Był chłodny, deszczowy dizeń, istna psia pogoda. Mama obudziła mnie jak zwykle o 6.30.
– Wstawaj, śniadanie gotowe! – powiedziała.
– Zaraz.
– Ile trwa „zaraz”? – zapytała.
– Chwilę.
– No to wstawaj-nie poddawała się moja rodzicielka. Zawsze robi z igły widły.
– Za chwilę.
– Natychmiast!-usłyszałem, kiedy wychodziła. A ja wygodnie obróciłem się na drugi bok. Ale było to pyrrusowe zwycięstwo, bo gdy otworzyłem powtórnie oczy dochodziła 7.30. Nie zdążyłem nawet zjeść śniadania.
Na zewnątrz panowały egipskie ciemności, a gdy dobrnołem do szkły usłyszałem hiobowe wieści. Na lekcji mateatyki mieliśmy mieć hospitacje p. dyrektor. Postanowiłem siedziec, jak mysz pod miotłą i nie wyrywać się niczym Filip z konopii.
Niestety, okazało się, że nauczyciel zaczął od sprawdzenia pracy domowej. Oczywiście nie miałem, no i znalazłem się między młotem, a kowadłem. MAsz babo placek. Nie pomogły żadne tłumaczenia. Próbowałem zapuścić żurawia do kolegi, ale okazało się, że mój sąsiad tylko wygląda na takiego, co to pozjadał wszystkie rozumy. Zrezygnowałem i wyciągnołem nogi. Poczułem słodkie objęcia Morfeusza…
– Kowalski do tablicy!
Wstałem gwałtownie i przekroczyłem bezpieczny Rubikon ławki. Kości zostały rzucone. Teraz już chyba polegną…