Poprzedniego popołudnia Anka jak zwykle o tej godzinie siedziała przy panu Adamie, który dzisiaj był więcej rozdrażnionym i niespokojnym. Ciągle pytał się o Karola i co chwila narzekał na duszność i ostry ból serca.
Dzień był posępny, śnieg po kilkakroć polatywał, ale przed wieczorem ustał, tylko wiatr się wzmógł i bił w okna śniegiem, i targał drzewami ogródka, i przewalał się z poświstem po werendzie, na którą wychodziły okna chorego.
O zmroku i wiatr umilkł, zrobiła się głęboka cisza, w której tylko huczały głośniej fabryki.
– Kiedy Karol przyjedzie? – zapytał znowu słabym szeptem.
– Nie wiem – odpowiedziała chodząc po pokoju i spoglądając przez okna.
Czuła się dziwnie zmęczoną, a do tego przyłączyła się jakaś nuda niewypowiedziana i smutek płynący jakby razem z tą szarą, brudną nocą, co Łódź pokrywała.
Całe tygodnie nie wychodziła z domu przesiadując przy panu Adamie i niecierpliwiąc się coraz boleśniej wyczekiwaniem jakiegoś końca.
Teraz chodząc po tym w połowie ciemnym pokoju, przesyconym zapachami lekarstw, wydało się jej, że jest skazana na zawsze, że ta męka oczekiwania nigdy się już nie skończy,
Nawet się już nie buntowała przeciwko konieczności, poddawała się biernie losom i opadała w siebie, w najgłębszy ze smutków, w smutek rezygnacji.
Pan Adam zaczął półgłosem mówić swoje wieczorne pacierze; nie odmawiała z nim dzisiaj, bo nawet nie słyszała, zatopiona w odrętwieniu, z jakim patrzyła w okno, na zasypany śniegiem ogródek i na mury fabryki.
Jakiś człowiek wybiegł z furtki fabrycznej i biegł z największym pośpiechem do werendy krzycząc coś głośno.
Anka porwała się i wybiegła naprzeciw.
– Pali się! – bełkotał Socha.
– Gdzie?
Zamknęła drzwi do przedpokoju, aby chory nie
usłyszał.
– W fabryce. Zapaliło się w suszarni na trzecim piętrze!…
Nie pytała więcej, pchnięta pierwszym odruchem pobiegła do fabryki i zaraz za furtką zobaczyła płomienie, wychylające czerwone łby z okien trzeciego piętra.
Na dziedzińcu był zamęt nie do opisania, ludzie z krzykiem obłąkanych wybiegali z pawilonów, szyby pękały w oknach i czarne gryzące dymy, pełne ognistych języków, lizały okienne ramy i sięgały dachów.
– Ojciec! – krzyknęła przestraszona nagłym przypomnieniem i wróciła do domu.
Ale teraz i na werendzie słychać już było krzyki a płomienie zaczęły ukazywać się na dachach, wprost okien domu.
– Co się tam dzieje, Anka? – zapytał stary niespokojnie.
– Nic… nic… podobno u Trawińskiego stał się jakiś wypadek – odpowiedziała prędko, sama zapaliła lampę i drżącymi rękami zapuściła rolety.
– Panienko… laboga… adyć… – wrzasnęła służąca wbiegając.
– Cicho… – krzyknęła gwałtownie. – Zapal lampę, bo tu za ciemno…
– Adyć się już pali…
– Prawda… dobrze… idź… zawołam cię… Głucha, splątana wrzawa pożaru podnosiła się coraz bardziej, potężniała i zaczęła się już wdzierać przez okna i drzwi.
– Boże! Boże! – szeptała bezradnie, nie wiedząc, co robić, jak przytłumić te szumy, aby ich nie usłyszał pan Adam.
– Anka, poproś pana Maksa na herbatę.
– A dobrze. Zaraz napiszę do niego.
Rzuciła się do biurka, odsuwała krzesła, trzaskała szufladami, rzuciła na ziemię jakiś wazon, potem ciężką tekę z papierami, przy podnoszeniu której przewróciła kilka krzeseł, to szukała atramentu, stąpała głośno, hałaśliwie uderzała drzwiami.
– Co ty wyrabiasz dzisiaj! – mruknął chory, który jakoś niespokojnie nastawiał uszów i chwytał pomimo pewnej głuchoty te dziwne drgania krzyków napełniających coraz więcej pokój.
– Niezgrabna jestem… bardzo niezgrabna… to nawet już Karol zauważył!… – tłomaczyła się i wybuchnęła długim, bezprzyczynowym śmiechem.
Zajrzała do drugiego pokoju, aby spojrzeć na fabrykę.
Krzyk wydarł się jej z piersi, krzyk bezwiedny, bo ujrzała falę ognia, piętrzącą się nad fabryką coraz wyżej, coraz szerzej, coraz straszniej.
– Co ci się stało? – zapytał chory, usłyszał bowiem.
– Nic… nic… uderzyłam się o drzwi… – szeptała chwytając się za głowę, aby ukryć pomieszanie, aby się choćby na chwilę opanować.
Trzęsła się jak w febrze, wszystko w niej tak dygotało, że stać nie mogła.
Straż ogniowa, poprzedzana chrapliwymi głosami trąbek, w największym galopie przeleciała ulicą.
– Anka, co to?
– Wozy jakieś przejechały tak prędko… – odpowiedziała.
– Zdaje mi się, że jakąś muzykę było słychać?
– To dzwonki od sanek!… dzwonki!… Może ojcu przeczytać co, dobrze? Skinął głową potakująco. Przyciszyła w sobie burzę, nadludzkim wysiłkiem zapanowała nad sobą i zaczęła czytać.
Czytała bardzo głośno.
– Słyszę… słyszę… – szepnął niecierpliwie pan Adam.
Nie zważała na to, czytała dalej. Nie wiedziała, co
czyta, nie rozumiała ani jednego słowa, nie widziała ani jednej litery, rozgorączkowany mózg snuł jakąś improwizację, a całą duszą, resztkami świadomości chwiała się na fali krzyków, trzasków i odgłosów, jakie się rwały od płonącej fabryki.
Krwawe odblaski pożaru, pomimo światła wewnątrz pokoju, zaczęły już zabarwiać rolety.
Czytała jednak dalej. Serce przestawało bić. trwoga niewypowiedziana rozsadzała jej mózg, pot wysiłku okrył twarz pobladłą, jakby nagle zastygłą w masce strachu, ściągnięte brwi pokrywały rozgorączkowane oczy, głos się rwał co chwila, zmieniał brzmienia i taki ostry, taki okropny ból gryzł jej serce, tak ją łamał, tak dusił, że była bliską szaleństwa.
Jeszcze panowała nad sobą. Krzyki już bardzo wyraźnie dolatywały do pokoju, a łoskot padających murów i walących się sufitów co chwila wstrząsał całym domem…
– Ciszej… ciszej… ciszej… Jezus! litości!… – myślała błagalnie i padała przed tym Imieniem, i wszystkimi potęgami żebrała zmiłowania.
Pan Adam przerywał czytanie i słuchał coraz niespokojniej.
– Krzyczą! jakby w fabryce Karola… Zobacz, Anka.
Zobaczyła…
Zobaczyła z drugiego pokoju, że już cała fabryka w ogniu, że pożar jak burza srożył się nad wszystkimi pawilonami i rzygał ognistymi falami ku niebu…
– Nic… nic… ojcze… Wiatr tak szumi.. ogromny wiatr… – wyszeptała z największym wysiłkiem.
Brakowało jej powietrza… dusiła ją rozpacz… bezradność… obawa… Czuła dobrze, że ten pożar zabiłby ojca…
– Co robić?… Czemu nie ma Karola?… a jeśli i dom zacznie się palić?…
Jak błyskawice palące przebiegały te myśli, hipnotyzowały ją strachem bezbrzeżnym i obezsilały do reszty.
Nie, nie mogła więcej czytać.
Chodziła po pokoju, zataczała się prawie, ustawiała hałaśliwie stolik do herbaty.
– To wiatr… Pamięta ojciec ten wiatr w Kurowie?… A ta nasza aleja topolowa, którą wicher wtedy wyrwał i połamał?… Boże!… tak się bałam wtedy… Jeszcze… dzisiaj… teraz… słyszę ten straszny szum… ten trzask… te jęki drzew łamanych… to okropne wycie… Boże… Boże… jakie to jest straszne…
Nic już mówić nie mogła, głos się jej zerwał, stała przez mgnienie nieruchoma, zasłuchana w potężniejący krzyk pożaru, zmartwiała grozą.
– Tam się coś dzieje – zauważył chory usiłując się podnieść.
Zbudziła się, zapewniała go, że nie, poszła do saloniku i siłą nadzwyczajną przysunęła fortepian pod drzwi otwarte i zaczęła grać jakąś szaloną, dziką galopadę.
Dźwięki pełne szału i wesołości zalały mieszkanie, drgały takim potężnym rytmem, tak się skrzyły i chichotały w szalonym wirze, że istotnie przytłumiły odgłosy ognia i powróciły na twarz pana Adama spokój, a nawet pewną wesołość.
Anka grała coraz gwałtowniej, struny pękały co chwila z bolesnym brzękiem, nic nie słyszała; łzy płynęły strumieniami po jej twarzy, nie wiedziała, że płacze, nie widziała nic, nie rozumiała nic, grała bezprzytomnie, trzymana jedynie myślą uratowania ojca.
Naraz dom zadrżał, obrazy pozlatywały ze ścian, rozległ się taki huk, jakby pół świata runęło.
Pan Adam rzucił się do okna, zerwał rolety i łuna pożaru niby krwawa rzeka uderzyła w niego i zalała cały pokój.
– Fabryka! Karol! Karol!… – wyszeptał i upadł na wznak chwytając się za gardło, drgał konwulsyjnie, wyrzucał nogami, szarpał kołdrę sztywniejącymi palcami i charczał jak duszony.
Anka rzuciła się do niego, wołała na służbę, dzwoniła, ale nikogo nie było, próbowała go cucić, ratować, wszystko było na próżno, nie dawał znaku życia, a ona, oszalała, wybiegła przed dom i zaczęła krzyczeć o pomoc.
Wkrótce zjawili się ludzie z Wysockim, który zajęty był ratowaniem poparzonych robotników, ale było już za późno, pan Adam nie żył, a Anka leżała przy nim na podłodze bezprzytomna.
Fabryka paliła się dalej.
Huk, który odkrył panu Adamowi pożar i zabił go, był to wybuch kotła, który wyleciał w powietrze, wyrwał ze sobą pół pawilonu i niby meteor ognisty zatoczył wielką elipsę i spadł na frontowy pawilon fabryki starego Bauma, przebił dach, rozbił sufit, zdruzgotał drugie i pierwsze piętro i zarył się w dolnej sali zasypany gruzami budynku, który również zaczął się palić.
Po wybuchu pożar fabryki Borowieckiego rozszerzał się coraz gwałtowniej.
Przez rozerwane wybuchem mury, niby przez straszną ranę, buchnęły potoki ognia i dymów i z dziką wrzawą szału ogarnęły wszystko krwawymi objęciami.
Pomimo wysilonej pracy straży ogniowej pawilony zapalały się od pawilonów, ogień jak żywa istota pełzał po murach, darł się po dachach, przesuwał się krwawymi pręgami nad dziedzińcem, aż się połączył i zwichrzonymi falami przewalał się po fabryce.
Grozę potęgowała noc bardzo ciemna i wiatr silny,
który podsycał płomienie i targał je jak włosy ogniste na wszystkie strony.
Dachy się zapadały, a wtedy słupy krwawej kurzawy, oślepiający deszcz ognia wytryskiwał w górę i leciał na domy sąsiednie, na miasto, w noc czarną.
Kłęby gryzącego dymu napełniały dziedziniec i okrywały mury jakby mgłą czarną, wskroś której wiły się z rykiem ogniste węże, goniły się potwory krwawe, wychylały rozwichrzone łby płomienie. Piętra się waliły, wypalone wnętrza z hukiem
wstrząsającym padały w morze ognia, mury pękały i sypały się w gruzy.
Ogień tryumfował, ludzie już odstępowali, bo musieli bronić sąsiedniej fabryki Trawińskiego i gasić pożar w fabryce Bauma.
Moryc, ochrypnięty, spocony, rozgorączkowany, jeszcze biegał i krzyczał, ale nikt go nie słyszał w tym chaosie dzikich krzyków, a przy tym w podwórzu, pełnym jeszcze rumowisk niedawnego budowania, gorąco było nie do wytrzymania, ogień był ze wszystkich stron i niby morze wzburzone huczał, opadał na chwilę, podnosił znowu straszną głowę, potrząsał nią z wyciem radosnym, a wtedy żagwie ogniste, płonące kłęby przędzy, przepalone szmaty materiałów wylatywały z głębin i jak złowrogie ptactwo ogniste leciały z szumem w powietrze.
Taka była moc pożaru, że ludzie milkli i stali w osłupieniu, bezradni, ogłupiali, i z trwogą niewytłumaczoną cofali się, i coraz to zrywał się ze wszystkich piersi okrzyk zgrozy, ale ginął w chaosie szumów i trzasków, w bolesnym jęku maszyn zapadających się razem z salami, w huku murów pękających i w tej dzikiej, rozszalałej, syczącej muzyce ognia.
Pożar wył tryumfalny hymn zwycięstwa, powiewał czerwonymi płachtami w ciemności nocy i tarzał się oszalały po budynkach, ryczał, świstał, huczał i gryzł krwawymi kłami mury, rozrywał maszyny, lizał żelaza, przepalał, targał, deptał jeszcze szczątki.
Nad ranem, gdy śnieg zaczął padać, ogień wyczerpał się z sił, stały już tylko gołe mury, bez dachów, bez pięter, bez okien, nagie szkielety o czarnych, rozsypujących się ścianach, wielkie kwadraty podobne do skrzyń podziurawionych, dymiących wszystkimi otworami, na dnie których czołgały się jeszcze resztki ognia i niby polipy ssały krwawymi językami ostatki sił z trupa fabryki.
O szarym, smutnym poranku, zasypywanym coraz gęstszym śniegiem, przyjechał Borowiecki.
Wyskoczył z dorożki i pobiegł prosto na dziedziniec.
Stanął na środku wśród rumowisk i dymiących się głowni, które zalewano wodą, ogarnął wolno oczami te mury podarte, podobne do łachmanów przepalonych, prawdziwe cmentarzysko pracy jego i marzeń, kupy zgliszcz rozpalonych i patrzył długo i spokojnie. Ani jeden nerw nie drgnął mu żalem; zdenerwowanie, wszystkie obawy i niepokoje, którymi szalał w pociągu, pierzchnęły wobec rzeczywistości, na którą patrzył teraz oko w oko, patrzył coraz zimniej, twarz mu się powlekała surowością, a serce napełniać zaczęło uczucie złości, nienawiści i uporu.
Moryc przyszedł do niego z gromadą różnych ludzi, witał ich obojętnie i spokojnie, słuchał opowiadań o początku i przebiegu pożaru.
Nie pytał się o nic i poszedł do kantoru, który ocalał razem ze składami gotowego towaru, prawie pustymi.
Dach był tylko zerwany na tych niskich parterowych budynkach.
W kantorze jęczał stary Jaskólski, poparzony przy ogniu, opatrywał go Wysocki.
Borowiecki przez wybite okno patrzył jeszcze na dymiące gruzy, a potem powiedział przyciszonym, ale mocnym głosem do Moryca:
– No i cóż! trzeba zacząć na nowo.
– Tak, tak! Ażebyś ty wiedział, co ja przeszedłem! Jestem zupełnie chory, boję się o siebie… Co za nieszczęście, co za nieszczęście… Byłem w mieście, patrzę, jedzie straż, no, niech jedzie zdrowo, niech się spóźni, a tu ktoś mówi: „Borowiecki się pali…” Przyjechałem, już cała przędzalnia była w ogniu! Co ja przeżyłem, co ja przeżyłem!
Narzekał dalej płaczliwym głosem, symulował rozpacz i wielką boleść, a bystrymi oczami nieznacznie obserwował twarz Karola.
Borowiecki słuchał długo, aż w końcu, znudzony tym opowiadaniem w kółko, nachylił się i szepnął mu bardzo cicho do ucha:
– Nie blaguj, to twoja robota!
Moryc odskoczył gwałtownie i zaczął krzyczeć:
– Ty jesteś wariat! Ty masz bzika, ty!…
– Powiedziałem.
Odwrócił się do Mateusza, który zapłakany, ubrudzony, całował go po rękach i bełkotał coś niewyraźnie.
Karol tyle zrozumiał, że ktoś umarł.
– Kto umarł, gadaj po ludzku! – krzyknął zniecierpliwiony.
– Starszy pan! O, mój Boże, przylatujemy, a tu pan nieżywy, a panienka na ziemi…
– Słuchaj, błaźnie, nie bredź, bo ci łeb rozbiję o drzwi! – zawołał Karol przyskakując do niego.
– Pan Adam umarł na anewryzm serca, spowodowany prawdopodobnie nagłym przestrachem, byłem tam… Idź pan do panny Anki, bo i ona na pół żywa! – powiedział mu Wysocki.
Borowiecki, który ojca kochał bardzo, był przerażony tą wiadomością i jakby nie wierząc zapewnieniom doktora pobiegł do domu.
W progu już spotkał Ankę, którą przenoszono do Trawińskich.
– Panie Karolu! panie Karolu! – wyszeptała dziewczyna, chwyciła jego rękę i strumień łez popłynął po jej mizernej twarzy,
– Cicho! nie płacz!… Fabrykę odbuduję na nowo… Wszystko będzie dobrze…
– Ojciec… ojciec…
Nie mogła mówić więcej, tylko płakała spazmatycznie.
– Przyjdę po południu do pani! – powiedział prędko i skinął na robotników, żeby ją ponieśli, bo przypomnienie ojca ścisnęło mu serce jakby obręczą.
Poszedł do niego i długo patrzył w dobrą, szlachetną twarz starca, tak zmienioną strasznie przez śmierć i tak zastygłą w jakimś nie dokończonym krzyku, w jakiejś męce, która pokrzywiła mu rysy, że zadrżał z przerażenia.
Przy zwłokach ojca przeżył najboleśniejsze chwile życia.
Długie godziny siedział w największym skupieniu i rozsnuwał wszystkie pasma swojego życia, obnażał się przed samym sobą, przyglądał się nagiej duszy swojej. To go uspokoiło zupełnie, ale i przeniknęło mu serce dziwnym smutkiem, który już w nim pozostał.
Poszedł spać i spał bardzo długo; obudził się zupełnie rzeźwy i zdecydowany do schwytania się za bary z losem, do walki, ale zaraz na wstępie uderzył się o pierwszą zaporę.
Moryc oświadczył wśród najczulszych zapewnień przyjaźni, że cofa swój wkład i kapitały, że już zrobił zastrzeżenie w towarzystwie asekuracyjnym.
– Rozumiem cię, urządziłeś się sprytnie, aby mnie zgubić, ale czy myślisz, że ci się uda, że ja nie powstanę?
– Ty jesteś rozżalony, nie wiesz, co mówisz, krzywdzisz mnie posądzeniami. Ja się cofam, bo nie mogę trzymać pieniędzy w martwym interesie, ty dasz sobie radę i beze mnie, a ja muszę żyć, robię interes z teściem, mnie zaraz potrzeba gotówki!
Zaczął mu z wielką skwapliwością opowiadać swoje interesy, które go zmuszają do tego wycofania się ze spółki, tłumaczył się gorąco, rzucił mu się w końcu na szyję.
– Karol, ty nie patrz tak na mnie, ja cię kocham jak brata, mnie aż serce boli, kiedy myślę nad twoimi stratami, mnie cię tak żal, tak chciałbym pomóc ci czymkolwiek, że chociaż mi to na nic, kupiłbym od ciebie te place po fabryce i te resztki, jakie zostały. Ty wiesz, jakie ja mam serce dla przyjaciół. Zapłaciłbym gotówką, pożyczyłbym, a zapłacił zaraz, miałbyś z czym zaczynać.
Karol, oburzony tym projektem, otworzył mu drzwi.
– Masz moją odpowiedź! Interesy załatwiam w kantorze…
– Co! co! mnie?… Za moją przyjaźń, za moją życzliwość – wrzeszczał Moryc.
– Wynoś się, bo cię każę wyrzucić – zawołał porywczo i zadzwonił na Mateusza.
Moryc wyniósł się, a on usiadł do obliczań, które długo trwały.
Wstał od nich blady i zdenerwowany, bo asekuracja pokrywała tylko długi największe, a miał jeszcze do pokrycia masę drobnych, które mogły zjeść wartość placów, jakie miał, tak że w rezultacie nie pozostawało mu nic.
Pójdzie znowu do służby, znowu będzie musiał słuchać, znowu zostanie maszyną w jakim wielkim organizmie, znowu będzie się wić długie lata w męce bezsilności, w marzeniach bezpłodnych o swobodzie, będzie się targać na łańcuchu zależności i przez kraty, z nizin, będzie znowu patrzeć na tych, którzy budują fabryki, tworzą ruch, zgarniają miliony i żyją całą pełnią władz swoich, pragnień, namiętności!…
– Nie… nie… nie… – syczał przez zaciśnięte zęby i odpychał te obrazy przeszłości z pogardą i z nienawiścią.
Dosyć się już najadł dotychczasowego życia i żeby nie wiem co, nie powróci do niego.
Mózg zaczął gorączkowo pracować nad sposobami wydobycia się z tej matni, ani na mgnienie nie myślał o poddaniu się.
Na drugi dzień przyszedł Maks, był bardzo blady i miał zapuchnięte od płaczu oczy, ledwie się trzymał na nogach, ale zaraz prosto mu oświadczył, że i on wycofuje swój wkład, że również kazał zrobić zastrzeżenie.
Wtedy Borowiecki nie mógł już wytrzymać.
– I ty mnie opuszczasz, Maks? – szepnął z goryczą i łzy, pierwsze łzy w życiu, zapełniły jego oczy i zalały mu duszę straszną goryczą.
Ale zapanował nad sobą i zaczął przed nim rozwijać nowy plan fabryki, rozgrzewał się powoli, zwyciężał trudności, nie widział już niepodobieństw, tylko do tej nowej, zaciętej walki z losem potrzebował nie jego kapitałów, a jego samego, jego uczciwości i zdolności, zaklinał go na wszystko, aby z nim został.
– Nie mogę. Nie gniewaj się na mnie, nie miej do mnie żalu, ale nie mogę. Widzisz, ja w tę fabrykę włożyłem całą swoją duszę, ja się nią cieszyłem jak dzieckiem, żyłem jej życiem, wszystko poszło z dymem. Już bym nie miał ani sił, ani wiary do drugiej takiej roboty. Zrozum mój stan, a przebaczysz mi. Bądź zdrów, Karol, będę zawsze twoim przyjacielem, zawsze licz na mnie, ale interesy muszę prowadzić osobno. Sam jeszcze nie wiem, co będę robić. Bądź zdrów, Karol.
– Bądź zdrów, Maks!
Ucałowali się serdecznie na rozstanie.
Borowiecki nie miał do niego żalu, bo odczuwał jego stan, już mu zresztą opowiedzieli robotnicy, że gdy już fabryce żadna pomoc nie mogła poradzić, Maks zamknął się w kantorze i płakał jak dziecko nad ruinami pracy swojej.
– Jestem zupełnie na czysto! Dobrze, dobrze! – odpowiedział, jakby wyzywając świat cały do walki,
Kazał zająć się pogrzebem ojca, a sam poszedł do fabryki, bo już tam prowadzili roboty urzędnicy towarzystwa asekuracyjnego.
Ale wkrótce przyleciał Mateusz z wiadomością, że stary Muller czeka na niego.
Jakoż już od progu fabrykant zaczął go ściskać i mówił pospiesznie:
– Byłem w Sosnowcu, dali mi depeszą znać dzisiaj dopiero, dlatego się spóźniłem. Bardzo się zmartwiłem, mnie żal, bo widziałem, jak pan pracował, ale co pan będzie robić dalej?
– Jeszcze nie wiem.
– Wszystko pan stracił? – zapytał żywo.
– Wszystko – odpowiedział szczerze.
– Głupstwo, ja panu pomogę, pan mi zapłaci procent zwykły, a wybuduje fabrykę jeszcze większą, ja pana kocham, pan mi się bardzo podoba, no, co?
Karol zaczął przedstawiać z dziwnym uporem, że nie będzie miał zabezpieczenia jego kapitał: rysował mu swoje położenie materialne w nadzwyczaj ponurych barwach, ale fabrykant roześmiał się na te dowodzenia.
– Keine gadanie! Masz pan rozum, to jest największy kapitał. Stracił pan dzisiaj, za parę lat wszystko się odbije. Ja byłem majstrem tkackim, ja nie umiem dobrze czytać, a mam fabrykę, mam miliony. Pan się ożeń z moją Madą i bierz sobie wszystko, dawno już chciałem panu o tym powiedzieć. To jest dobra dziewczyna! A nie chce pan się z nią żenić, to i tak pożyczę panu pieniędzy. Mój Will nie na fabrykanta, jemu muszę kupić na wsi majątek, bo on ma w głowie wielkie państwo, a mnie potrzeba zięcia takiego jak pan. No, cóż? – mówił prędko, obcierał rękawem spoconą, zatłuszczoną twarz i śledził z niepokojem Karola.
– Powiedz prędko, bo ja się śpieszę…
– Dobrze! – odpowiedział Karol zimno – dawno przecież myślał, że na tym się skończy.
Muller, uradowany, uściskał go, wyklepał po łopatkach i pobiegł do domu.