Siedziała w ciemnej szpitalnej sali. Była sama. Tak naprawdę otaczali ją ludzie ale bez Piotra czuła się bardzo samotna i opuszczona. Już dwa tygodnie leżał w tym szpitalu, przez dwa tygodnie codziennie przychodziła w nadziei, że się obudzi. Chciała wtedy być przy nim, chciała żeby nie obudził się sam. Ale on uparcie spał. Nieraz z chwilach załamania przeklinała go za to, że śpi, że pozwala jej tak cierpieć, że to wszystko jego wina. Lecz tak naprawdę oskarżała sama siebie, za to, że tak bardzo go kocha, za to, że wtedy nie poszła z nim na to spotkanie. Uważała, że gdyby postąpiła inaczej to nie musiało się tak skończyć. Wszyscy próbowali jaj pomóc, matka Piotra często przychodziła do szpitala wtedy Agnieszka szła do domu myła się przebierała w czyste ubranie i odsypiała długie godziny. Miała świadomość, że nie może cała czas być w szpitalu, że musi żyć i dbać o siebie, ale i tak czuła jakby zdradzała Piotra, jakby zostawiła go samego w tej krytycznej chwili. Przecież przysięgała na dobre i na złe, musi być przy nim, musi o niego dbać dla niego i dla siebie. Czasem ktoś przychodził i próbował ją pocieszać, pomóc, ale przez to cierpiała jeszcze bardziej. Nienawidziła ludzi którzy przychodzili ze straconą nadzieją, nienawidziła patrzeć w ich smutne oczy w których zgasła nadzieja. Nienawidziła świata, dzieci na ulicy, ptaków za oknem, ludzi w tramwaju. Nienawidziła w końcu siebie, zauważała, że ona też zaczyna tracić nadzieję, mimo to, że całym sercem wierzyła w jego wyzdrowienie ta nadzieja stawała się coraz bardziej płonna. Ona sama to widziała i za to się nienawidziła, nie chciała przestać wierzyć. Jedyną osobą która tak naprawdę jej pomogła była matka Piotra. Sama nie mając matki traktowała teściową jak rodzicielkę. Czasem matka Piotra, Maria, przychodziła i bez słowa siedziała z Agnieszką kilka godzin. To było dla niej ważniejsze niż wielkie słowa, niż zapewnianie jej, że on kiedyś się obudzi i będzie jak dawniej. Agnieszka nie mogła uwierzyć jak w tak filigranowej istocie mogło być tyle siły i wiary. Maria codziennie chodziła do kościoła i modliła się za zdrowie syna, Agnieszka o tym wiedziała i była wdzięczna chodziarz nie wierzyła, że to pomorze. Nie wierzyła już w nic, wierzyła tylko w wyzdrowienie Piotra w niego samego. Choć już coraz słabiej. Codziennie siedziała i z tą samą nadzieją patrzyła w twarz Piotra, czytała mu książki rozmawiała z nim. Nic jednak nie przynosiło skutku. Lekarze mówili, że trzebaczekać. Czekać na co, aż zniknie cała nadzieja, aż Bogu znudzi się zabawa i odda jej Piotra, aż ona sama oszaleje i w rozpaczy zrobi coś czego będzie żałowała. Nie raz razem z Piotrem planowała ich wspólną przyszłość. Najpierw cichy ślub, potem małe mieszkanie w bloku, a gdy się czegoś już dorobią mały domek z ogródkiem na wsi. Teraz te marzenia kiedyś na wyciągnięcie ręki wydawały się jej nieosiągalne, dalekie. Za dalekie. Ich wspólna piosenka. Agnieszka nie wie dlaczego akurat ta. Z Piotrem zawsze gdy ją słyszeli czuli coś, jakby to o ich. Bo nikt nie ma takiej nadziei jak ja, takiej wiary w ludzi i cały ten świat, teraz na nowo poznała sens tych słów. Często nuciła ją jak mantrę, jak swoistą modlitwę. Pewnego dnia, gdy już myślała, że nic się nie zmieni, gdy już prawie straciła nadzieję i wiarę, stał się cud. Piotr obudził się po dwóch tygodniach, nie mogła w to uwierzyć. Jego matka tłumaczyła to łaską Bożą, lekarze przypisywali to swoim zdolnością. Nie obchodziło jej to najważniejsze, że Piotr się obudził. Będą razem już na zawsze, jak dawniej. Po pewnym czasie Piotr wrócił do domu, jeszcze osłabiony ale szczęśliwy. Agnieszka chciała jak najszybciej o tym zapomnieć, ale to zdarzenie coś w niej zmieniło. Jeszcze nie wiedziała co. Była zbyt zajęta Piotrem w szpitalu, a teraz w domu żeby się tak naprawdę nad tym zastanowić, ale wiedziała już na pewno, że wiara czyni cuda.