Od kwietnia wszyscy chodzili do szkoły boso. Że zimna były jeszcze znaczne,ba, szron od rana biały, każdy batuchał się, jak mógł, a to matczyną chustką, tą „na porywkę”, a to szarym spencerkiem albo kamizelką ojcową, ale żeby buty wzuć, nikt nie pomyślał nawet. Buty zdejmowały się „na prymalisa”, a kto by je na powrót z kołka z góry ściągnął, kpem się stawał na calutkie lato, aż het do Wszystkich Świętych. Ale nie okazało się takiego między nami.
Na głowach za to nosiliśmy wielkie czapy baranowe albo watowane z uszami, albo z „futerkiem”, a trwało to ku Zielonym Świątkom albo i Trójcy, jeśli tam kto na kapelusz nie duchem złotówkę miał albo słoma w kolano późno szła i pleść nie było z czego. Ale nogi za grudy jeszcze używały pełni letniego sezonu, ukazując się spod krótkich lub zbyt długich, wysoko podwiniętych hajdawerów, zsiniałe i zaczerwienione jak raki.
Dziewczyny tylko obuwały się w trzewiki; ale też ród ich był u nas w powszechnej pogardzie. Jedna Bronka ze Starego Hamru na porówni z nami chodziła boso, w krótkiej swojej spódniczynie i w wielkim kaftanie. Właściwie nie chodziła ona, tylko biegła. Długie jej, cienkie, mało co za kolana przyodziane spódnicą nogi migały po szosie w równych, sprężystych, lekko i szeroko rzuconych krokach, ledwo tykając świeżo sypanego żwiru. Biec tak zaczynała już na podwórku szkolnym i tak biegła aż do wielkiego czarnego czworoboku Starego Hamru, z którego dniem i nocą sypały się ogniste słupy iskier. Ojciec jej tam hamernikiem był, a dziewczyna mówiła, że wszystkie iskry to jej własne.
W drodze oglądała się Bronka od czasu do czasu na Julka kulasa, który tak samo kłusem za nią biegł, o jakie pięćdziesiąt kroków może, nigdy mimo wszelkich wysiłków zbliżyć się do niej nie mogąc. Był to dobry chłopak, tylko że mizerny w sobie i choć się do bitek stawiał pierwszy, nogę miał skręconą. Niech tylko o łokieć jakiej drogi między nimi ubyło, zaraz Bronka rzucała sobą naprzód dwa, trzy razy i znów potem biegła równo, lekko, sprężyście.
Kiedym patrzył na nią, zdawało mi się, że zawsze tak biec będą, jedno za drugim, aż do końca świata, kulas rozczerwieniony, zły, dyszący, ona spokojna, żółtawa na twarzy, z ciemnymi, wymykającymi się spod mizernej chustczyny włosami, z lekko otwartymi ustami.
Ale nieprawda! Już nazajutrz siedzieli w ławkach naszej klasy, ona między dziewczynami na prawo, on między chłopakami na lewo, oboje z brzega, prawie tuż przy sobie, oddzieleni tylko wąską ścieżką przez środek izby do tablicy idącą.
Już od połowy ostatniej godziny Julek oczyma strzygł, to ku drzwiom, to ku Bronce, jakby mierząc wzajemną od siebie odległość. Ale gdy dzwonek zabrzmiał, a on kajety i czapkę chwyciwszy chciał przed nią, już Bronka biegła równym, lekkim krokiem, bez uśmiechu, bez słowa, czasem tylko bystrymi, ciemnymi oczyma błyskając za siebie.
Wołały na nią dziewczyny, aż chrypły; nie odpowiadała. Wołały chłopaki – to samo; a że chuda była na podziw, przezywaliśmy ją Kozą -i tak już została.
– Czego ty tak tę Kozę gonisz? – pytałem nieraz przelatującego obok kulasa.
– A czego ona przede mną ucieka?- odpowiadał ze złością i biegł dalej. I ona biegła migając nagością chyżych nóg swoich i czerwienią chusteczki, aż jak iskra wpadła w czeluście Hamru i jak iskra w nich gasła.
Ale inne dziewczyny chodziły tak, jakby im zależało na tym, żeby na przebycie drogi, jaka szkołę od Bud naszych dzieliła, zużyć jak najwięcej czasu.
Zdawało się zrazu, że im Bóg wie jak pilno: wypadało to z ławek jak oparzone, takiego nieraz ścisku we drzwiach narobiwszy, że dopiero kiedy im jeden i drugi chłopak kułakiem dopomógł, wytaczały się na drogę jak kłębem. Leci to, bywało, leci bezpamiętnie, nie patrząc przed siebie, prosto w kupę żwiru. Ale niech się wrona zatrzepie na drzewie, niech baba z workiem przejdzie, niech pies przebieży, niech wróbel przeleci, stają wszystkie i patrzą, choćby na nie prosto wóz jechał. Zobaczą glistę, ślimaka, biedronkę, kamyk, zielsko jakie, zaraz całą kupą na środku drogi przysiadają i patrzą, a te dalsze to bliższym aż na karki lezą.
Świśnie który z nas w palce, to porozdziawiają gęby jak żydowskie wrota i znów stają i patrzą. Takie to już gapiowate z rodu. A gadać, to gadają zawsze wszystkie razem. Trzynaście ich było, a więcej narobiły wrzasku niż my we trzydziestu. Zaraz biorą te mniejsze między siebie, zaraz się ich dopytują, zaraz do rowu prowadzą, zasłaniają spódnicami i krzyczą, choć nikt nie patrzy.
Zaraz się całym rzędem wodzą, a pod ręce, a w pas, a za szyję, zaraz jedna drugiej do ucha szepce, a całują się, a miny na siebie stroją, a oczy mrużą.
Przejdziesz koło nich, to nic mądrego nie usłyszysz, tylko puste mowy.
— Nie, to nie! Może cię będę prosiła?
— Jaka mi pani! Że czerwoną obsadkę ma, to już dmie!
— A u nas dziś rzepa na obiad…
— A u nas kluski…
— Patrzcie! Mańka już piegi ma!
— Nieprawda!
— Jak mamę kocham!
— Jak Bozię kocham!
— Nie mam! nieprawda!
I aż im na wierzch oczy wyłażą, tak się to przysięga na wszystkie świętości.
Ale u nas nikt nigdy dziewczynom nie wierzył: chyba jednej Bronce. Bronka się nie przysięgała ani na matkę, ani też na Boga, ale jeśli jej kto powiedział, że kłamie, zaraz się porywała z pięścią między oczy.
A te duże to jeszcze gorsze niż te małe; ciągle intrygi prowadzą. Raz w raz jedna drugiej do ucha szepce, raz w raz się to mienia na wstążki, na pieczątki, raz w raz sobie szpilek pożycza, włosów przymuskuje, podwiązuje pończochy, gubi kajety i z partesu stąpa.
Pchnie taką który w bok, to tylko ramionami ruszy, jakby nie do niej. Palnie z nas którego pan nauczyciel w ucho, to zaraz plotki robią, zaraz się po szkole w kupki zbierają, trącają łokciami, palcem pokazują i prowadzą radę. Nieraz to mnie taka pasja porwała, żem jak kozioł łba nastawiwszy w sam środek między nie wpadał. Zęby tak między chłopaków, toby mnie jeden z drugim w kark grzmotnął i już. A te zaraz w pisk, wrzask właśnie jakby się stodoła paliła. Już się to potem całymi tygodniami boczy, miny stroi, nie gada, odyma, póki się tam temu czego nie podetknie, pestek z dyni albo kukurydzy z garstkę. Jak tylko co takiego u ciebie poczują, toby cię zjadły i z czapką razem, tak to lgnie, tak się do ciebie mizdrzy. O niczym już wtedy mowy nie ma, tylko jedna na drugą przed tobą szep, szep, szep… tylko jakieś ciągania po kątach, przysięgania, pochlebiania, że człowiek głupieje po prostu.
A niech której chłopak na ucho co powie, to inne hurmem do niej. Dopieroż się dopytywać, dopieroż prosić, dopieroż narzekać! Spod duszy by wydały, żeby tak było co. Nieraz umyślnie przytknąłem się której do ucha i jeszcze zastawiłem ręką, żeby uciechę z tego mieć: takie to ciekawe. A ta, chociem jej w ucho mruknął tylko, nuż się uśmiechać, czerwienić, kręcić, a ku innym okiem strzyc, że się to niby dowiedziała czegoś.
Tyle ich było, a mało która lepsza: taki już widać gatunek paskudny.
Do szkoły to się chodziło różnie, jak tam którego dobra myśl napadła albo i czasu stało, ale ze szkoły każdy chodził według postanowionego trybu i tylko ostatnie już niedołęgi własnego chodu nie miały. Nazywaliśmy ich miętusami, że niby ni to, ni owo. Jak już który raz wypróbował, co mu najlepiej pasuje, to się tego cały kwartał trzymał; a za naśladowanie czy podrywanie srogie bywały bitki. Szosą waliło się albo środkiem, albo tuż nad stojącym z rzadka kupami kamieni. Lizusy chodziły poza kupami, nad samym rowem, w który też znienacka w kark wziąwszy gęsto padali.
Zuchy, do których i ja się liczyłem, chodziły zazwyczaj samym wierzchem kupek, przelatując pędem od jednej do drugiej. To był honorowy sposób chodzenia i tylko drugoroczni przywilej na niego mieli. Frajerzy, pierwszoroczniaki, trzymały się środka, stąpając drobno, oglądając się dokoła, a nawet dając się prowadzić dziewczynom za rękę. Ale to już była sama bryndza z niższego oddziału, a prowadzenie takie uważane było za tchórzliwość i godne ostatniej wzgardy niedołęstwo. Nikt tak nie psuł między chłopakami ducha jak dziewczyny, co młodszych braci do szkoły wodziły. Pchnie kto w kark takiego gagatka, po ludzku chce się z nim zadać, a ten do dziewczyny:
— Mańka! On się bije!
A Mańka zaraz do oręża staje, zaraz zbiegowisko robi, zaraz sprawa, zaraz wymysły od łobuzów, od andrusów albo jeszcze gorzej. Tośmy tych przyszytych do dziewczyńskich spódnic tak unikali jak ognia.
Chyba że u nas który do samej dziewczyny co miał, wtedy najlepiej było takiego „przyszytego” szturchnąć, a dobrze. Za sobą tak ci się nie ujęła żadna jak za nim. Zaraz jak kokosz: gda… gda… gda!.. gda.. gda… gda!.. a my w śmiech.
Józiek Czepień, w starym niebieskim kaszkiecie który mu podarował maszynista Pawlak, chodził zazwyczaj samym środkiem drogi, z nosem zadartym do góry, jak gdyby co wietrzył.
Wszystkie wróble gnieżdżące się na starych topolach nad drogą znały tego chłopca i nienawiść do niego czuły. W miarę jak szedł, na topolach powstawało niesłychana wrzawa, wróble rozlatywały się z drzew chmurą i chmurą na nie wracały, trzepocąc się i krążąc z okrutnym piskiem, jaki to na kota lub na gacka czynią. Czasem puszczały się za nim całą kup; aż do ostatniej topoli, do końca wysady, gdzie między czterema brzózkami stał krzyż na rozstaju.
A Józiek ręce po bokach trzymał, a nosa w gon zadarłszy na wrzask ten zważał niby; czasem tyłki jak z niechęcią śmigając to prawą, to znów lew; ręką. Ruch był tak mały, że nieznaczny prawie a skutek niesłychany. Razem bowiem z tym ruchem dawał się słyszeć w powietrzu cienki, ostry świst a drobny kamyk leciał w górę z taką siłą i bystrości: jak z najlepszej procy. Zawsze też zrywał liści garść gałąź suchą albo nieco pierza. Szczególniej w gniazd, trafiał Józiek wyśmienicie. I wtedy to podnosiły się owe lamenty wróble i ów wrzask piekielny.
Kiedy Józiek kamyki zbierał, nie wiedzieć, to pewne, że już przy wyjściu ze szkoły miał ich pełne rękawy i że tylko przy wyjątkowo obfitych w gniazda topolach schylał się nieznacznie i drobnymi, długimi palcami nabierał tyle kamyków od jednego razu, ile by drugi i szuflą nie nabrał.
Było u nas mniemanie, że Józiek nosem patrzy, bo oczu nie podnosił prawie od ziemi, a jego rzadkie, rude rzęsy zawsze mu niemal leżały na piegowatych policzkach. Spokojny był zresztą i do nikogo nie odzywał się w drodze; a, im wróble srożej wrzeszczały, tym głębiej spuszczał rzęsy i tym szczelniej ręce do boków przyciskał.
Za Józkiem wychodził zwykle z ławki Koszela, któremu Wicek było. Ten rozpędzał się od szkoły zaraz wielkim biegiem, a wyprzedziwszy nas kawał drogi, siadał na kamieniu i czekał. Ledwośmy się jednak zbliżyli, zrywał się i biegł, jakby go kto gonił, póki nas znów o jakie pół staja za sobą nie zostawił. Nazywaliśmy go wroną. Raz z tego przysiadania i zrywania się, co też i wrony za chłopem orzącym latając po polu czynią, a drugi raz od wielkiej, czarnej chusty, którą mu matka wdowa na katankę starą wiązała, że to nic ciepłego po wierzch, choć i w tęgie mrozy, nie miał.
Gdy biegł, końce tej chusty fruwały za nim jak skrzydła; gdy przysiadł, zwieszały się z kamienia jak ogon. Nie opłaciło mu się wszakże wroną być i tą czarną chustką się okręcać, bo i tak zawsze zębami szczękał aż do Wielkiej Nocy, a każdej wiosny blichowała go febra tak jak baba płótno.
Ale Stefek Tomaszewski inną sztuką rzecz swoją prowadził. Od szkoły szedł w ukos dwadzieścia kroków i dochodził do rowu na prawo; za czym znów na lewo i znowu na prawo i tak ciągła do samego domu. Idąc liczył. Nie odpowiadał wtedy na zaczepki i rozmów nie prowadził. Nie wielceśmy go lubili, bo z nim zabawy nie było żadnej. Prosty jak tyka, ręce w tył, stary tornister na plecach, a tak równo chodził, że gdyby kto za nim piasek sypał, o cal by nigdy nie skrzywił. W lewo idąc liczył od jednego do dwudziestu, w prawo od dwudziestu do jednego. Zapytałem go kiedyś, dlaczego? Nie chciał zrazu mi rzec, dopiero mi się potem zwierzył, że miarkuje tym sposobem, kto ma większą rację, my czy Żydzi? Ale musiałem się zaprzysiąc, że nie powiem nikomu.
Kiedy mu który umyślnie krok przestąpił, zatrzymywał się Stefek z niedomówioną liczbą na ustach, marszczył się i czekał, aż minie. Kiedy go kto szturchnął, także się zatrzymywał i podniósłszy kułak dobitnie wymawiał, co mu tam z porządku wypadło: pięć, siedem, jedenaście. Zdaje się, że to nic. Ale nie przepuszczał nigdy, tylko na pierwszej pauzie grzmocił w kark w sam raz tyle, ile mu tam wtedy z rachunku wypadło, ku czemu przednią pamięć miał, a i pięść takoż.Bały się go chłopaki jak ognia i tylko co głupszy frajer to mu w drogę właził.
Ale ja miałem na niego swój sposób. Kiedym mu dokuczyć chciał, siadałem przy nim w ławce i zaczynałem mówić „Powrót taty”. Przy pierwszych zaraz słowach zaczynał oczyma mrugać, potem ziewał i robił się taki blady, jakby mu kto węża przez skórę ciągnął. Dopieroż mój Stefek w pokorę. Alem ja tam na to niewiele pytał. To się nieraz trząsł jak liść, a pot mu na czoło występował, choć zimą, jak rosa. Takie miękkie serce miał. Kiedy był w dobrym humorze, opowiadał nam, że jak urośnie, do Warszawy, do dużych szkół na nauki pójdzie, tak samo jak po szosie do miasteczka chodził, tylko że wtedy nie po dwadzieścia, ale po sto kroków liczyć będzie, bo to wielka droga jest i wielkie szkoły, i wielkie nauki. A kiedy mówił, rozszerzały mu się oczy bure, a długa twarz dziobata jeszcze się dłuższa robiła.
Razem ze mną, z tej samej ławki, wychodził jak zwykle Kubuś Nowotnik. Tegośmy przezywali „Swoboda”; choć to on, prawdę rzekłszy, do sroki bardziej podobnym był niźli do swobody, bo jeszcze w ławce przed wyjściem, podkulał jedną nogę, a skacząc na drugiej, zbierał książki, zapinał spencerek, kładł czapkę i tak już całą drogę tym trybem przebywał. Tylko że od szkoły do słupa skakał na prawej, a od słupa do huty, gdzie ojciec jego palaczem był, na lewej nodze.
Był to najgrzeczniejszy chłopiec z całej szkoły. Czy kto szedł, czy jechał, babie nawet po żebrze idącej kłaniał się swoją małą, zieloną czapeczką i mówił uprzejmie: dzień dobry, lub: dobre południe, ani chwilę nie przerywając przy tym swojego skakania.
Zdarzyło się, że któraś z dziewczyn upuściła co sobą, jako że to dziewczyny jedna w drugą niezdara są i stu kroków nie przejdzie żadna, żeby czego i puścić z ręki, natychmiast Kubuś nadskoczył, podjął, podał, czapeczki nawet uchylił, choć to nie było u nas we zwyczaju, żeby się przed dziewczynami płaszczyć. One go też nie lubiły i ramionami na niego ruszały. Taki drugi, co je dobrze, wyszturchał, większe łaski miał.
Zauważyłem jednak, że już u słupa rumieńce Kubusia znikały, a mała twarzyczka okrywała się zimnym potem, zanim doskakał do huty. Blady bywał jak opłatek i uderzał we drzwi rękoma, jakby mu się w oczach mroczyło. Jeśli go zmrok taki chwycił na drodze, opierał się o ramię któregoś z nas, żeby nie paść; nigdy jednak nie chybił przyjętemu przez siebie zwyczajowi, takie kawalerstwo w nim było.
— Com obrał, tom obrał! — mówił i ocierał pot z twarzy chudą, żółtą ręką.
W trzeciej ławce za mną siedział Klimek Szuwała; ten miał psa Gasia i najdłuższą z nas wszystkich kapotę z matczynego tułuba zrządzoną. Kapota była żółtawa w ciemne pasy; kołnierz miała tylko granatowy i takież mankiety. Chodził w niej Klimek całą wiosnę, całe lato, całą zimę i nigdy nie było mu w niej ani zbyt gorąco, ani też zbyt zimno. W kapocie, tej były kieszenie niezmiernie głębokie. Kładł w nie Klimek książki, kajety, pióra, kałamarz, linię, piłkę i jeszcze pełne nie były. Kiedy w nie sięgał na spód, musiał zanurzać rękę aż po łokieć. W kieszenie te gromadził Klimek wszystko, co tylko znalazł; nieraz umyślnie dałem mu wiór albo rzemyk, albo gwóźdź złamany, i to chował. Nade wszystko zaś miewał w nich stare skórki chleba, kości nawet dla swojego Gasia. Gasio siadał na ogonie przed drzwiami szkoły i czekał na Klimka. Aż kiedy zadzwonią, kiedy się ono psiątko nie porwie, kiedy nie wpadnie do sieni!
Ale Klimek tych czułości przy ludziach nie lubił. Gwizdał wtedy na psa niecierpliwy, gniewny prawie i pozostawał u bramy. Dopieroż jak się cała kupa przewaliła przez podwórze, klepał Gasia i karmił go resztkami dobytymi z czeluści swoich kieszeni, po czym obaj puszczali się w drogę. Klimek łagodnym był i figle nasze przyjmował obojętnie, spokojnie, ale niech ręka Boska broni, żeby mu kto psa trącił. Wpadał wtedy w taką złość, że aż siniał cały i z oczyma na wierzch wysadzonymi rzucał się wprost do gardła. Zwaliśmy go Brytanem, o co się nie gniewał.
— Żebyś mnie, kpie jeden, nazwał swoim przezwiskiem, tobym cię zamalował!
Ale jak psim przezwiskiem mnie nazywasz, to i owszem, wolę ja być psem niż takim jak ty błaznem!
To słówko „błazen” raz w raz na języku miał. Kochał nas jednak i dobrym był kolegą, a kiedy który z chłopaków chorował, to prosto ze szkoły do niego szedł, choć w domu kasza mu stygła.
Stasiek i Franek wychodzili razem, trzymając się za szyję i bose nogi tak pod miarę stawiając jak żołnierze w marszu. Kto ich z daleka widział, mógł myśleć, że jeden idzie, tak im to składnie szło. Bardzo ze sobą trzymały te chłopaki. Nazywaliśmy ich: Majstry, a to z tej przyczyny, że nade drzwiami. Staśkowego ojca był szyld: KOWALSKI, MAJSTER STOLARSKI, a nade drzwiami Frankowego: STOLARSKI, MAJSTER KOWALSKI.
I Stasiek, i Franek, sierdzili się o to przezwisko, a że nieraz na udry z chłopakami szli, więc ich potem przezywali „Kapela”, bo jeden z nich gwizdał, a drugi na tornistrze basa mu dodawał. Kiedy oczy przymknę, widzę jeszcze ich wyciągnięte, cienkie, bose nogi, jak nie pytając czy żwir, czy piasek maszerują ze szkoły z tą muzyką przenikliwą, od której w uszach darło. I widzę ich wielkie czapy watowane na lnianych, krótko postrzyżonych włosach i to poważne spojrzenie modrych oczu, kiedy nam powiadali, gdzie idą. Bo zawsze gdzieś szli. To szli „za morze” po takie miecze, co sto łbów od razu tną; to szli „za góry” po taką wodę, co umarli od niej wstają; to szli „na wojnę”, na taką wojnę, co jeden zginąć miał, a drugi zostać, i wtedy się najmocniej trzymali za szyję, nie wiedzieli tylko, co którego spotkać ma: śmierć czy życie, a obaj sławnie zginąć chcieli, więc co pauza ciągnęli węzełki i coś ucho między nich puścił, zawsze koło tego gadanie jakieś było, bo ustąpić żaden nie chciał.
Dopiero coś przed samym Bożym Ciałem zdecydowali, że obaj zginą, i tak nastał spokój między nimi.
Porzucili już nawet chodzenie „za morze” a także chodzenie „za góry” i ciągle już potem „na wojnę” tylko szli, mało się co nawet bryczkom i wózkom ustępując z drogi, jako że już raz kozie śmierć, kiedy i tak obaj zginąć mieli.
Ale Ignac! Jak mogłem o Ignacu zapomnieć! Ignac Słonecznik vel Jaga! Jak żyję, nie widziałem chłopca, który by się tak długo w słońce patrzeć mógł. Ten miał oczy! Choćby w południe samo zwracał je w najtęższy blask i nikt go w tej sztuce przetrzymać nie mógł. A źrenice miał wypukłe, jasnosiwe, z długimi, silnie odwiniętymi w górę rzęsami, a w słońce patrzyły one bez zmrużenia, lekko tylko drżąc w sobie jak woda.
Mówiły między sobą dziewczyny, że matka jego południcą była, ale to nieprawda, bo on matki nie miał, tylko macochę, która południa nie czekając oporządzała mu uszy od samego rana.
Ten Ignac garbus był, a chodził ze szkoły tyłem, dwa razy się tylko obracając: raz u figury, żeby czapkę zdjąć, a drugi raz u drąga, co go dróżnik na szynach kolejowych zastawiał; zresztą szedł, ani pytał, jak tam z nim wypadnie.
Co się ten chłopak szturchańców nabrał, to nieopisane rzeczy. Żadnym innym chodem nikt tyle nie zarobił guzów. Odbił go jeden, to na drugiego leciał; odbił go drugi, to on w inną kupę. Właśnie jak piłka w palancie. Czasem to taką fangę dał, że z jednego rowu w drugi wpadł i nogami się nakrył. Ale najbardziej mściły się nad nim dziewczyny. Tym się aż oczy paliły, kiedy między nie wpadł; a choć która na drugim końcu była, to leciała, żeby go szturchnąć. Do tego garbu takie zawzięcie miały. Takich one nie lubią. Wszystko wisiało w strzępach na tym chłopcu, a katanczynę to taką zdartą miał, że mu koszulę na plecach i na łokciach widać było, a i to nigdy całą. Bronka mu tam czasem zszywała one hadry, ale to na nic. Mówiły chłopaki z tego co on domostwa, że to macocha tak na nim szmaty drze, ale lgnąc się wypierał, kiedyśmy go pytali, i tak się przy tym śmiał, aż łzy z oczu leciały na łachmany one.
Mieliśmy od kwartału zmieniać właśnie chody i na każdej pauzie była o tym rada. Michał Słomczewski się chwalił, że pierwszego poniedziałku co trzecia topola będzie na drzewo właził wracając ze szkoły. Nie dowierzaliśmy temu, wszakże pomysł imponował nam.
Mnie Julek namawiał, żeby na czworakach, ale mi się to nie zdawało. Niehonorowe. A u nas było tak że przed wszystkim honor. Jak go raz Stefek wyrysował na tablicy kredą, tośmy go nie ścierali co przez trzy dni z rzędu. Było to wielkie koło, w koło trójkąt, a w trójkącie krzyż. Opowiadał nam o tym Stefek historie jakieś, aleśmy go nie rozumieli jakoś. A zresztą co? Był Honor i dość! Tośmy go sobie potem po wszystkich kajetach pisali, kiedy Stefkowi linią po łapie pan nauczyciel dał, że nie pluje porządnie na gąbkę, jak tablicę ściera.
Dziewczynom tylko nie daliśmy Honoru po kajetach pisać. Napisała która, tośmy jej zaraz w tym miejscu usadzili kleksa albo i kartkę wydarli. Jednej tylko Bronce sam Stefek wypisał zaraz na okładce ale ona tam o to nie dbała.
Kto lizus był i na skargę latał, od Honoru odpadał; kto chody innym podrywał, też odpadał. Stefek o tym cały arkusz rejestrów trzymał i w tornistrze nosił; każdy miał tam swoje znaki: i te złe, i dobre.
Radzimy tedy o nowych chodach, a dziewczyn się strzeżemy jak ognia, żeby nie rozniosły zawczasu, ale nam jakoś nie idzie. Ba, i tacy byli, co zgoła chcieli prosto chodzić, jak Sobój Jasiek, pierwszy osioł w szkole, który o to tylko dbał, żeby mu zawsze mularka sterczała z kieszeni, a od Honoru dawno odpadł, bo na skargi latał. Ale taki nie miał między nami dużego głosu, bo go nie jeden, to drugi zamalował w ucho. Choć i Julek o niczym słuchać nie chciał.
— Co mnie? — mówi. — Ja za Bronką muszę…
Widząc ja tedy, że się w kupie niewiele uradzi, puściłem się ze Stefkiem samowtór w marchew organisty. Insi też się po dwóch, po trzech porozchodzili i tak nastała zgoda.
W niedzielę przycichło. Każdy sekret trzymał, jeśli co uradził, jeśli nie, medytował w sobie. Hanecki wystroił latawca i puszczali z Sobojem, ale mało kto patrzeć szedł, tak każdego piekło, a najbardziej to włażenie Michałowe, co trzecia topola, zabiło nam klina. Ten ci nad wszystkich wyjedzie!
Był wrzesień i chłody rankiem brały. Na sczerniałych łętowinach kartofli, na zrudziałych grykach, na późnych prosach leżała mgła ciężka, na rowy się rozwłócząc, na drogi, a ziębiła jak deszcz i już się pastuchy bez worków na grzbiecie rankiem nie pokazywały. Tu, owdzie dymiły małe ognie na miedzach w kartofliskach, wskroś błyskające przez mgłę, drobne, złote, rozchwiane na wietrze. Wielkie rosy po trawach późnych stały ciężkie, kapiące jakoby po deszczu; wyszło słońce, to migały po dnie jak paciorki różnie malowane; spojrzałeś po księżej łące — prawie tęcza na niej.
Kuropatw było tego roku huk; zaraz po żniwach ozimych powywodziły się godne stada het precz, na Budach, na Wiatrakach, na Barchowskiej Wólce, na Zdunach. Gdzieś byle poszedł, toś je spłoszyć mógł. Porwie się stado, to nisko przy ziemi leci, takie to oblane, a tym samcom to się tylko podkowy na piersiach czerwienią. Dobry był rok na nie.
Zajęcy się też naplęgło godnie; a te marczaki to też porosły jak stare. Po jarzynach, po ugorach, po podorywkach, po rzepakach, precz to powygniatało kotliny, pod lada kamieniem albo i krzaczkiem ciernia. Drugi to i na miedzy sobie słupka kawał na dzień siedział, a wąsami ruszał. Idziesz, myślisz, że kamień; dopieroż jak gdzie pastuch z bicza trzaśnie albo i owczarz, a ów kamień myk… jakby ci w oczach błysło.
Okrutny obród był tej żywizny i wszelkiego ptactwa.
A co się kaczek tłukło po trzcinach, co derkaczy, co kurków, co bąków! Przyszedł zachód, to taki się robił trzepot, taki blask, jak kiedy baby kijankami u strugi chusty biją. Jeździli panowie po polowaniach tak i tak: z chartami, z wyżłem, a i na koty także szli, ale choć tam pukał jeden i drugi, to wielce nie uszkodził, bo się to miało gdzie dziewaè i chronić, póki jarzyny w polu.
Aż przyjechały do naszego dziedzica paniczyki z miasta i dopieroż hajda! Jak dzień Boży już to na brykach z psami. Konie na konie szły, a trąbienia to by i na tęgie wojsko stało. Marcina od cugowych nie brali, tylko się sami wozili, choć drugi i nie wiedział, co kantar, a co znów naszelnik. Ale takim zarówno, żeby tylko śmiechu było, a dużo! Franka źrebiarka ze sobą brali; ten im bryk pilnował, jak się to porozlatywało, a tak to zresztą sami.
W poniedziałek mgła była duża. Leżało to jak woda po łąkach, po rowach, po drogach, w polu; a tej drogi to nic przed nami widać nie było, tylkośmy hukali na siebie jak w boru. Ale nic.
Mgła, choćby jaka, do południa zginie, a wtedy każdy pokaże swoją sztukę. Teraz szliśmy skurczeni, uszy w czapkę, ręce w rękawy, nos w kołnierz wsadziwszy. Drugi, co się brzegiem puścił, to i topolę łbem tryknął i dopiero jak się odbił, zobaczył, że drzewo, ale że szosa w tym miejscu stromo z góry szła, więc nas już tak same nogi niosły.
Jedno raz porwie się coś przede mną. Patrzę — Bronka.
Jeszczem się nie obejrzał, już Julek za nią. Krzyczę: stój! — bośmy dopiero ze szkoły chody prowadzić mieli, ale gdzie! Wpadli we mgłę jak w wodę, ani ich ujrzeć. Widziałem tylko, że środkiem walą, bo mi zamajaczyła chusteczka Bronki, jakby ptak lecący. Wtem klaśnie coś z bata: słucham, nie wiedzieć: blisko czy daleko? W taką mgłę tak głos siąknie jak oliwa w szmatę.
„Owczarz? — myślę. — Nie owczarz? Coś jakby bliżej…”
Ledwom to sobie miarkować zaczął, aż jak nie zatętni za mną, jak nie zagrzmi bryka, jak mi nie buchnie para końska na kark… Sam nie wiem, jakem w bok uskoczył. Śmiech, gwar, trąbki, skomlenie psów, klaskanie z bata, wichrem to wszystko przeleciało po nas. Myślę: „Panicze…”, a tu krzyk:
— Stój! Stój!
Słucham, Stefek krzyczy. Lecę, patrzę. Stefek za bryką pędzi i wasągu się wiesza, a panicz go harapnikiem. Wtem się potknąłem…
— Julek!
Rozciągnięty leżał jak ten krzyż wielkopiątkowy, twarzą do kamieni. Czapczątko het przed nim, książki z paskiem z jednej strony, tablica z drugiej, jak co miał pod pachą, tak puścił. I nic. Ani stęknie, ani zipnie, jakby go nie było, tylko mu się z tyłu głowy krew za kołnierz sączy. Takem się zaraz zaczął trząść, bo mnie strach ogroził, a panicze też z bryki pozłazili, idą. Przed paniczem Stefek. Ledwom go poznał, tak mi się w oczach odmienił. Ogień mu z twarzy lata, usta się trzęsą, pięści ściska, brwi nasrożył, a językiem tak miele, jakby klątwę żuł.
Naraz jak się nie puści do kulaska, jak nie krzyknie: — Julek! Julek! — A tu mu z oczu łzy lecą jak ten grad najtęższy. Przyszli, postanęli, patrzą, głowami kręcą, podnieśli kulaska, cucą, trzęsą, oglądają — nic. Przez ręce im leci, oczy jak szkło, na ustach trochę piany, po czole włosy lepną, a taki cichy jak trumienna deska. Het precz duch z niego ze wszystkim wyszedł.
Na brykę go nieśli, kiedy się nagle słońce poprzez mgły przetarło i stanęło mu nad głową wielkie, czerwone jak wschodzący miesiąc albo jak latarnia, ani jednego promyczka nie puściwszy z siebie, właśnie jakby je kto owinął mokrą, krwawą chustą…
We środę koło południa zadzwoniły dzwony. Tego dnia my do szkoły nie szli, bo był pochów Julka. A jakże, z dzwonami go chowały, panicze fundowały.
Jak Budy Budami, takiego pochowu żaden chłopak nie miał, nie pasuje, mówią, chłopakowi, ale tu się sam dwór zastawił.
Bryka była ta od polowania, kobyły fornalskie gniade, na bryce piękne dery, na jednym siedzeniu ja i Felek, na drugim Michał i Stefek, między nami trumna.
Nie byle jaka trumna. Dęta, na czarno bejcowana, krzyż na niej gwoździkami wybity, dwa białe ręczniki pod nią, a my za końce. Taka parada! I prosty by lepiej nie miał, nie dopieroż kulas. Powiadały baby, że szczęście ma, bo żeby mu się tak zmarło z jakiejś innej choroby, jak chłopaki świderskich nie przymierzając, co ich dwóch na gardło poszło, toby deski zbili, na słomę w drabki i dalej! Nimeśmy ruszyli, to więcej ich niż dziesięć postanęło dziwując się a kręcąc głową.
A ta matka to się nadziękować nie mogła. Co na brykę spojrzy, to się łzami zaleje, a precz się państwu do kolan kłania. Bo co to! Żeby tak nająć, to na samą furmankę z pięć złotych by pękło albo i z pół szósta, jako że czas orki był i duża robota w polu.
Ruszamy. Ani by tej drogi nie poznał, taką się inną zdała. Dziad z krzyżem przed bryką, przy nim w komeżkach Sobój i Klimek z Gasiem; tylko że Sobój pod komeżką latawca trzymał, to mu się odymała jak bania. Ale przed krzyżem jeszcze i przed dziadem maszerowali Stach i Franek trzymając się za szyję. Kapeli nie prowadzili dziś żadnej, ale już im te nogi same marsza grały; a że czapki w rękach nieśli, więc im te łby golone z daleka się błyskały jakoby rekruckie.
Za bryką calutka szkoła, jak oko. Już tam o chodach nie było żadnej mowy, tylko Józiek Czepień po topolach spode łba zerkał, a ręką próbował po swojemu, ale że ani jednego kamyka nie cisnął, i wróble siedziały też cicho. Trójkami szkoła szła. Pan nauczyciel takoż szedł, bo mu tabaki brakło, co ją od gajowego nieco opodal od cmentarza na Węglarzach bierał. Chciał mi nawet na nią pieniądze dawać, ale się rozmyślił, machnął ręką i poszedł z nami. I prawda! Piękniej było!
Już to asystę Julek miał i porządek wszelki. Choćby Żydy, to czapki zdejmowały, jakeśmy przez miasteczko szli. A nasze chłopaki z góry po kramach patrzą i wysoko podnoszą nogi maszerując po trzech, ale że tam wielkiego głosu i tak nie dawało, bo tu wszystko bosaka.
Jedziemy, bryka trajkocze, trumna chwir-chwir na dwie strony, tylko w niej deski skrzypią, a Stefek do mnie:
— Kredę masz?
Pomacałem po kieszeniach: — Jest…
— Dawaj! — powiada.
Dobywam, daję, a mój Stefek w głowach na trumnie koło pisze, w kole trójkąt, a w trójkącie krzyż. I tak ostatni Honor Julkowi wypisał. Choć koło nie ze wszystkim równe było, bo bryka okrutnie trzęsła, a i Stefkowi ręka latała z kredą jakby w febrze.
Za chłopakami i dziewczyny szły. Postroiło się to, popstrzyło, pomuskało, jak która mogła, ale i tak nie było między nimi dobrego porządku. Jedna się pcha, druga kłóci, trzecia na nią lezie; powyciągały szyje jak te wrony na deszcz, a co która większa, to jej dwie, trzy małe u spódnicy wiszą. Ażem plunął z bryki, bom na to szamrajstwo nigdy patrzeć nie mógł bez ostatnich mdłości. Całą nam paradę zepsuły. Spojrzałem między nie raz, spojrzałem drugi raz, bom Bronkę zobaczyć chciał, ale jej nie było. Przez te dwa dni ostatnie nie chodziła do szkoły. Póki Julek na tapczanie między czterema świecami u matki leżał, póty siedziała tam na progu, chuściątko na twarz, głowa spuszczona, ręce koło kolan, a te bose nogi jak dwa kołki przed nią. Schudła, sczerniała, tylko jej się oczy paliły, a ciągle nimi wodziła po ziemi, jakby tej drogi szukając, którą odejść miała. Ale nie odchodziła. Do izby ją Julkowa matka wołała, bo zimny wiatr dął; nie szła. Mówiła, że czeka. „Oho! — pomyślałem zaraz — na Julka czeka!” Ale jej między dziewczynami za bryką nie było.
Jużeśmy ujechali z pół drogi, już i sosny cmentarne przed nami czerniały, kiedy mi nagle jakby w oczach migło. Patrzę, coś leci drogą; podniosłem się na siedzeniu, spojrzę bystro — Bronka! Bosa, w krótkiej spódniczynie, w czerwonym chuściątku na tych ciemnych włosach, biegnie przed trumną równo i lekko, jak ze szkoły przed Julkiem do Hamru biegła. Zwolnią konie, to i ona obejrzy się, przystanie i na trumnę patrzy; a wtedy widzę jej twarz żółtawą i ciche, spokojne, ciemnym ogniem palące się oczy. Ruszą konie, to i ona rusza: prosta, lekka, sprężysta, jakby w powietrze rzucona. Ani się śpieszy, ani się ociąga; biegnie przed nami ku cmentarzowi, ledwo żwir trącając, a zia nią ta na bryce trzęsąca się trumna, a w trumnie Julek. Słyszałem wyraźnie, jak mu wióry chroboczą pod głową. Ale i teraz dogonić Bronki nie mógł. Do cmentarza dopadła, oparła się plecami o słupek u bramy i patrzy. Nie patrzy ani w prawo, ani w lewo, tylko wprost na trumnę: żeby tak węgiel żarzący, tobym to jej patrzenie dziś jeszcze odmalował. Ale jakeśmy się tylko trochę przybliżyli, porwała się jak ptak i między krzyże wpadła.
A już dziad sygnować zaczął i ksiądz do kropienia szedł: więc stary Matus dał koniom po bacie, zajechaliśmy, trumnę zdjęli, niesiemy. A wykopali Julkowi dołek w drugim rogu cmentarza, pod samym murem, tam gdzie sosna. Piękne miejsce miał.
Idziemy, dziad z krzyżem okrąża bokiem, a przed samą trumną Stasiek i Franek trzymając się za szyję maszerują szeroko po zapadłych, wysoko trawą porośniętych grobach. Trójki się też nasze rozsypały, idą, jak która może drogi dostać, okrążają krzyże, utykają na kamieniach, ale się żadna nie puszcza. A jakże, porządek był do samego końca.
Dziad pieśń łacińską zaczął, my za nim, który tam nie bardzo potrafił, to ministranturą dołożył i dobra.
— Halt! — krzyknął za siebie Stefek, bo nas napierali z tyłu, a już na mnie uderzyła woń surowej ziemi.
Szła ku mogile swojej Julkowa trumna coraz bliżej, czarna i cicha, tylko się nieco nad głowami naszymi chwiejąca, że pary nierówne były. A wtem podniosłem oczy. O jakie dziesięć kroków przed nami, tuż nad Julkowym dołkiem, stała Bronka jakoby wiatrem przywiana, ledwie jej się te bose nogi ziemi trzymają. Chuścina ze wszystkim na kark spadła, włosy się rzuciły po szyi, po twarzy, obie ręce przed sobą trzyma, jakby nimi zaraz w powietrze uderzyć miała, głowę na lewo, na prawo obraca, oczyma drogi szuka, właśnie jako ta łaska, kiedy ją kto sidłem nakryje, a ona tylko ogląda, którędy by uszła.
Nagle obejrzała się na trumnę, a trumna tuż. Jak nie krzyknie moja Bronka, jak się nie rzuci twarzą na ziemię, jak nie obejmie rękoma surowej, wyrzuconej z dołka Julkowego gliny…
Nie mogła dalej.