Wywiad z Aleksandrem Domogarowem

Jest jednym z najbardziej popularnych aktorów Moskwy. Ma w swym dorobku znakomite role teatralne. Hamleta zagrał już na studiach. W spektaklu dyplomowym grał Raskolnikowa w „Zbrodni i karze”. Był Armandem w „Damie kameliowej”, Makdufem w „Makbecie”, Ganieczką w „Idiocie”. Popularność i sympatię u polskiej publiczności zyskał dzięki roli Bohuna w „Ogniem i mieczem”. „Na kraj świata” Magdy Łazarkiewicz, który właśnie wszedł na ekrany, to kolejny film polski z jego udziałem.

Mieszka pan w Moskwie na Sadowej, obok domu, który „nawiedził” Woland, jeden z bohaterów powieści Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Gdyby prześledzić historię pańskiej rodziny, można by też napisać interesującą powieść o dziejach inteligencji rosyjskiej.

– Próbowałem wraz z ojcem zrekonstruować nasze drzewo genealogiczne. Doszliśmy do wniosku, że choć płynie w nas przede wszystkim rosyjska krew, to mamy domieszki niemieckie, tatarskie, żydowskie i francuskie.

Ale pański dziadek ze strony ojca nie nazywał się Domogarow.

– Dziadek miał na nazwisko Kowańko i był oficerem marynarki wojennej. Do dziś w domu przechowujemy stare zdjęcie z czasopisma „Newa” z Sankt Petersburga z jego wizerunkiem. Dziadek był głównodowodzącym siłami morskimi rządu tymczasowego Aleksandra Kiereńskiego.

Podobno to właśnie pański dziadek umożliwił Kiereńskiemu ucieczkę.

– Tak rzeczywiście było. Według rodzinnej legendy i źródeł historycznych dziadek wyprowadził Kiereńskiego w kobiecym przebraniu z Pałacu Zimowego, który zajęli zbuntowani marynarze.

Co było dalej?

– Obaj uciekli do Mandżurii.

Pański dziadek jednak wrócił.

– Nie mógł postąpić inaczej, bo zostawił tu dwóch dorastających synów i całą rodzinę, która z Sankt Petersburga przeniosła się wkrótce do Odessy. Dziadek próbował zorganizować im ucieczkę, ale się nie udało. Wyruszył więc wraz z wojskiem do Władywostoku, ponieważ było to ostatnie miasto, które pozostało w rękach białych. Tam wkrótce aresztowali go bolszewicy i stracili.

Czy ma pan po dziadku jakąś pamiątkę?

– Jedyną pamiątką jest brzytwa, którą „czerwoni” przysłali rodzinie zaraz po aresztowaniu dziadka. Przechowujemy ją w ozdobnym, wykładanym aksamitem, futerale. Zarówno ojciec, jak i ja traktowaliśmy ją zawsze jak najcenniejszą relikwię.

Czy po aresztowaniu dziadka represje objęły także innych członków rodziny?

– W 1936 roku aresztowali jego żonę, czyli moją babcię. Zesłali ją na Syberię, gdzie spędziła drugą wojnę światową. Wydawała się widać osobą mocno podejrzaną. Znała trzy języki, pracowała kiedyś w dyplomacji.

FOT. MAREK SZYMAŃSKI

A jak to się stało, że nosi pan nazwisko Domogarow?

– Ojciec nazywał się Kowańko. Kiedy dziadka rozstrzelali, tata postanowił przyjąć nazwisko panieńskie swej matki, czyli właśnie Domogarow.

Co się stało z bratem pańskiego ojca?

– W latach trzydziestych ojca i jego brata rozdzielił los. Stryj wyjechał wówczas do Australii i tam mieszka dziś jego rodzina. Tobyła pierwsza duża fala emigracji bogatych Rosjan. Wyruszyli przez Morze Czarne i Afrykę, a osiedli w Australii. Stryj i jego rodzina pozostali przy swoim prawdziwym nazwisku, czyli Kowańko.

Miał pan okazję ich poznać?

– Mój stryjeczny brat Sierioża Kowańko, który ma dziś 47 lat, odwiedził kiedyś Moskwę. Wtedy się spotkaliśmy. Ale nie utrzymujemy ze sobą kontaktów. Zbyt duża odległość.

Czy pan miał również jakieś nieprzyjemności z powodu swego pochodzenia?

– Niczego takiego na szczęście nie doznałem. W domu o tych sprawach w ogóle się nie mówiło. Przynajmniej przy dzieciach. Rodzina wiedziała, że nie są to opowieści, którymi mogę się chwalić wśród kolegów. O historii rodziny dowiedziałem się jednak wcześniej, niż chcieli rodzice. Kiedy miałem 10 lat w naszym domku letniskowym znalazłem starą walizkę. Udało mi się ją otworzyć. Wtedy zobaczyłem cały plik listów z Australii, o których ojciec nigdy nie wspominał. Powiedział wówczas: „skoro je odkryłeś, to możesz poznać prawdę”. I opowiedział mi wszystko.

Ponoć pański ojciec marzył o aktorstwie?

– Dla mnie on zawsze miał duszę artysty. Gdyby nie wojna, na pewno zostałby aktorem. Zaczął nawet studia w Państwowym Instytucie Kinematografii. Na trzecim roku wyruszył na front. Podczas wojny został ranny w nogę. Marzenia o aktorstwie prysły jak bańka mydlana. Niedługo po wojnie poznał niezwykle piękną dziewczynę, która wkrótce została jego żoną, potem mamą mojego brata, a dziesięć lat później także i moją. Ojciec nie mógł zrealizować marzeń aktorskich, ale zawsze był blisko sztuki. Przez wiele lat kierował moskiewskimi instytucjami artystycznymi. Kiedy przejeżdżam obok teatru muzycznego dla dzieci, zawsze zadzieram głowę i patrzę na dach budynku. Widnieje tam rzeźba wielkiego niebieskiego ptaka. Myślę wtedy, że to jakiś symboliczny pomnik mojego ojca, bo on ten teatr odbudowywał i prowadził niemal do końca życia.

Czy mama i brat mają coś wspólnego z aktorstwem?

– Skądże! Mama, która do dziś pozostała niezwykle piękną kobietą, pracowała w handlu, a brat jest inżynierem.

A jak wygląda sprawa religii w pana rodzinie?

– W moim domu jest parę starych ikon. I nie wiszą one tak sobie dla ozdoby, lecz, jak nakazuje tradycja, w „czerwonym rogu”. Ponieważ rodzice byli bardzo zajęci pracą, wychowywała mnie babcia. Zawsze mówiono o mnie: „wnuczek swojej babci”, bo byłem dla niej oczkiem w głowie. Jeżeli mogę uważać się za człowieka wierzącego, zawdzięczam to właśnie jej. Babcia była osobą głęboko wierzącą, choć nie popadała w dewocję. Chodziła regularnie na nabożeństwa, nie opuszczała żadnego ze świąt kościelnych i wiele mi o nich opowiadała. Myślę, że dzięki niej zarówno ja, jak i moja rodzinateż staramy się nie opuścić żadnego ze świąt kościelnych. To, iż często noszę krzyż na piersi, o niczym oczywiście nie świadczy. Ale nie ukrywam, że kiedy jest mi źle, zaglądam do cerkiewki, w której byłem ochrzczony. Znajduje się ona w starej części Moskwy. Jest tam bardzo kameralnie, co sprzyja skupieniu i modlitwie.

Mówi się, że po rozpadzie ZSRR nastąpił wielki powrót do religii. A jak to wygląda dziś?

– Siedem lat temu w Rosji zapanowała moda na religię. W cerkwiach było pełno nie tylko ludzi starszych, ale i młodzieży. Czasem miało się wrażenie, że zwłaszcza ci ostatni przychodzą tu jak do teatru. Popatrzeć, jak się pali świece, odprawia nabożeństwa, posłuchać, jak pięknie śpiewa chór. Dwa, trzy lata później moda ta przeminęła. Dziś widać mniej osób, ale oprócz starszych, ciągle pojawiają się młode twarze. I są to ludzie, którzy przychodzą tu znaleźć ukojenie, odpowiedź na wiele nurtujących ich pytań. Dzięki religii próbują odnaleźć się w skomplikowanej rzeczywistości. Podczas głównych świąt kościelnych są w kościołach tłumy. Kiedy przed trzema laty pojechałem pięćset kilometrów za Moskwę na święto Serafina Sarowskiego, było takie mrowie ludzi, że szpilki nie włożysz. Zarówno świątynię, jak i cały plac przed nią wypełniało dosłownie morze wiernych.

W Polsce w czasie stanu wojennego w wielu kościołach odbywały się koncerty i wieczory poezji. O artystach mówiło się wtedy jako o sumieniu narodu. Czy w Rosji był taki moment, gdy przedstawiciele pańskiego zawodu cieszyli się szczególnym prestiżem?

– Nie przypominam sobie, by mówiło się o nas jako o sumieniu narodu. Wiem natomiast, że wiele lat temu, kiedy był organizowany MChAT, artyści, szczególnie starszego pokolenia, cieszyli się wielkim autorytetem i stanowili wzorce do naśladowania. Byli nośnikami savoir-vivre’u i elegancji. Zwłaszcza politycy starali się naśladować ich sposób mówienia, zachowania, nawiązywania kontaktów międzyludzkich. Że nie zawsze im wychodziło, to już inna sprawa. Umiejętności aktorskie służą zresztą nie tylko politykom. Dziś bardzo przydają się biznesmenom. I jedni, i drudzy robią wszystko, by stworzyć swój pozytywny wizerunek w mediach. A tak na marginesie – my, artyści, zawsze byliśmy i nadal jesteśmy ludźmi żyjącymi w świetle reflektorów, więc powinniśmy szczególnie uważać nie tylko na to, jak się zachowujemy, ale i co mówimy.

Czy artyści powinni angażować się w politykę?

– Kiedy widzę artystę po jakiejś stronie barykady politycznej, ogarnia mnie złość. Myślę sobie: „Człowieku, po co to robisz? Nie po to jesteś aktorem, by wymachiwać sztandarem za lub przeciw Jelcynowi. Chyba pomyliłeś scenę z trybuną”.

Czy mogą być w tej roli wiarygodni?

– Aktor ma swójzawód. Nie powinien zajmować się polityką. Może, oczywiście, zostać prezydentem, ale wtedy definitywnie musi skończyć z aktorstwem. Kiedy widzę, jak nasz znakomity reżyser, zasiadający w Dumie, zaczyna opiniować ustawę o prostytucji, myślę sobie: „Boże! W jakim kraju ja żyję. On jest przecież świetnym reżyserem, a już pół godziny ględzi w telewizji o prostytutkach, które naraz stały się jakimś istotnym problemem”.

Niechaj ustawami zajmują się politycy. A my róbmy to, do czego jesteśmy powołani. Teraz już wiem, dlaczego wspomnianemu reżyserowi ostatni film w ogóle nie wyszedł – przez to „zasiedzenie” w Dumie.

Jest pan wielkim miłośnikiem „Mistrza i Małgorzaty”, powieści, która zawsze cieszyła się także w Polsce wielkim zainteresowaniem. Czytelnicy „Rzeczpospolitej”, układając Kanon Literatury XX wieku, dali jej zdecydowane pierwszeństwo. Kiedy po raz pierwszy trafił pan na Bułhakowa?

– Jak pan wie, powieść ta nie od razu wydana była w wersji pełnej. Pierwszy raz poznałem ją więc z odpisów. Rzeczywiście, znam ją niemal na pamięć.

Jaka rola dała panu najwięcej do myślenia? A jaka panem wstrząsnęła?

– Jest taki tekst, po przeczytaniu którego czuję się nie tylko mądrzejszy, ale i nabieram większej pokory. Mowa o sztuce Glena Blansteina „Niżyński – obłąkany, boski klaun”. Opowiada o tragicznym losie człowieka, który wzniósł się na wyżyny artyzmu, a zakończył swój żywot w domu dla obłąkanych. Dla mnie, jako aktora, jest to okazja do głębszej refleksji nad żywotem artysty. Mówi się o nim jako o królu życia. Kimś, kto egzystuje na szczególnych prawach, cieszy się wielką sławą, rozdaje autografy, bryluje na bankietach. A ta opowieść o Niżyńskim pokazuje wyraźnie, że za wszystko trzeba zapłacić wysoką cenę. Że zawód artysty to straszny zawód, który potrafi zniszczyć człowieka, doprowadzić do śmierci. Wielką satysfakcję sprawia mi to, iż ta porażająca historia robi silne wrażenie na publiczności. Każdy spektakl kończy się owacją na stojąco. I dzięki temu wychodząc na scenę do oklasków, zapominam o zmęczeniu i wysiłku, jaki włożyłem w tę rolę. Dzięki niej po kolejnych zwątpieniach odzyskuję wiarę w sens tego, co robię.