarka kryta, mała, taka, z jaką ludzie tajemnie śród nocy wchodzą w ściany cudzych domów, w progi zbrodni i zguby. Światło jej wąskim i chwiejnym strumieniem wymykające się zza małej szyby, blaszanym półkolem z trzech stron osłoniętej, odwrócił od siebie, a skierował ku niskiemu ogrodzeniu, za którym u ściany, na wielkich plamach pleśni mętnie zamajaczyły linie rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Z wielkiego, drewnianego, prostaczą ręką wyrzeźbionego krucyfiksu wąski i chwiejny strumyk światła przesunął się nieco dalej i oświecił obraz, na którym Bóg Ojciec w falującej, szkarłatnej szacie dłoń trzymał na białawym globie, Bóg Syn w spłowiałych szafirach dwa palce wznosił w górę, a Bóg Duch Święty białym gołębiem z rozpiętymi skrzydłami ulatywał aż pod czerwoną ramę obrazu. Znowu strumyk światła zakołysał się w czarnej przestrzeni i upadł na wielką, grubą szmatę papieru bez ram wiszącą u wystającej deski ściany. Tam święty Jerzy z rozwiniętym nad głową proporcem pędził na koniu malowanym w białe i czarne pręgi, a w chwiejnym strumieniu światła postać ludzka, kształty zwierzęce i linie proporca ukazując się, to znikając, zlewając się z sobą, tu wydłużając się, tam skracając tworzyły całokształt dziwny, naturze nieznany, groźny do apokaliptycznych potworów i rycerzy podobny.
Dokoła kapliczki przeciągłej, rozpaczniej westchnęły drzewa, wiatr z jękiem wpadł przez szczeliny okien i zaszamotał starą kartą, która wzdęła się i jak skrzydło ptasie z szelestem uniosła się w górę Zdawać się mogło, że apokaliptyczny rycerz zrywa się z miejsca na którym go przykuto, i z proporcem podobnym do kosy na koniu o lwiej grzywie wnet w przestrzeń uleci. W jęki wiatru przez szczeliny okien wlatujące wmieszał się szept ludzki, głośny, gruby, przerażony:
— Jezusie miłosierny! ratuj duszę moją!
…Niegdyś, niegdyś pacholę chłopskie w świąteczną sukmanki odziane, przez matkę za rękę tu przyprowadzone, przyklękać u drzwi tej kapliczki i z trwogą, która walczyła z zachwytem wznosiło błękitne, niewinne oczy na wielki krucyfiks i wymalowanego śród papierowej karty konnego rycerza z proporcem…
Latarkę zgasił. Wyszedł z kapliczki, drzwi jej pozostawi otworem i nie zatrzymując się już ani na chwilę, wysoki nawet śród wysokich sosen, powoli znowu, krokami olbrzyma przestępował krzaki i mogiły. Z cmentarza wszedł na drogę, szerokość jej przebył i rękę położy} na wrotach pierwszej z rzędu zagrody wsi. Zanim je otworzył, wytężonym wzrokiem na chatę w głębi podwórko stojącą popatrzył i raz jeszcze przeciągle wymówił:
— A!
Głową zakołysał, jak ktoś głęboko, bez granic zdziwiony, Wrota skrzypnęły, drobny cień psa szybko i z głośnym szczekaniem od progu chaty posunął się podwórkiem; zza okna mrugającego w ciemnościach czerwonawym światłem słychać było głos gruby, silny, ale świeży, młodzieńczy, prędko, długo nieprzerwanie opowiadający o czymś, opowiadający, opowiadający…
Była to chata starego Szymona Mikuły. który teraz w obszernej i niskiej izbie siedział na zydlu przy ustach trzymając wielką glinianą fajkę na krótkim cybuchu osadzoną. Miał zapewne lat przeszło sześćdziesiąt, lecz nie wyglądał wcale na jednego z tych ojców rodzin, których synowie okładają razami lub spod strzechy już ich nie potrzebującej wypędzają. Na tle odymionej ściany, o którą opierał szerokie i trochę tylko przygarbione plecy, w mdłym świetle palącej się na stole lampki z wysokim kominkiem postać jego w białe płótno przyodziana zarysowywała linie potężne. Grube kłęby dymu, które nieustannie . z ust wypuszczał, zasłaniały, to odsłaniały głowę wielką, nad czołem wyłysiała i z tyłu otoczoną wieńcem siwych włosów i rysy duże, ściągłe, rumianą cerą powleczone, bujnym, twardym wąsem zjeżone, oświecone dwojgiem oczu błyszczących i mądrych, które spod gęstych i obwisłych brwi spoglądały ze spokojem energii i ostrą przenikliwością. Ręce jego, z których jedną zasunął pod przepasującą koszulę czerwoną taśmę, a drugą fajkę przy ustach trzymał, wielkie, silne, żylaste, zdradzały przechowaną wybornie zdolność do pracy j żelazną siłę ujęcia. Łatwo było domyślić się, że gdy ten starzec wstanie, wyprostuje się i przemówi, wszyscy tu obecni spiesznie i pilnie spełnią wszystko, cokolwiek im spełnić rozkaże.
Obecnych zaś w izbie tej było wielu, a wszyscy w tej chwili siedzieli lub stali nieruchomo, w milczeniu, postawach takich, w jakich uwagę ich i ciekawość pochwyciło opowiadanie, którego słuchali. Najstarszy syn Mikuły, bednarz i stolarz, chłop około czterdziestoletni, ciężki i gruby, rękę z heblem, którym wygładzał leżący przed nim ząb brony, oparł na ławie i ponuro opuścił twarz, tak okrytą gęstwiną czupryny i zarostu, że pośród niej, jak iskry pośród zarośli, błyskały czarne, cgniste oczy. Żona jego, równa mu wiekiem, stała przed kominem, na którym palący się ogień od stóp do głowy blaskiem swym oblewał kibić jej wysoką, wyprostowaną, silną, z głową dumnie w tył odrzuconą i skrzyżowanymi u piersi ramiony. Tuż za tą poważną, o pięknych rysach i energicznej postawie gospodynią chaty, w cieniu nieco, za przezroczystym kołem i wysoką prząśnicą kołowrotka siedziała córka Mikuły, młoda, krępa, hoża dziewczyna, która przed chwilą przędła, ale teraz z jedną ręką na kolana opuszczoną, a drugą podniesioną ku płowej więzi lnu u prząśnicy tkwiącej znieruchomiała, pąsowe usta rozwarła, a wszystko w niej: krępa kibić i ciemne, drobne ręce, zadarty nos i rumiane policzki, błękitne oczy, a nawet rudawe włosy po wąskim czole rozrzucone i liczne rzędy paciorek na białą koszulę uszy opadające, zdawało się być zaczarowanym i osłupiałym w zdumieniu i przerażeniu. Przerażoną też, ale bardziej jeszcze zaciekawioną wydawała się stara, mała, szczupła babula, która przy samej ziemi na necce dnem do góry przewróconej siedząc miała przed sobą sito pełne strąków, fasoli. Łuszczyła je była przed chwilą, ale teraz z kilku ziarnami zaciśniętymi w kościstej i żółtej ręce głowę jakby oklejoną okrągłym, czerwonym czepkiem wysuwała pod światło ognia, które dziwne rumieńce kładło na jej pomarszczonym czole i migotliwe iskry krzesało w zapadłych, lecz bystro biegających oczach. Ciekawą też l zadziwioną wydawała się młodziutka, jak jutrzenka świeża, jak brzoza wysmukła żona młodszego syna Mikuły. Na zydlu przy długim stole umieszczonym siedziała ona w świetle lampki naprzeciw ponurego bednarza i u piersi okrytej granatowym kaftanem kołysała paromiesięczne dziecię.
Wielki kosz z łozy, w którym spało inne niemowlę, na grubych sznurach zwisał u odymionej belki sufitu obok szerokiego tapczana zasłanego sianem i okrytego wielkim radnem. Dwie dziewczęce, frędzlami płowych włosów przysłonione głowy pochylały się nad izbą ze szczytu wysokiego i rozłożystego pieca; zza szerokich pleców bednarza wychylało się szczupłe, płowowłose, piętnastoletnie pacholę, z. kłębami sznurów na kolanach i z iglicą do wiązania więcierzy w ręku. W pełnym oświetleniu lub chwiejnych półświatłach dwanaście tych istot ludzkich różnej płci i różnego wieku nieruchomą grupą napełniało niską izbę, w której wiele miejsca zajmowały gospodarskie statki, rybackie narzędzia i rozłożyste krosna tkackie. Pośrodku izby stał opowiadający. Był to młodszy z dwóch synów Mikuły, trzydziestoletni, wysoki, zgrabny człowiek, którego postawa i ubiór okazywały pewność siebie połączoną z dążeniem ku niejakiej już wytworności. Tylko co snadź powrócił z drogi, bo jeszcze nie zdjąt zgrabnego kożuszka, od którego czarnego baraniego kołnierza silnie odbijała rudawość jego krótko przystrzyżonej brody i świeża rumianość cery. Złote włosy z rudawym odcieniem na tył głowy odrzucone ukazywały czoło bielsze od reszty twarzy, śmiałe i roztropne. Śmiałe też i roztropne było spojrzenie jego podłużnych szafirowych oczu, które, znać to było, błyskać mogły niekiedy gniewem albo z filuterną przekorą zaglądać w niewieście lica. Trzymał jeszcze bicz, którym w podróży konia poganiał, i z żywymi gestami ramion, rąk i głowy opowiadał:
— Dalbóg, prawdę mówię! Żebym zdechł, jeżeli kłamię!
Cały świat był dziś w miasteczku i wszyscy tak o tym gadali, że i targu żadnego prawie nie było. Wszyscy gadają, że to jest Bąk, ten sam, co to dziesięć lat temu ze spólnikami — żeby im dobra nie było! — troje ludzi zamordował…
— Żydów, zdaje się, czy co? — rękę ku włosom niosąc mruknął ponury bednarz.
— A toż — potwierdził, opowiadający — dwóch Żydów i jedną babę, co wtedy u nich nocowała, zamordowali, a całego bogactwa trzydzieści rublów u nich znaleźli. Wtenczas jego złapali i przekonali się, że to ten sam Bąk, który iuż przez kilka lat gdzieściś indziej w dalekich stronach dokazywał… Kramy odbijał, pieniądze chfałszował i tylko tyle, że jeszcze nie zabijał… Aż tu i zabijać już zaczął… Aż tu i sąd nad nim zrobili, do katorgi jego osądzili i na wieczne czasy na Sybir osądzili, aż on z turmy uciekł. Uciekł szelma, odzienie insze włożył i na robotnika do jakiejś chfabryki poszedł… Poszedł na robotnika do jakiejś chfabryki i był tam rok, dwa roki, trzy roki, za fałszywym paszportem był… Aż i tam jego złapali i bili za to, że uciekał, nie żart jak bili, gadają, że ze sto pletni szelma dostał…
— Aj! — żałośnie jęknęła młodziutka kobieta dziecię w ramionach kołysząca.
— Aaaa! — ze zdziwienia głową zatrzęsła baba.
Pacholę zza pleców bednarza wyglądające szeroko otworzyło oczy, których pogodę i niewinność zmąciła trwoga.
— Wytrzymał! Ot, mój Boże! i wytrzymał — nie zmieniając poważnej postawy i ramion nie -ozplatając zauważyła gospodyni.
— Ale! — wykrzyknął opowiadający — czort duszy jego nie wziął! W bolnicy troszkę poleżał i w Sybir go pognali. Zagnali go het, aż na sam koniec świata, żeby już drugi raz nie uciekał. A on wziął i taki uciekł…
— Z katorgi uciekł? — fajkę z ust wyjmując po raz pierwszy odezwał się stary Mikuła.
— Ale, tatku, z katorgi. Był tam rok, dwa roki, aż nogi wziął za pas i hajda w świat! Słyszę, po calutkim cesarstwie pisma rozesłali. Do gubernatorów, i do policmajstrów, i do stanowych, i do wołostnych kancelarii pisma rozesłali, że, mówią, taki a taki z katorgi uciekł, że, mówią, szukać jego i łapać wszystkim, kto tylko żyje, nakazuje się… Słyszę, po calutkim cesarstwie szukali, rok, dwa roki szukali, aż ot! Kab jeho wołki zduszyły…tut znaleźli…
— Aj! — zza kołowrotka wrzasnęła Hanułka.
Gospodyni ramiona rozplotła i po raz pierwszy przestrach roztworzył nieco jej piękne i jeszcze rumiane usta.
— Hdzie? — ozwał się znów Mikuła — hdzie tut znaleźli? Z durnego gadania durniom pociecha…
— Dalbóg, tatku — niezadowoleniem ojca żywo dotknięty, szeroko ramieniem i batem rozmachując wykrzyknął opowiadamy. — Zęby mnie choroba ruszyła, jeżeli łgę! Tut znaleźli… o dwie mile od nas siedział… w Skidlu siedział… w chfabryce znów robotnikiem był, za fałszywym paszportem znów był… Ot i fałszywy paszport poznali, ot już i łapać mieli, a on nie dureń, wziął i znów uciekł… psia jego krew… jaki mądry! cha, cha, cha, cha!
Sam jeden śmiał się, inni milczeli, a Mikuła brwi ściągając zapytał:
— A nie breszesz, Aleksy? A nie wymyślił, żeby baby straszyć?… A próbował kiedy baćka zwodzić? A?
Teraz miody chłop strwożone nieco spojrzenie zrazu na ojca rzuciwszy z obrazą w głosie i wzruszeniem ramion odpowiedział:
— Jeżeli ja łgę, to i pisarz łże. Od pisarza że ja najwięcej i nasłuchał się o tej hawanturze, bo do kancelarii pismo przyszło, że on tut, w Skidlu, tylko co był i znów przepadł.., to musi jeszcze daleko nie zaszedł, to żeby jego szukać i łapać… takie pismo przyszło…
— Może i chfotografię do kancelari przysłali? — zapytał bednarz.
Aleksy z pogardą ręką machnął.
— Z takich, jak on, chfotografii nie rysują… z innych rysują… Ale pisarz mówił, że pismo przyszło… Szukajcie, mówi, jeżeli Boga kochacie, szukajcie, a to, mówi, całemu światu wielka bieda będzie… Rozboje będą, mówi, złodziejstwa. i grabieże będą! to i to będzie… A jak jego kto złapie, to zaraz do turmy odstawim, mówi… Już teraz, mówi, nie sto pletni, jak wprzódy, ale dwieście jemu wsadzą za to, że drugi raz uciekał… w kajdany mocne, żelazne okują i na calutkie już życie do katorgi zaprzęgną…ot jak!
Nikt nie poruszał się i nic nie mówił. Mogło się zdawać, że i przez tę spokojną, ciepłą, ludną izbę przepłynęło ponure widmo z głową potępieńca i krwią ociekającymi plecami. Na koniec Mikuła wyprostował się, fajką o brzeg stołu uderzył popiół z niej wytrząsając i z ręką wyciągniętą ku leżącym na stole przez syna z jarmarku przywiezionym pieniądzom wymówił:
— Sprawiedliwie! tak szelmom wszystkim robić trzeba. Niechaj hawantur nie dokazują, cudzego nie ruszają, niewinnej krwi nie marnują, bo tego zabronił nam Pan Bóg najwyszejszy, a wszystkim niewinnym ludziom od niesprawiedliwości i krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinno. Hodzi!
Kilka zmiętych asygnat za koszulę włożył i po wszystkich obecnych, po synach, synowych, córce i wnukach wodził błyszczącymi oczami, które w tej chwili przybrały wyraz surowy i twardy. Grube zmarszczki falowały mu po szerokim czole, podnosząc się w górę, to ku kosmatym brwiom opadając; w całej postaci Jego malowała się wyraźnie mysi, której jednak nie wypowiadał, że gdyby ktokolwiek z tych, po których wzrokiem wodził, wstąpił na taką drogę, po jakiej szedł tamten, u samego jej początku pierwszy i nieubłagany opuściłby na niego tę wielką, żylastą z brązu, zda się, wykutą swą rękę…
— Hodzi! — wymówił i do worka z tytuniem sięgnął.
Wszyscy milczeli. Wiedzieli, że ilekroć stary wyraz ten wymówił, wszelkie spory i sprawy rodzinne i inne stanowczo rozstrzygniętymi zostają. Aleksy bat oparł o ścianę, do żony zbliżył się i pochylony jedną ręką po plecach ją głaskał, a palcem drugiej wodził po uśpionej twarzy i czerwoną czapką okrytej głowie niemowlęcia. Bednarz posunął heblem po na wpół wygładzonym zębie brony; kołowrotek Hanulki zaturkotał; gospodyni garnek z gorącą wodą z komina wyjmowała…
Drzwi skrzypnęły, do izby wpadł naprzód ujadając i warcząc nasrożony, zjeżony, kudłaty kundel, a zaraz potem ozwało się przy progu wymówione pozdrowienie:
— Niech będzie pochwalony…
Głos, który je wymówił, gruby był, ochrypły i czuć w nim było przyśpieszony oddech.
— Na wieki wieków… — chórem odpowiedzieli przytomni.
Mikuła z dłoni czyniąc sobie daszek nad oczami, ku drzwiom spoglądał; gospodyni oczy od ognia odwróciła; hebel bednarza i kołowrotek Hanulki umilkły znowu; Aleksy z ręką na plecach żony opartą wyprostował się.
— Panie gospodarzu i pani gospodyni — mówił u proga głos gruby i ochrypły — podróżny jestem i łaski waszej proszę. Dajcie godzinkę w ciepłej chacie posiedzieć; ogrzeję się i dalej Pójdę… długo wam nie dokuczając…
— Prosim! wejdźcie sobie i posiedźcie — odpowiedział stary.
— Czemu nie? wejdźcie, bądźcie łaskawi i ogrzejcie się sobie… -. grzecznie zaprosiła gospodyni.
W szeroki pas światła od ognia padający wszedł człowiek rosły, barczysty, lecz bardzo chudy, w ubraniu składającym się z wysokich butów, wsuniętych w nie spodni z grubego sukna dość cienkiego, na jednym ramieniu szeroko rozdartego surduta. Do podróżowania w wietrzną i mroźną noc zimowa ubiór ten nie był stosownym; toteż od chłodu możi twarz jego bardzo wydłużoną i kośćmi policzków sterczącą okrywała bladość przypominająca cienki, żółtawy papier. Do zmiętej bibuły podobnym było jego czoło wysokie, powiększone jeszcze małym wyłysieniem, za którym połyskiwały rudawe włosy. Rudawy wąs ocieniał mu wąskie usta; podłużne oczy źrenicą tak szafirową, że z dala ta ich barwa uwagę zwrócić musiała, szybkim, wszystko, zda się, od razu widzącym spojrzeniem ogarnęły całe wnętrze izby.
— Siądźcie, bądźcie łaskawi, odpocznijcie! — od komina nie odchodząc przemówiła gospodyni. — Jasiek — na syna zawołała — podaj panu stołek!
Nazywała go panem, bo surdut miał na sobie, a chociaż u progu przemówił tym językiem, jakim w tej chacie mówiono, snadź było, że nie posługiwał się nim zwyczajnie.
Usiadł na stołku, gruby kij z żelaznym u końca okuciem pomiędzy kolanami umieścił i silnie zatarł długie, czerwone, z grubymi palcami ręce. Podniósł przy tym twarz i uśmiechnął się tak, że wyglądał wpółbezmyślnie, wpółwesoło.
— Oj, zimno, zimno… — zajęczał — i głodno! — dodał, ale żartobłiwość z twarzy mu nie znikała. Można by myśleć, że skarży się żartem.
— Wiater dziś taki, że nie daj Boże — zauważył Aleksy.
— Chcecie jeść? — głowę znad roboty podnosząc i ciekawie na przybyłego patrząc zapytał bednarz.
Znów ręce zacierać zaczął.
— Oj, zjadłbym, zjadłbym, gdybym co miał, ale na drogę zapasu nie wziąłem…
Usta jego uśmiechały się żartobliwie na podobieństwo ust kpiarza, który towarzystwo zabawić i wesołością swą ująć dla siebie pragnie, ale ochrypły głos skrzypiał jak niewysmarowane koło wozu, a wzrok chciwie w głębi komina tonął.
— Oj, zjadłbym, zjadłbym… Dwa dni w drodze… gdzie! pamięć mi w głowie zamarzła, czy co? już dwie niedziele w drodze… Idę, taj idę, taj szukam, czego nie zgubiłem, i nie wiadomo tylko, czy znajdę… cha, cha, cha, cha! Mówił głośno, jeszcze głośniej śmiał się. Kij wysunął się mu spomiędzy kolan i upadł na ziemię; schylił się i podniósł go z niezmierną gibkością i szybkością ruchów.
Wszyscy milczeli. Nikt tu prócz ojca rodziny rozkazów żadnych nigdy nie wydawał. Mikuła obojętnie na przybyłego patrzał, a potem zwolna ku starszej synowej głowę zwrócił.
— Krystyna! majesz szto iści? jeżeli masz, to gościa potrachtuj…
— Tołkanica z makiem je (jest) -odpowiedziała.
Stary otoczył się kłębem dymu.
— Z daleka? — zapytał.
Teraz przybyły z wytężeniem na niego patrzał.
— Z Prus — odpowiedział.
— Pewno do jakiej chfabryki, bo najwięcej Miemców do chfabryk idzie…
— Pan Miemiec? — cienkim głosem i z nadzwyczajną ciekawością zapytało piętnastoletnie chłopię.
— Ja nie Niemiec, ale z Niemiec idę… do fabryki idę… gdzie płócienka robią, bo, słyszę, tam zarobek dobry… a niedaleko stąd, słyszę, koszary budują… może tam najmę się, bo i mularstwo znam… byle zarobić, byle żyć; biednemu człowiekowi byle zarobić, byle żyć…
— Oj, to prawda; biednemu człowiekowi byle zarobić… byle żyć! — z głębokim zrozumieniem potwierdziło parę głosów.
Krystyna postawiła na stole misę pełną kartoflanej kaszy, szarej od przymieszanego do niej maku, zastygłej i tak stwardniałej, że ją nożem krajać było trzeba. Położyła też przy misie nóż i spory kawał czarnego chleba. Kiedy chodziła po izbie, ruchy jej były poważne, twarz spokojna, a głowę ciągle dumnie trochę podnosiła. Może przewodniczące jej położenie w ludnej chacie, może zgodne pożycie z mężem i szczęśliwe macierzyństwo oblekały ją cechami powagi i osobistej godności. Była też grzeczną.
— Jedzcie, bądźcie łaskawi — zapraszała gościa.
Długie, chude, czerwone jego ręce pochwyciły naprzód chleb i do ust go poniosły, lecz niespokojne oczy zdawały się jeszcze czegoś szukać po stole.
— Nie gniewajcie się, panie gospodarzu… ale zmarzłem jak kość… żeby tak można dostać kieliszeczek wódeczki… wódeczki… wódeczki!
Żarłocznie chleb przeżuwając znowu gestem wesołego kpiarza ręce zacierał.
— Czemu nie można? można! — spokojnie odrzekł gospodarz. — Krystyna! daj wódki!
Bednarz głowę znad roboty podniósł, oczy mu chciwie błysnęły. Krystyna przyniosła butelkę i kieliszek z grubego, zielonawego szkła, który gospodarz w połowie napełnił i do ust go niosąc ku gościowi głowę skłonił.
— Na zdrowie! — rzekł i wypił powoli, prawie po kropli.
Kiedy gość brał napełniony po brzegi kieliszek, grube palce jego drżały.
— Na szczęście! — odpowiedział i od razu z chciwością sporą miarkę trunku w gardło sobie wlał.
Bednarz patrzał na starego i nieśmiało trochę po butelkę sięgał. Stary milczał. Bednarz więc wypił i butelkę ku bratu wyciągnął.
— Aleksy, piej!
— Nie choczu, nie budu pici, żonka zabroniła! — odmówił młody chłop i na całą chatę parsknął głośnym śmiechem. — Dalbóg zabroniła! — mówił dalej jak przyczepiła się do mnie:
„Nie pij, Aleksy, i nie pij! Kiedy mnie choćtroszkę lubisz, kiedy Boga najwyszejszego boisz się, nie pij!
Przysięgnij, że nie będziesz pić, przed krzyżykiem przysięgnij!” Widzę ja, że nijak nie odczepię się od babskiego języka, wziąłem taj przysiągłem i już musi rok będzie, jak wódki nie pokosztowałem. Może ja łgę, Jelonka, a? czy ja łgę?
W serdecznym śmiechu białe i drobne zęby ukazając ręką go po twarzy pogładziła.
— Kab ty skis, kiedy ty przez moje gadanie pić przestał . taki duży wyrósł, to i rozumu nabrał…
Baba wstała z necek, do stołu podeszła i na butelkę patrzeć zaczęła.
— Piej! — rzekł do niej stary.
Z kieliszkiem w ręku pokłoniła się wszystkim dokoła i wypiwszy rękawem koszuli zapadłe usta otarła. Gość wlepiał w nią oczy tak, jakby rysy jej rozpoznawać usiłował. Ogromne kawały kaszy pożerał, okruchy jej z garści do gardła wsypywał, a w miarę tego jak głód zaspokajał, coraz ciekawiej i uporczywiej przypatrywał się wszystkiemu i wszystkim. Chwilami zdawało się, że czegoś lub kogoś wzrokiem szuka. Spoglądał na tapczan, potem na szczyt pieca, potem znowu na tapczan. Nagle zapytał:
— A żonka wasza, panie gospodarzu, żyje?
— Już dawno umarła… z dziesięć roków już będzie jak umarła… — zagadała baba wypitą wódką skrzepiona i ożywiona — tego samego lata umarła, jak mnie ze dworu odprawili… wtenczas mnie Szymon do swojej chaty przytulił; niech jemu Pan Bóg najwyszejszy za to we wszystkim dopomoże… „Krystynie w gospodarstwie dopomagaj” powiedział…
— Umarła — przerwał gość, a znieruchomiałe jego oczy tkwiły znowu w twarzy rozgadanej baby. — A warn, matko, Nastula na imię… we dworze gospodynią folwarczną byliście…
— A toż! — z uradowaniem wykrzyknęła baba.
— A skądże wy o tym wiedzieć możecie? — zagadnął Aleksy.
Ale przybyły pytania tego nie usłyszał, czy na nie odpowiedzieć nie chciał.
Po ścianach teraz oczami wodził.
— Dawnoście, panie gospodarzu, tę chatę zbudowali?
Powoli, obojętnie Mikuła odpowiedział, że chata jest starą, a tylko niedawno podniósł ją troszkę, przegniłe zręby nowym drzewem zastąpił, większe okna wyciął…
— Ja też patrzę, że izba jakby niezupełnie ta, co była…
— Alboż byliście tu kiedy? — zapytał bednarz.
Nie odpowiedział znowu. Jeść nie przestając oglądał się dokoła. Na bednarza i na Aleksego długo popatrzał i nagle jakoś rzekł:
— Ot jak. Starej już nie ma!
A po chwili dodał:
— I Jaśka nie ma!
— Jakiego Jaśka? — fajkę od ust odejmując i bystro na gościa patrząc zapytał stary.
— Ot, jakiego! — zaśmiał się gość — a toż waszego trzeciego syna, panie gospodarzu!
— Czy wy tutejsi, że tak wszystko wiecie? — zagadała Jelenka.
— Musi byliście tu kiedy! — zza czerwonych powiek wlepiając w niego spłowiałe, ale ciekawe oczy przemówiła baba.
— Widać ze wszystkiego, że wam tu być nie pierwszyzna — ozwał się Mikuła.
Tak oblężony pytaniami, przybyły zrazu twarz ku stołowi nachylił, a potem z głuchą jakąś złością mruknął:
— No, byłem, byłem… to i co, że byłem?
W mgnieniu oka jednak złość czy niecierpliwość poskromił i obojętnie mówił:
— A byłem tu… za robotnika najmowałem się, wtedy kiedy nowy dwór budowali… przy budowaniu nowego dworu pracowałem…
— Dawno to już było, może i ze dwadzieścia lat temu — zauważył Mikuła.
— Więcej niż dwadzieścia — poprawił gość.
— Nie żart, jak wtenczas dużo cudzych ludzi do tego budowania przychodziło… — zauważył bednarz.
— A dużo. I ja przychodził…
Stary uważnie na gościa patrzył.
— Cościś mnie mroczy się w oczach… albo zdaje się, że was znam… albo zdaje się, że nie znam…
— Jak Boga kocham — zaszamotała się baba — kab ja z tego miejsca nie wstała, kiedy i mnie nie tak samo… albo zdaje się, że was znam… albo zdaje się, że was nie znam… Musi wy kiedy ze mną rozmawiali, jak przy budowaniu nowego dworu byli..
Przybyły uśmiechał się i z dziwną uporczywością patrzał na Jej wyschłe, pomarszczone, jak wosk żółte ręce.
— Oj, rozmawialiście ze mną, matko — zaczął — rozmawialiście nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy… oj, przynosiliście mnie w tych rękach swoich chleb nasmarowany miodem albo masłem, któreście z pańskiej spiżarni pod sekretem brali… cha, cha, cha, cha!
Śmiał się głośno, z podniesioną twarzą, a oczy mu gorzały jak dwa ciemne, rozżarzone węgle.
— Kab mnie dziś w nocy uduszyło, kiedy pamiętam… nie pamiętam… czy ja z wami rozmawiała, czy nie rozmawiała, czy wam kiedy chleb dawała, czy nie dawała, niczego nie pamiętam, tylko mnie zdaje się, że albo was znam, albo was nie znam.. taki znam! taki nie znam!… a! co to takiego?
Dwie pary oczu: jedna bystra i przenikliwa, spod siwych, obwisłych brwi spoglądająca, a druga spłowiała, iskierkami ciekawości połyskująca i żywo biegająca pod czerwonymi powiekami, wpatrywały się w przybysza, który zaniepokoił się, znowu ręce zatarł, bezmyślnie rozśmiał się i ze stołka powstawszy szerokimi krokami do komina poszedł. Tu w całej wysokości swej wyprostowany ręce za plecy założy} i wzrok spuścił ku dziewczynie, która przy zbliżeniu się jego prząść przestała i zalękniona czy zawstydzona ręce na kolana opuściła. Ze spuszczonym ku niej wzrokiem przemówił:
— A ty córka gospodarza?
Odwracając od niego twarz zarumienioną szepnęła:
— Ale. Córka.
— Musi najmłodsza? Musi tobie dwudziestu lat nie ma…
— A nie ma…
— A starsza siostra, Maryśka, żyje czy umarła?
— Żyje…
— Za mąż poszła?
— Poszła…
— Gdzie ona? w tutejszei wiosce?
— W Dubrowlanach… w mężowskiej chacie siedzi…
— Aha! w mężowskie] chacie… we własne] chacie… to dobrze… ach, ach,ach!
Jak powiew wichru westchnienie gwałtowne i krótkie pierś mu podniosło.
Zamilkł.
Przy długim stole rozmawiano. Piętnastoletni Jasiek swawolnie przekomarzał się z babą, ze potajemnie drugi kieliszek wódki wypiła, ona uderzając się pięścią w pierś krzyczała:
— Breszesz jak pies! Kab mnie chwolera porwała, kiedy wypiłam!
Bednarz mówił coś do żony spod ściany kołowrotek biorącej. Jelonka śmiała się głośno z kłótni Jaśka i baby. Jedne tylko tam usta milczały, powoli ciągnąc dym z krótkiego cybuszka i jedna para oczu zza przezroczystego dymu, spod siwych, obwisłych brwi ciągle, przenikliwie patrzała na stojącego przed kominem gościa.
Wtem nad gwarem podniósł się donośny, młodzieńczy, pewnością siebie brzmiący głos Aleksego. Bokiem do stołu przyparty, szeroko rozłożył się na zydlu i z głową mimo woli jakby, lecz zawsze podnoszącą się hardo, ku gościowi zawołał:
— A o Bąku nie słyszeliście tam czego po świecie chodząc, ha?
Wszyscy umilkli odpowiedzi ciekawi, ale i gość przez dobre pół minuty milczał. Potem spokojnie odpowiedział:
— Czemu nie słyszałem? słyszałem. Cały świat o nim tylko teraz i gada.
Po chwili dodał:
— Może nieprawda? Może teraz cały świat o Bąku nie gada? ha?
I znowu zaśmiał się głośno.
— A gadają, nie daj Boże nikomu, żeby tak o nim ludzie gadali! — zawołał młody chłop. — A jak myślicie: złapią jego czy nie złapią?
— Może złapią, może nie złapią… — flegmatycznie odpowiedział gość.
— Dobrze byłoby, żeby złapali, a to pisarz mówił, że jak, broń Boże, nie złapią, wszystkim bieda będzie… rozboje, mówi, będą, grabieże będą, to i to, mówi, będzie… Co to, szelma taki, jeżeli na wolności zostanie czy mało jeszcze biedy ludziom narobi…
— Czort jego złapie, kiedy on taki mądry — wykrzyknął bednarz, którego drugi kieliszek wódki trochę rozchmurzył — dwa razy hycel uciekał… to i teraz uciec potrafi…
— Już to mnie największa ciekawość, jak on mógł wtenczas dziesięć lat temu, z turmy uciec. Jaz nie raz i nie dwa razy w mieście był i turmę widział…
Mury takie, o Jezu! sołdaty ze sztykami wszędzie… ptakiem trzeba być, nie człowiekiem, żeby wylecieć stamtąd… A on wyleciał… Kab jeho… ot, mądry! Ścianę zębami przegryzł czy co?
— Ej, nie — krótko wymówił gość.
— A jakże? Bo żeby i kratę żelazną rozpiłował, to by przez okno wyskoczyć nie mógł… przez takie wysokie okno… jakby na kamienie z trzeciego piętra buchnął, to by mu od razu dusza z ciała uciekła…
Teraz stojący przed kominem człowiek, z rękami wciąż za plecy założonymi, swobodnie kołysać się zaczął w obie strony, z lekka przestępując z nogi na nogę. Było w tym poruszeniu się coś, co miejskiego dandysa przypominało. Z góry patrzał na przemawiającego doń młodego chłopa.
— On nie wyskakiwał przez okno, ale wyleciał… — z drwiącym uśmiechem przemówił.
— Chyba na tych skrzydłach, które mu czort przypiął — obruszył się bednarz.
— Nie na skrzydłach on wyleciał…
— To może na wiedźmowej łopacie… — zażartował Aleksy.
Kobiety i niedorosły Jasiek zawtórowali jego śmiechowi.
— Na parasolu — wyrzekł gość.
Wszyscy umilkli. On kołysał się przed kominem jeszcze swobodniej i po wszystkich obecnych z góry wzrokiem wodził. Może tak fanfaroni uliczni chełpią się przed zebraną w szynku publicznością wyższym stopniem swej uczoności i biegłości w światowych sprawach.
— Głupstwo! — mówił — dla niewiedzącego to zdaje się cud, a dla wiedzącego głupstwo! Ot, jak on zrobił, ten Bąk, kiedy z turmy uciekał…
Wziął swój kij, który przedtem tuż przy sobie o komin był oparł, i odpowiednio nim gestykulując opowiadał:
— Wziął parasol, wielki taki parasol, rozpiął go, w dół, ot tak, obrócił, i razem z parasolem, ot tak, hyc przez okno… Zęby bez parasola, to by na łeb, na szyję zleciał i kark złamał… ale parasol spuszczał się w dół pomaleńku, pomaleńku, bo wiatr jemu prędko zlatywać nie pozwalał, aż spuścił się do samej ziemi… a Bąk tyle tylko, że jak długi wyciągnąwszy się na bruku, nosem uderzył o kamień… Z nosa krew pociekła i kości okrutnie zabolały, ale co tam! Za pas nogi wziąwszy, hajda w świat! Trzy lata potem jego szukali… parasol pod turmą zaraz znaleźli, a jego trzy lata darmo szukali… cha, cha. cha, cha!
Przy tym opowiadaniu cała jego długa, koścista twarz zajaśniała doskonałą, dziecięcą prawie wesołością. Wyglądał jak niedorosłe chłopię, które z filuterną przekorą i radosnym śmiechem opowiada o popełnionej niewinnej psocie. Obecni w zdumieniu podnosili twarze i pootwierali usta. Wśród ogólnego milczenia głos gruby i surowy zza kłębów dymu wymówił:
— A wyż skąd wiecie, jak to było?
— Hetoż prauda! skąd wy wiecie? — zawtórzyło pytaniu parę głosów.
Jakby w natarczywości tych pytań niechętne dla siebie wyzwanie dosłyszał, zuchwale głowę podniósł i spod brwi, które zbiegły się groźnie,rozpłomienionym okiem dokoła powiódł.
— A wiem! To i co, że wiem! rozumnego gadanie głupiemu dziw… Aaaa! gęby pootwierali!… skąd wiem? Albo to ludzie języków nie mają i nie opowiadają… opowiadali, a ja słuchał… Pfuj!…
Splunął i nagle zaniepokoił się znowu, zmąconym wzrokiem. dokoła rzucił, na kij swój spojrzał, ręce zatarł. Aleksy hardo w twarz mu patrzył.
— Cościś wy, panie — zaczął — bardzo już dużo o tym Bąku wiecie. Może wy kiedy jego i widzieli…
Lekceważąco ramionami wzruszył.
— A gdzie ja jego mógł widzieć? Nie widziałem. Z Prus idę… więcej jak dwadzieścia lat w tych stronach nie byłem.
— To szkoda, bo żebyście go widzieli, to byście nam powiedzieli, jak on wygląda… Łatwiej byłoby złapać… Oj, złapałbym ja go, złapał z wielką ochotą i wprzód, nim by policja dowiedziała się o nim, sam bym mu kawał skóry z pleców zdarł…
— Pi, pi, taki młody, a już by ludziom skórę z pleców zdzierał! — uśmiechnął się przybyły.
— A kiedyż on rozbójnik! — zrywając się z ławy krzyknął młody i sierdzisty chłop — sam pisarz dziś mówił: „Kramy odbijał, mówi, pieniądze chfałszował, a już najgorsza rzecz, mówi, że troje ludzi ze spólnikami swymi zabił…” czy to bestii takiej żałować? Oj, oj, i jakbym ze skóry łupił!… niech drugich nie ubija…
Pięścią w powietrzu wygrażał.
— Cichocie! cichocie, Aleksy! Nie kryczy tak! — ciągnąc za połę rozpiętego kożucha uspokajała męża młoda żona.
Bednarz ręką z heblem w powietrzu zamachnął.
— Kab jemu tak dobra na świecie nie było, jak on niewinnych ludzi pogubił…
— Oj ! — jęknęła Hanulka — jeszcze i teraz może rozbijać zacznie…
— Peuno, że zacznie… — zagadała baba — co to, rozbójnik taki, w krwi ludzkiej wykąpany…
— Kab jemu kości pokruciło… Kab jego paralusz naruszył…
— Czy zacznie, czy nie zacznie — ponuro odezwał się bednarz — a łapać jego trzeba, bo jeszcze szajkę sobie dobierze i konie będzie kraść…
— Niedoczekanie jego! — zawołał Aleksy — będzie on konie kradł, jak kat jemu dwieście pletni w plecy wsadzi…
— Aj, aj! — piskliwie wrzasnęła Hanulka.
— A tobież co? — obruszył się Aleksy, ale zaraz spojrzął na żonę, która całą swą szczupłą kibić naprzód podając lamentowała także.
— Oj, oj, oj! a! a! oj, oj!
Stara Nastula wyschły policzek na dłoni oparła i głośno na całą izbę wzdychała:
— Bożeż mój, Boże! oj, Bożeż miłosierny…
Piętnastoletni Jasiek stał jak skamieniały, z oczami wytrzeszczonymi, aż obydwie ręce do ust przyłożył i trzęsącym się głosem zahuczał:
— Hu, hu, hu, hu!
— Ot, przelękli się, że rozbójnik pletniami dostanie! — zaśmiał się Aleksy.
Przybyły nie stał już teraz w tak wyprostowanej, jak wprzódy, postawie. Kiedy Aleksy pierwszy raz wspomniał o pletniach, widać było, jak pod cienkim suknem podartego surduta łopatki Jego poruszać się zaczęły i powoli podnosiły się w górę, kark zaś jakby pod nagłym uderzeniem w dół opadł i broda dotknęła piersi.
— Ciekawość, czy szelma wytrzyma? — mruknął bednarz.
— Ojej! i jak wytrzyma! — twierdził Aleksy — jeszcze potem w łańcuchach na koniec świata pójdzie, a jak przyjdzie tam, gdzie jemu być przykażą, to od rana do nocy młotem pod ziemią’ będzie walić albo taczki ciągać…
— Oj, biednyż on, taki biedny! — westchnęła Jelenka i trzymane w ramionach niemowlę do piersi przycisnęła i mocniej zakołysała.
— Oj, na co jemu było na ten świat przychodzić? Na co Pan. Bóg najwyszejszy na ten świat jego przysłał? — wzdychała Nastula.
— Ja by, zdaje się, nie wytrzymała… za nic by tyle nie wytrzymała… wzięłabym taj bym się utopiła… — prawiła Hanulka.
Krystyna znad statków, które myła, wyprostowała się, ramiona znowu u piersi skrzyżowała i wysoka, silna, kształtna, ciemnymi oczami w ogień patrzała.
Piękne jej usta kurczyły się trochę i zsunęły się ciemne brwi. Kiedy wgzysćy umilkli, odezwała się głębokim, basowym głosem:
— A taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołychała…
Przybyły nagle kark wyprostował i ku niej się zwrócił. Długo na nią patrzał, aż pochylił się prawie ku samej jej twarzy i grubym, świszczącym szeptem wymówił:
— Pilnujcie wy dobrze swego synka, oj, dobrze swego Jaśka pilnujcie, żeby on nigdy takim nieszczęśliwym nie był…
Kobieta ze zdziwieniem i trochę z przestrachem głowę odgięła, ale gość prędkim ruchem zwrócił się w inną stronę izby, w tę stronę, gdzie pod ścianą za stołem siedział gospodarz chaty. Mikuła milczał dotąd; zwyczajem jego snadż było, że wszystkim wprzódy mówić pozwalał, a potem zdaniem swoim spór lub rozprawę rozstrzygał i kończył. Rękę z fajką w powietrzu zawiesił i powoli, spokojnie przemówił:
— Sprawiedliwie. Nad takim i Pan Bóg najwyszejszy lamentować nie przykazał.
Sprawiedliwie. Już nam te koniokrady, grabieżniki, chfałszowniki i inne szelmy dość nadokuczali. Czy to niewinne ludzie na to borują, żeby oni ich dobrem, a broń Boże i krwią karmili się i poili? Niewinnym ludziom od wszelakiej krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinny, a żeby dla takich ciężkich grzechów nijakiej kary nie było, nie możno, nijak nie możno. Hodzi.
Znowu fajkę do ust podniósł. Na tle ciemnej ściany i na mętnym tle lampki wyglądał jak biały kolos ze zgiętymi nieco plecami i głową owianą obłokiem dymu. Kiedy mówił, przybyły wpatrywał się w niego i słów jego słuchał z takim wytężeniem, tak chciwie, że aż wargi jego rozwarły się i zesztywniały rysy, a tylko powieki nad znieruchomiałymi źrenicami prędko, prędko mrugały. Stary umilkł, a on jeszcze kilka sekund patrzał, słuchał, jakby czegoś, słowa jakiegoś jeszcze niewymówionego oczekiwał. Na koniec koścista twarz w ogniu mu stanęła, namiętny błysk strzelił ze źrenic. Ręką machnął.
— Hodzi! — powtórzył i zaśmiał się krótko, ostro. — Dobrze wam, panie gospodarzu, mówić: hodzi! Ale czy temu, kogo jak dziką bestię po świecie gnają, aby dognawszy na gorzkie jabłko zbić, a potem do katorgi zapędzić, hodzi czy nie hodzi? to już on tylko w swojej duszy wie świat, i ludzi, i dzień narodzenia swego przeklinijącej! Każdego człowieka nieszczęście spotkać może i żadna matka nie wie, kogo tam… na rękach swoich kołysze…
Przelotnie na Krystynę i na Jelenkę spojrzał, zachłysnął się jakoś, ślinę głośno przełknął, umilkł.
— Każdego nieszczęście spotkać może — spokojnie i powoli odezwał się Mikuła — ale taki najgorszejszy, który drugiego człowieka ubija…
— Oj! — wykrzyknął gość — a na wojnie nie zabijają? Nie jednego, ale dziesięć tysięcy od razu ubiją, a jeszcze tego, kto najwięcej ubije, najlepiej chwalą, ordery i różne nagrody jemu za to dają… Oj, najgorszy…
Głową trząsł i śmiał się znowu, ale cichym, piersiowym śmiechem.
— Najgorszy, najgorszy! — powtórzył — a wiecież wy, panie gospodarzu, że najgorszość czasem blisko, oj, jak bliziutko najlepszości leży… i żeby nie zdarzenie jakie albo tam… różności, co ich wszystkich i przeliczyć trudno, może by zamiast tej najgorszości była najlepszość…
W gardle mu zaschło. Szerokimi krokami ku stołowi podszedł, kieliszek wódką napełnił, jednym haustem ją przełknął i do komina wrócił.
— Hodzi! — zaczął znowu ciągle ku staremu Mikule zwrócony — dobrze wam mówić, hodzi! A czy wy wiecie, jakim sposobem ten Bąk, którego teraz jak dziką bestię ścigają, żeby go na gorzkie jabłko zbić, pierwszy raz w biedę wpadł? Może pierwszy raz w biedę on wpadł za takie głupstwo, że i plunąć nie było na co!
A bieda trzęsie tego, kto na niej jedzie… oj, panie gospodarzu, jak trzęsie! tak, że czasem w człowieku duszę podszewką do góry przewróci! Wszelka dusza ludzka ma podszewkę, tylko że u jednsgo wyjdzie ona na wierzch, a u drugiego nie wyjdzie… ot co!
Znowu poszedł ku stołowi, ale wódki już nie pił. Machinalnie wyciągnął rękę ku butelce, lecz nie dotknąwszy jej znowu do komina wrócił. Nozdrza jego rozdymały się i poruszały, brwi podnosiły się, to opadały; natura gwałtowna, zuchwała, zgorzkniała tryskała mu z oczu ponurym ogniem i z piersi szybkim oddechem. Śmiał się jednak przed kominem znowu stając.
— Hodzi! — powtórzył jeszcze, jakby ten wyraz z ust starca wyszły utkwił w nim niewidzialnym, lecz jątrzącym ostrzem.
— Żeby to tym wszystkim diabłom, które duszę ludzką targają, każdy miał moc powiedzieć: hodzi! i żeby już one tak, od tego jednego słowa i uciekały! U jednego te diabły śpią, a w drugim obudzą się i na potępienie jego prowadzą.
A czy wy myślicie, panie gospodarzu, że jak diabły duszę ludzką na potępienie prowadzą, to jej ktokolwiek wybawić się od nich pomoże? cha, cha, cha, cha! słominki nikt nie poda, żeby człowiek za nią uczepić się mógł i z jamy wyleźć. Kiedy pośliźnie się człowiek i jak świnia w gnój wpadnie, czy jest na świecie kto taki, co by zlitował się i na suche pole jego wyprowadził? Ho, ho! nikt nie obejrzy się, a kiedy obejrzy się, to nogą popchnie! Czasem i samemu jemu smród obrzydnie… uciekać od niego zażąda — gdzie tam! nie pozwolą! Huź, ha! Jak charty lisa gonią, aż dogonią, nazad w smród zapędzą, i targają, męczą, dopóki znów do krwi kąsać nie zacznie! A co ma robić? Kiedy wojna, to wojna! Kiedy przepadać, to już wprzód dobrze najadłszy się i napiwszy, a choć i łeb cudzy roztrzaskać, to co? I tak zgubienie, i tak zgubienie… Niechajże przynajmniej wrogi popamiętają… a kto wróg? cały świat wróg, kiedy nikt ratować ani myśli… a każdy zgubić żąda…
Znowu ku stołowi, ale już ze skrzyżowanymi ramionami poszedł i trochę naprzód pochylony Mikule w twarz spojrzał. Stary od paru minut już całą górną część swego potężnego ciała naprzód pochylił i na gościa swego z takim natężeniem, tak przenikliwie patrzał, że aż ręka trzymająca fajkę na ławę mu opadta. Teraz oczy ich po raz pierwszy spotkały się w długim spojrzeniu; plecy starego w tył się odgięły i o ścianę oparły; głos gościa urwał się jak rozerwana struna. Odwrócił się, znowu przed kominem stanął, ale postawa jego straciła swą zuchwałość, nozdrza poruszać mu się przestały, znacznie ciszej niż przedtem mówić znów zaczął:
— Czy to właśnie każdy od razu już do głębokiej jamy wleci? Nie każdy. Może i ten Bąk nie od razu ludzi zabijał. Ot, ciekawość, jaka to jego historia? Gdzie on urodził się i w jakim to miejscu matka jego na rękach swoich nosiła i kołychała? Musi on wtenczas jeszcze rozbójnikiem nie był, musi on po jakiejś drabinie schodził, póki zeszedł aż tam, skąd już ani Bóg, ani diabeł jego nie wyciągnie. Nie wiem tam, co on takiego robił, nim ludzką krew rozlał, ale, słyszę, jak rozlał, samego siebie zląkł się i z turmy uciekłszy do chfabryki pracować poszedł. Czy dali spokojnie pracować?… Nie dali.
Złapali i znów w smród zagnali… Znów uciekł, a uciekając, jak jemu kto na drodze stanął, może i drugi raz, czy ja wiem? krew ludzką rozlał… Ale potem, słyszę, w chfabryce dwa lata znów spokojnie przesiedział… Bardzo już może zląkł się i siebie samego, i tej kary, co jego czekała… Albo to kto dowiadywał się, co on tam sobie myślał i zamierzał? Czart chyba o niego dowiadywał się… więcej nikt…
Dotąd wszyscy w milczeniu, zaciekawieni i trochę zdziwieni, słuchali mowy jego zuchwałej i namiętnej zrazu, a teraz coraz więcej żałosnych i prawie pokornych nut przybierającej. Ale Aleksy dłużej już milczeć nie mógł.
— Ej, ej! panie! — zawołał — cościś wy już nadto bronicie rozbójników!
Gość wyprostował się znowu i młodemu chłopu w same oczy spojrzał.
— Oj, oj! — z szyderstwem w głosie i poruszeniem głowy odpowiedział — w ciepły kożuch wlazł i kontent, że mu dobrze! A nad takim, z którego i skórę zaraz zedrą, żadnego już zlitowania mieć nie trzeba?
Stary Mikuła fajkę od twarzy odjął, krzaczyste brwi zsunął i twardo, krótko, srogo wymówił:
— Nie trzeba.
Można by myśleć, że dwa te wyrazy gościowi w twarz rzucił i że on uderzenie ich poczuł, tak szybko całym ciałem zwrócił się ku staremu i z cichym, długim, na dnie piersi szemrzącym śmiechem parę szerokich kroków uczyniwszy tuż przy nim usiadł. W tej chwili drzwi izby skrzypnęły znowu, parę osób weszło i przy kominie wszczęły się rozmowy. Ale przybyły zdawał się wcale tego nie spostrzegać, na stołku tuż przy gospodarzu usiadł, szerokimi, ale kośćmi chudych łopatek sterczącymi spod surduta plecami ku izbie się zwrócił i łokciem szeroko na stole oparty twarz swą ku twarzy starego pochylił. Blisko nich nikogo nie było: Jelenka z dzieckiem, które obudziło się i zapłakało, pod przeciwległą ścianą usiadła, Aleksy hałaśliwie wiódł rej przy kominie, bednarz u przeciwnego końca długiego stołu nożem coś około zęba brony robił. Tylko stara Nastula, w której bezzębnych ustach niepostrzeżenie dla wszystkich ze trzy czarki wódki zniknęło, pośpiesznym ruchem wsunęła się tuż prawie pod ramię przybyłego i z chciwą ciekawością ucho ku niemu pochyliła. Wkrótce też usłyszała półgłosem wymówione słowa:
— Panie gospodarzu, a co z waszym Jaśkiem słychać?
— Z jakim Jaśkiem? — szorstko odrzucił stary.
— Aż trzecim waszym synem… Dwóch tu jest, a trzeciego nie ma… czy wy już o nim ze wszystkim zapomnieli, panie gospodarzu?
Za plecami pytającego dłonie jakieś głośno splasnęły i babski piskliwy głos zagadał:
— A kab ja wieku swego nie dożyła! Kab mnie język w kół się obrócił! Kab mnie ręce jak te gałęzie wierzby powykręcało, kiedy ja o nim zapomniała, o Jaśku moim najmilszym, o sokoliku moim biednieńkim… Toż ja jego, kiedy on na świat rodził się, od matki przyjmowała, toż ja jego na rękach swoich nie raz i me dziesięć razy nosiła… swoich dzieci nie miała, ale jego miała, i lubiła, i hołubiła jak rodzonieńkiego synka…
Głowa baby czerwonym czepcem oblepiona, z kosmykami biaiych włosów na pomarszczonym czole, z policzkami od wódki rozrumienionymi, trzęsła się i w obie strony kołysała tuż nad ramieniem przybyłego w samo prawie ucho rzucając mu gorące i wódką cuchnące oddechy. On głowę nieco w tył odgiętą na ręku opierał z przymrużonymi oczami zawodzenia jej słuchając. Ałe wkrótce przerwał je pytaniem:
— To wy, panie gospodarzu, ze wszystkim już Jaśka nie pamiętacie? On że wasz pierwszy był… najstarszy…
Jakby przemocą z milczenia wyrwany stary chmurnie odrzekł:
— Czemu nie pamiętam? Pamiętam… a wyż jego dobrze znali?
— Oj, i jak dobrze! Tęgi chłopiec był z niego, roztropny, śmiały…
— Nadto już śmiały — mruknął stary, popiół z fajki wytrząsając. — A wy słyszeli, co jemu wydarzyło się?
Widocznie, pomimo zachmurzenia i przenikliwych, badawczych spojrzeń, które czasem na gościa rzucał ochotę do mówienia o najstarszym synie uczuwać zaczynał. Ale stara Nastula zawiodła znowu:
— Oj, wydarzyła się jemu bieda, bieduleńka! oj, kab im Pan Bóg grzechów ich nie darował, jak oni jemu, młodzieńkiernu i dumieńkiemu, wtenczas nie darowali Zgubili oni jego, jak tego psa zmarnowali… A nieboszczyca matulka jego mnie bratanicą przychodziła… a on mnie bubulką nazywał…
Gość starego Mikułę zapytał:
— A cóż to jemu wydarzyło się takiego?
Stary przez pół minuty szczękami poruszał, jakby twardego coś przeżuwał. I nie chciało mu się z tym nieznajomym mówić, i do mówienia ochota go brała.
— Ot — zaczął — z głupstwa poszło i taki może on pierwszy raz i za sprawiedliwość pokutował… Proces nam Dubrowlańcy… sąsiedzi… kab im dobra nie było, wytoczyli… nu, mnie gromada za planipotenta wybrała, a ja do miasta jeździł i z hadwokatem gadał, tym, znaczy, co nas przed sądem bronił. A do miasta Jaśka z sobą brał, i do hadwokata brał, tak sobie, bez przyczyny… nadto już jego lubiłem i hołubiłem, a kiedy czego naparł się, to i na wszystko pozwalałem… Kab mnie Pan Bóg najwyszejszy za te pobłażanie jemu nie karał…
Baba w mowę mu wpadła:
— Oj, lubili jego i hołubili wszyscy dobrzy ludzie i na wszystko jemu pozwalali, bo nadto mileńki był i łaskawy… rączki bywało, na szyję zarzuci i tuli się do człowieka jak ten baranek, a oczki miał jak te wasilki w życie…
Stary na zawodzenie baby nie zważając coraz już chętniej dawne dzieje z pamięci wywodził.
— Nie żart, jaki on był rozumny, ale nadto już zuchwały i ze wszystkim nie taki, jak inne chłopcy… Ani u niego robota, ani zabawa nie była taka, jak u wszystkich… Kiedy pracuje, to rwie jak ten koń ognisty, a kiedy hula, to tak, że i rady nie dasz… Bywało, że za szyję obejmuje i całuje, mało nie udusi, a innym razem hardo postawi się i żeby tam nie wiem komu, jak osa rzuci się w oczy. Łajał ja jego dobrze, ale najwięcej pobłażał… nadto sam żałował i matka żałowała… a taki nic złego on wtenczas i nie robił…
— Oj, żałowała ona jego, żałowała! Oczki po nim wypłakała! — zawiodła znowu Nastula. — Kiedy tylko zobaczy się ze mną, zaraz i pyta się: „Czy powróci do nas, ciotko, nasz Jasiek, czy powróci kiedy do mnie, sieroty?” — Na zgubienie ja jego brał z sobą do miasta i do hadwokata — prawie już gadatliwie mówił znów stary.
— Słuchał on, co my z sobą gadali, słuchał i wracając, bywało, mówi: „Tatku, ja tego ubiję, kto nam niesprawiedliwie ziemię zabierać przyjdzie!” Ja tylko śmieję się. Młody, taj durny, myślę. A ziemia sprawiedliwie do nas należała, ale przedawnienie zaszło. Hadwokat dobrze bronił i sąd wiedział, że to nasza święta własność, ale przedawnienie zaszło i proces my przegrali. Kiedy my proces przegrali, Dubrowlańcy ziemię odbierać przyszli, a my zawzięli się nie oddawać. Nie oddamo i nie oddamo!
Całą gromadą, bywało, wyjdziem i napastników tych, kab im Pan Bóg grzechów ich nie darował, przepędzamy. Dokazywali wszyscy, dokazywał i Jasiek. Nu, myślę, dobrze. Kiedy wszyscy, to niechaj i on. Aż tu na wiosnę mówią: urędnik przyjedzie i Dubrowlańcom ziemię oddawać będzie. Bieda! Z urędnikiem nie to, co z chłopami. My rękami machnęli. Niechaj będzie i tak! niechaj będzie i nasza krzywda! Pan Jezus więcej cierpiał! Ale nie wszystko my, jak potrzeba było, przeliczyli. Nie przeliczyli my tych młodych, a nadto zuchwałych, co na swój rozum brali i zmowę robili… Przyjechał urędnik jakiś wysoki i dwóch niższejszych z sobą przywiózł i dawaj po polu chodzić, temu to, a tamtemu to przeznaczać i darowywać… A nas-ee chłopcy jak wypadną z kosami, taj z grabiami, taj z kijami… może dwudziestu ich było, a mój Jasiek przed wszystkimi, jak jaki jenerał… Urędników przepędzili…
Baba nagle w okrutny gniew wpadła. Pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzała krzycząc:
— Kab jemu Pan Bóg nie darował, że on taki zuchwały był… Kab on wskroś ziemi przepadł, jak on siebie samego marnie zgubił…
— On już przepadł! nie przeklinajcie, babulko — ku wpółpijanej zwracając się sarknął przybyły i znowu pilnie starego słuchać zaczął.
A stary rozgadał się na dobre. Może i nie myślał o tym, do kogo mówi: mówił, bo go ból stary, prawie zapomniany znowu za serce ugryzł, a wspomnienia o najstarszym utraconym synie mgły ubiegłych lat rozpędzały.
— Znaczy — mówił — bunt. Znaczy, sprzeciwienie się władzy. No, do turmy ich wzięli i sąd nad nimi robili. Innych wypuścili albo troszkę tylko ukarali, a jego na trzy lata turmy osądzili… zaczynszczyk. mówią. Nu, dobrze. Trzy lata nie wiek. A jemu tylko osiemnasty roczek wtedy szedł… Nie bardzo ja i smucił się, że on tam trzy lata posiedzi. Rozumu, myślę, nauczy się, łagodności nauczy się…
— Nauczył się? — z głośnym śmiechem wykrzyknął przybyły — cha, cha, cha!
Cóż? Czy nauczył się? a?
Stary w ziemię patrząc wielką głową trząsł.
— A-le! nauczył się! Kab hetak czorci złe dusze uczyli! Jak powrócił do domu, to i dnia spokojnego w chacie już nie było. Siądzie, bywało, i opowiada, jak złodzieje po nocy kraść chodzą i wszystkie zamki otwierają. „Na wszystko są sposoby, mówi, a ja wszystkie sposoby wiem.” Albo mówi: „Ochota to ludziom po takich chatach siedzieć: biedować i borować, kiedv na świecie tyle bogactwa jest i do niego łatwym sposobem dojść możno.” Ja jego kułakiem w plecy: „Ot, tobie, mówię, łatwy sposób o złodziejstwie i paskudztwie nijakim nie myśleć!”
A on do mnie: „Nie biej, tatku, bo ucieknę i tyle mnie zobaczycie!” Za czapkę i do karczmy! Pić nauczył się. Wprzódy nie pił, wiadomo, dziecko, co jemu siedemnaście latek ledwie skończyło się. A tam i tego nauczył się! Upije się, bywało, i po całej wiosce hawantury dokazuje: z parobkami bije się… dziewczęta łapie… Ja do niego dobrym sposobem. „Tobie wstydu nie ma, Jaśku? czy ty Pana Boga nie boisz się?” A on w śmiech: „Ej, tatku, mówi, albo ja takie rzeczy widział? albo ja o takich nasłuchał się… tam będąc? Wy głupi, w swojej wiosce siedzicie i nic nie znacie, a ja teraz uczony!” Oj, uczony on zrobił się, jak trzy lata w turmie pobył, uczony! Kab tych gubernerów, co jego tam uczyli…
Przybyły śmiał się cichym, długim, piersiowym śmiechem. Potem głową trząść zaczął.
— Oj, panie gospodarzu, w wiosce swojej siedzicie, ziemię rękami swymi drapiecie i nic nie znacie! Żebyście tych gubernerów zobaczyli i żebyście posłyszeli, jak oni waszego synka nauczali, to by was, panie gospodarzu, może z samego strachu paralusz naruszył…
Stary żywym ruchem głowę podniósł i znowu z takąż uwagą, jak kilka razy przedtem, na przybyłego popatrzał. W głosie, jakim wymawiał on ostatnie słowa, były jakieś dźwięki, która o słuch jego ze szczególniejszą mocą uderzyły.
— Sztoż heto? — wyrzekł powoli — albo ja was kiedyściś znał, albo ja was nie znał… czysta bzdura! Kto wy taki?
Ale w tej chwili przybyły zaniepokoił się i twarz odwrócił ku kominowi, dokoła którego coraz większy wszczynał się ruch i gwar. U ognia ciągle podsycanego zamiast dwóch kołowrotków Hanulki i Krystyny, które stały tam przedtem, znalazło się pięć. Dwie dziewczyny weszła już były wprzódy i z kołowrotkami swymi po obu stronach Hanulki usiadły, a teraz, tylko co, przybyła jeszcze jedna, którą Aleksy żartami witał, a Krystyna uprzejmie zapraszała, ażeby usiadła przy niej. W chacie Mikuły rozpoczynała się zimowa, gwarna, długa wieczornica.
Przybyły bystro na skupioną u ognia grupę ludzi popatrzał i znowu zwrócił się ku staremu. Ale Mikuła ze wzrokiem w ziemię utkwionym, z cybuszkiem w ustach, pogrążył się już w zwykłym sobie milczeniu. Zza dymu ulatującego mu z ust i fajki twarzy jego prawie widać nie było; czasem tylko głową kołysał, jakby myśl nad czymś wytężał, jakby we wnętrzu swym dziwił się czemuś albo z czymś walczył. Nastula za to coraz większą ochotę do rozmawiania z nieznajomym okazywała. W sposób tajemniczy i przez nikogo nie spostrzeżony butelka z trochą jeszcze wódki na dnie znalazła się tuż przy jej łokciu.
Załzawionym jej oczom przybyło blasku, wyschłym rękom żwawych i sprężystych gestów. Jak w szczypce schwyciła w garść rękaw surduta przybyłego.
— To wy naszego Jaśka znali — nie zawodząc już, jak wprzódy, ale prędko i z zapałem trzepać zaczęła — pewno wtedy jego znali, jak przy budowaniu nowego dworu byli… Biednyż on, biedny! Nacierpiał się on, nacierpiał od rodzonego baćka, nim na wieczne czasy w świat sobie poszedł…
Oczami ku staremu Mikule rzuciła i głos zniżając, tajemniczo ciągnęła dalej:
— Bił! jak tego psa bił własnymi rękami, kijem, czym popadło… Kab ja z tego miejsca nie wstała, kiedy łgę… Jak pierwej pobłażał i hołubił, tak później, kiedy on, biedulek, z turmy powrócił, bił… Za rozpowiadanie o złodziejach, i za pijaństwo, i za hultajstwo, za wszystko, bywało, bije taj bije… „Ja jemu, mówi, te paskudztwa, które on stamtąd poprzynosił, z ciała i z duszy wybiję!” Bywało, matka do jednej ręki jemu przyczepi się, a ja do drugiej i krzyczym: „Oj, nie męcz ty, Szymonie, rodzonego dziecka, grzechu na duszę nie bierz, bo jak do reszty w złość wpadnie, z chaty uciecze i duszę swoją zgubił”
A on nas jak te bulby z rąk pootrząsa i jak zwierz tylko sapie taj mruczy:
„Będzie jemu bieda ode mnie, oj. będzie kiedyściś bieda, jeżeli nie poprawi się Ubiję, a łotrem na wieki zostać nie pozwolę!” I z drugimi synami już inaczej zaczął… I dla drugich już srogości nabrał: „Pobłażał ja starszemu, mówi, i ot na jakiego on wykierował się… młodszym już pobłażania żadnego ode mnie nie będzie.” Oj, piekłoż, piekło zrobiło się wtenczas w chacie… Matka, bywało, płacze, płacze, aż w niemocy legnie, baćko jak ten zwierz rozjuszony tylko za Jaśkiem oczami wodzi, żeby go na czym złapsć i karać, młodsze chłopcy jak te zające ze stulonymi uszami chodzą, a Jasiek nieborak cierpiał i cierpiał, jak ta trzaska wysechł, jak ta chmura zasępił się i już, zdaje się, troszkę spokojności i upamiętania przychodzić na niego zaczęło.. Upokorzył się przed ojcem, upokorzył się przed rodzonym, słuchać zaczął… aż tu raptem wziął taj uciekł… Nie wytrzymał taki i uciekł!…
Może on od ręki ojcowskiej, co nad jego młodością zlitowania nie miała, uciekł… może on od naboru, znaczy, od tego żeby go w sołdaty nie wzięli, uciekł… może jego kto taki, z kim on w turmie zaznajomił się, namówił… wziął taj uciekł… i oczy nasze już jego, mileńkiego, nigdy nie widziały, i uszy nasze jego głosiku, srybnieńkiego, nigdy nie słyszały… Matka po nim płakała, i siostra płakała, Maryśka, starsza, bo tej, Hanuli, jeszcze na świecie nie było, i zdaje się po ścianach tej chaty, chatynki jego rodzonej, łezki po nim ciekły… tylko baćko nigdy o nim ani zagadał, nigdy nie zlitował się, synka swego rodzonego, najstarszego nigdy nie pożałował…taki on już srogi!
Trudno byłoby powiedzieć na pewno, czy przybyły słuchał lub nie słuchał tajemniczej, szepczącej, to śpiewnie zawodzącej gadaniny wpółpijanej baby. Łokciem o stół wsparty, na długiej, kościstej ręce głowę oparł i powieki przymknął… Można by myśleć, że zadrzemał i że przykre mary tułały się po jego uśpionym mózgu, bo wargi jego wydęły się tak, że rudawe wąsy ostrą kępą sterczały mu pośród twarzy. Wtem niespodzianie ramię ku butelce wyciągnął i zbliżywszy ją do ust resztę znajdującego się w niej trunku parą chciwymi łykami połknął. Ze stukiem butelkę na stole postawiwszy głośno wymówił:
— Nie pożałował… taki ani razu nie pożałował!…
Śmiał się i drwiąco na babę patrzył.
— Oj, ty głupia babulo! jeżeli ani razu nie pożałował, to czemuż najstarszego wnuka Jaśkiem nazwał? a? Musi kiedy najstarszy wnuk na świat przyszedł, on o najstarszym synku swoim wspominał? a?
Mikuła ocknął się z zamyślenia, fajkę nieco od ust oddalił, całym swym wielkim ciałem pochylił się ku gościowi, a prawą rękę do czoła poniósł.
— W imię Ojca… i Syna… — zaszeptał.
Ale gość powstał, stołek, na którym siedział, ze stukiem odsunął i szerokimi krokami ku przeciwległej ścianie odszedłszy w cieniu przy karmiącej dziecko Jelence usiadł. W tej samej chwili drzwi rozwarły się i zamknęły z trzaskiem, do izby wpadła dziewczyna wysoka, barczysta, zdyszana, z ospowatą, rozognioną od szybkiego biegu twarzą i kołowrotek u progu postawiwszy krzyknęła:
— Ratujcie!