Czy śpiącego można przebudzić grzecznie?… Podobno, że nie: gdyby albowiem budziło się go upadkiem na twarz najlżejszego listka róży, jeszcze byłoby to tylko bardzo wykwintnie albo poetycko pomyślanym, lecz nie byłoby grzecznie, bo końcem końców, trzeba śpiącemu przerwać snowania myśli jego — i to przerwać doraźnie, nie powoli, lecz nagle przenosząc go jednym ruchem w rzeczywistość i w oczywistość inną. Nie można przeto z oczywistości jednej przerzucać nikogo w drugą sposobem grzecznym, i pewne brutalstwo nieodłącznym zdawa się być od roboty takowej. Stąd to głównie i pierwszorzędnie pochodzi ta odpychliwość, jaką na samym wstępie spotyka u ogółu każdy nowy pomysł lub wynalazek, o ile jest początkującym lub posiłkującym nowe koło rzeczywistości i oczywistości; budzić albowiem grzecznie w żaden sposób nie daje się. […]
Po kilkunastoletnim pobycie w jednej z najświetniejszych stolic Europy kolega mój, gdy miejsce miał opuszczać i skoro już wszystko do podróży przygotowanym było, rzekł do mnie: „Oto będę miał teraz nieco swobodnego zupełnie czasu, zechciej przeto o stosownej godzinie czekać mię jutro w małym parku przed budynkiem głównej Biblioteki — a ja będę się starał nadbiegnąć z jednej czytelni (cabinet de lecture), gdzie mam jeszcze z kimś spotkać się i na papiery potrzebne okiem rzucić — po czym zajdziemy też zobaczyć Bibliotekę… inaczej przecie wyjechać nie godziłoby się!…”
W słowach tych, zupełnie naturalnych, cóż usłyszał każdy obecny i wszelki spółczesny a co usłyszałby milczący przez lat parę Pitagorejczyk… w tychże samych, mówię, wyrazach, które wszelako wystarcza cokolwiczek odmiennym wygłosić nastrojem, ażeby piorunującą stawszy się satyrą, cały przedstawiły obraz błędu i nieszczęścia głębokiego naszej wiedzy i za nią idącej cywilizacji?
Toteż prostym i logicznym następstwem stało się, że kolega mój nie dopisał i spóźnił się. Oczekiwałem go spokojnie w przyjemnym cieniu bukszpanów, patrząc na maleńkie dziecko złotowłose, bawiące się kamyczkami z piasku wygrzebywanymi ze starannością nieprzerwaną…
Skoro zaś oczekiwany wreszcie nadbiegł, już zaledwo wystarczyło nam czasu na obejście wokoło gmachu Biblioteki i na architektoniczne uznanie jego zalet. Otóż! — mówiło się — skoro spojrzymy na te szerokie i rozszerzające się jeszcze bardziej masy pełnego muru, a spojrzymy ze stanowiska starożytnych literatur, czyli, że tak rzekę, kilku ksiąg sanskryckich i zendyjskich, kilkudziesięciu greckich i rzymskich, i hebrajskiej jednej i jedynej… zaiste, że sama się myśl beznakłonnie ku temu zapytuje, jeżeli nie: na czym skończyć ma ta nasza literacka płodność to: na czym ona zatrzyma się i w co się odrodzi? Będzież potrzeba, ażeby być jako tako z gruba oczytanym, tyle pierw oczu sterać, ile ich zaniepodziewa w księgach swoich mandaryn chiński do ostatecznego egzaminu przygotowujący się?! Dziś — gdy jeżeli gdzie na przykład dziewięćset periodycznych pism wychodzi, to oneż dziewięćset dzienników daje tyleż romansów i powieści we felietonach, a przeto samych już romansów dziewięćset na rok, coś jakoby trzy na dzień, spotyka się… i to jeszcze w jednym tylko kraju Europy i w jednej ze stolic!
Dopowiedzieć co rychlej przynależy, że to zawsze jeden tylko romans, ów ostatni, ów interesujący romans obchodzić winien, ów, co obchodzi wszystkich, i że to zawsze jedna tylko broszura, owa ostatnia, owa, która to zainteresowała wszystkich, ta jest tylko obowiązującą. I że nawet nie czytać można innych, a jednak być człowiekiem…
Tymczasem niefortunnie rzucone i wdeptane w śmiecie osobistości moralnie zaniedbane, przy bladej świeczce z trudem zakupionej, czytywać będą na dorywczo wpadłych im w ręce drukach to, co przypadek sam im nastręczył i w oczy cisnął przy zbytkowaniu i rozpuście umysłowej szczęśliwszych śmiertelników. I udarty jakiś kawałek papieru drukowanego świecić będzie tym chciwym rozwinięcia umysłowego oczom i sercom.
Atoli jak według chińskiej karygodności wybiera kat z podanego mu kosza pełnego nożów ten lub ów nóż trafem w rękę jego wpadający, a noszący na sobie napis — ucho, nos, oko, serce… i wedle takowego to napisu zakrwawią go na członkach skazanego, tak nieszczęśliwy ów a chętny ukształcenia umysł, tułając się za bez-celnie i bez-szczerze postawioną pracą umysłową, natrafiać musi i natrafia na pojawy więcej daleko zakrwawień i ran niźli pojęć mu przynoszące! W całości zatem naszej umysłowej rzeczy jest coś sfałszowanego, coś zakłamanego powierzchownie i nie znoszącego szczerych prostych zapytań, jak to zwykło się zdarzać w fałszywych położeniach! Że albowiem wiedza, dla użytku jakowego bieżącego uprawiona, zawsze końcem końców musi ostatecznie, nawet przez otrzymane swe rzeczywiste owoce, służyć wiedzy dla wiedzy, to jest tylko doskonałej architektoniki rzeczy umysłowych wypływem — lecz człowiek w tym nic sam nie postanowiwszy bywa tylko jakoby arcyinteresującą igraszką ciekawości bezgranicznej!… ciekawości, która jeżeli wycofanemu z interesów i dostatnio postawionemu w rzeczywistości, a przyjaznemu wiedzy umysłowi może robić przyjemność umysłową (zwłaszcza gdy innych przyjemności tenże już nie używa), to niekoniecznie dawa się (mówię) sama ona bezdenna ciekawość stawić rodzącej się, rosnącej i postępującej wciąż Ludzkości jako jedyny umysłowego bytu interes.
Człowiek chce wiedzieć: gdzie i po co pracuje myślą?… choćby tylko dlatego, że bez tej wiadomości niecała jego energia w dzieło zagaja się. Byłoby to zapewne czymś jak bardzo niegrzeczną rzeczą, gdyby kto do spółczesnego mędrca słowa te wystosował:
„Racz powiedzieć, Mężu! — czy człowiek może wszystko wiedzieć? Czy on oczekiwać ma, aż wypojedyńczone umnictwa dokwitami swoimi ostatecznymi stworzą wieniec i koronę światła? A tymczasem czyli należy, ażeby codzienne jego życie świadczyło zastałym nałogom lub przesądom i posługiwało przyjętym hierarchicznie pychom? — Mężu, rzeknij!…”
Parabaza takowa, zaiste że byłaby rodzajem niegrzeczności, i to tym wyraźniejszej, że na samym wstępie (niniejszej części pierwszej MILCZENIA naszego) dostatecznie się udowodniło, jak dalece jest niepodobieństwem śpiącego grzecznie przebudzić. […]
Milczenie więc, a mówiąc w zastosowaniu praktycznym: przemilczenie, jest niezawodnie częścią mowy. Prawda nazbyt duża, ażeby jej nie przeczuwali pp. gramatycy i ażeby nie podejrzewali, że jest jeszcze coś semipsychologicznego do objęcia; ale poczęli sobie oni w tym względzie najniezgrabniej i prawie zabawnie, bo uczynili częścią mowy wykrzyknik! Zaś wykrzyknik nie tylko policzać trudno do zasadniczych gramatyki posiadłości, z przyczyny, że on jest pozaskładniowym, bo cały się na wyrzutniach i niegramatycznościach buduje; ale i z taj, że właściwie mówiąc tylko tam brzmi wykrzyknik, gdzie nie jest deklamacyjnie zastrzeżonym i nakreślonym, lecz gdzie się on sam z ustroju słów gwałtem wyrywa… Są wprawdzie osoby, które dwa i trzy wykrzykniki w jeden punkt kładą, ale to nic wcale rzeczy nie pomaga ani nic w niej nie wzmacnia
Co więcej, wykrzyknik nie tylko powodować nie zwykł następstw budowania wypowiedzeń, lecz właśnie że on je zatrzaskują i urywa. Nie można więc było niewłaściwszego zrobić wyboru.
Inaczej jest zupełnie z przemilczeniem, które (według mojego twierdzenia), będąc żywotną częścią mowy, daje się naprzód w każdym zdaniu wyczytać, a potem jest logicznym następnego zdania powodem i wątkiem. Tak, iż to, co drugie z porządku zdanie głosi i wypowiada, było tylko co pierwszego zdania niewygłoszonym przemilczeniem, a to, co trzecie mówi zdanie, leży w drugiego przemilczeniu, a co czwarte, w trzeciego, i tak aż do dna treści, która tym dopiero sposobem jest rzeczywiście wyczerpaną na mocy logiki w takowym procesie dotykalnie objawiającej się.
Pp. gramatycy zaprzątać się zwykli jakąś abstrakcyjną mową, której nie ma. Mowa dlatego, że jest mową, musi być nieodzownie dramatyczną! I jakże byłaby inaczej mową? Monolog nawet jest rozmową ze sobą albo z duchem rzeczy.
Zdania tak abstrakcyjnie bladego, które by wcale nie przynosiło ze sobą przemilczenia, prawie niepodobna jest wymyśleć! I gdyby się takowe złożyć udało, to musiałoby być nie należącym do ogółu żadnej żywotnej mowy.
Skoro mówisz:
„Jakże mi się miewasz, przyjacielu?” — przemilczane w tym jest:
Dość dawno cię nie spotkałem lub nie, widziałem, ażeby tym żywiej zapytać: „Jakże mi się miewasz, przyjacielu?” — A to-to przemilczenie wstępne będzie zaraz wygłosem zdania następnego, i tak dalej „Jakże mi się miewasz, przyjacielu? albowiem dość dawno nie widziałem ciebie, ażeby tym żywiej o to pytać.”
Podobnież i w następnym zdaniu:
„Nie należy być o wiele jaśniejszym od przedmiotu” — przemilczane jest:
Przedmiot każdy ma sobie odpowiedni stopień światła, pod którego wpływem najstosowniej przedstawuje się — a przeto:
„Nie należy być o wiele jaśniejszym od przedmiot u”, itp…
Czyli toż samo wybrzmi przy następnym rozwinięciu rzeczy i przy stopniowej przemianie przemilczeń na wygłosy:
„Nie należy być o wiele jaśniejszym od przedmiotu, każdy albowiem ma sobie odpowiedni światła stopień, pod którego wpływem się najsłuszniej przedstawuje”, itp
Z tej to pochodzi właśnie przyczyny, co Monteskiusz za innymi powiada o wyrażenia mocy właściwej przemilczeniu. I tę to więc moc jużci że posiadać musi przemilczenie, skoro (jak okazaliśmy wyżej) radykalny ma związek tak z każdym pojedynczo zdaniem, jak i z całością budownictwa mowy. Czyli że nie będąc pierwej do tyła istotną częścią mowy, jakżeby coś kolwiek bądź uwyraźnić było w możności?…