Zygmunt Ławicz i jego koledzy

Czasem gdy był już bardzo zmęczony przepisywaniem urzędowych papierów, które mu z biura . Izby Cywilno-Kryminalnej, w dowód szczególnej łaski i ufności, do domu brać pozwalał sekretarz powyższej Izby, a jego szkolny kolega,. Marian Dębski — czasem, gdy w domu tym jego, to jest w izdebce umieszczonej pod dachem trzypiętrowej kamienicy, powietrze stawało się tak dusznym, że każde odetchnięcie oblewało mu czoło kroplistym potem, albo tak zimnym, że z ust ulatywały mu gęste kłęby pary — czasem kiedy wśród zajęcia tak nudnego, że wielu innych usnęłoby nad nim, w jego głowie powstawał wielki gwar żywych, niecierpliwych, niby ptaki do lotu — rwących się do swobody myśli: gwałtownym ruchem odrzucał on pióro i ręką drżącą od niecierpliwości sięgał po jedną z książek, których ilość znaczna leżała dokoła niego na stole, podłodze, dwu kołyszących się stołkach, kilku przybitych do ściany deskach. Wyciągał rękę po książkę, ale wnet ją cofał. Walczył z sobą widocznie, lecz zawsze prawie zwyciężał się i wracał do przerwanej na chwilę roboty.

W izdebce, zaopatrzonej w jedno okno otwierające się nad blaszanym dachem kamienicy, mała lampa paliła się wśród obciążających stół papierów i książek; na niskim suficie na kształt miesiąca w pełni świecił i drgał krążek bladego światła; po ścianach nieruchomo czerniały wydęte lub suche cienie odzieży, tu i owdzie zwisającej u haków wieszadeł; przy stole młody mężczyzna, szczupły, z piersią wklęsłą, z białą, chudą twarzą i białymi chudymi rękami, wprawnie i pośpiesznie przepisywał kancelaryjne akty.

Przepisywał nie tylko wprawnie i pośpiesznie, ale też nader pilnie i starannie. A jednak poczucie obowiązku czy potrzeby, czy też jednego i drugiej zarazem nie przestawało w nim walczyć z uczuciami innymi. Od czasu do czasu brwi mu drgały, czoło jak u młodej dziewczyny białe i gładkie chmurzyło się i oblewało rumieńcem wysilenia czy doznawanej przykrości. Spod brwi, spod powiek szybkie, ukośne spojrzenia rzucał na książki, a ręka jego czyniła machinalny i wraz powstrzymywany ruch do odrzucenia pióra zmierzający. Niewiele trzeba by przenikliwości, aby patrząc nań odgadnąć, iż z całego serca i całej duszy swojej pragnął on zrzucić ze stołu, a może i wyrzucić przez okno, czerniejące na bibule motywy prawne do zapadłego w Izbie wyroku, a na ich miejsce pochwycić w dłonie „Lekcje o fizyce” albo „Teorią rozwoju gatunków”, których tytuły czerniały na błękitnych okładkach pod samym światłem lampy. Być bardzo może, iż zamiast imienia Pawła Wincentowicza zanoszącego do sądu skargę przeciw Lejbie Mendelewieżowi już miał on nakreślić imiona Cycerona i Marka Aureliusza, ku którym tylko co był szybko a pożądliwie zerknął, bo nagle zawiesił pióro nad papierem i zaśmiał się półgłosem. Być może także, iż zamiast paragrafu kodeksu, którego przytoczeniem kończył się wyrok sądowy, o mało nie przytoczył on jednego z paragrafów dzieła: „O naturze bogów”, bo kreśląc na szarej bibule słowa: „na mocy paragrafu NN. skargą uznać za nieważną”, głosem takim, jakby z cicha dyktował sobie, wymawiał: czyż rozum ludzki nie przedarł się nawet aż do nieba?

Kędyś w dole, na drugim czy pierwszym piętrze kamienicy, wielki jakiś zegar ścienny głuchym głosem wydzwaniał północną godzinę, zarazem niżej jeszcze czarne jak północ ciemności zaułka przerywało ostre i długie gwizdnięcie nocnego stróża.

Dzięki wam, prawa przyrody, któreście sprawiły, że wszelkie rzeczy trudne i nudne koniec swój mieć muszą! Wyrok sądowy wraz z motywami, niezmiernie umiejętnie uszeregowanymi przez sekretarza Izby, Mariana Dębskiego, i wieńczącym go artykułem kodeksu, przepisanym już został. Młody mężczyzna odrzucał pióro, usuwał z rozpromienionego czoła opadłe na nie wśród pracy bujne, rudawe włosy, wstawał z krzesła, prostował się i z wesołym gestem wymawiał:

— Trzech rzeczy potrzebują żyjące jestestwa do utrzymania życia: pokarmu, napoju i powietrza.

Z trzech tych rzeczy jednej, to jest powietrza, znajdowała się w izdebce ilość szczupła; dwie zaś drugie istniały , tam pod postacią kubka mleka i sześciogroszowej bułki, które też młody mężczyzna, chodząc po izdebce, z widocznym uczuciem nasycanego głodu spożywał.

Wyraz: chodzenie nie całkiem dokładnie określa ruchy dokonywane przez mieszkańca izdebki w chwili tej wypoczywania i posilania się. Od łóżka do okna i od stołu do wieszadeł było tam kroków mniej więcej ośm; przebieganie przestrzeni tej w kierunkach rozmaitych przedstawiało raczej nieznany jakiś gdzie indziej rodzaj tańca niż prawidłowo odbywaną przechadzkę. Jakkolwiek przecież nieprawidłowa, przechadzka ta była wesołą. Czoło mieszkańca izdebki stawało się znowu białym i gładkim jak u młodej dziewczyny, błękitne oczy jego śmiały się; przełykając mleko i bułkę, językiem uderzał o podniebienie na wzór smakosza rozkoszującego się wybornymi potrawami. Stawiając zaś wypróżniony kubek na kołyszącym się stołku i przeżuwając ostatni kęs bułki, znowu półgłosem cytował Cycerona:

— Jakaż w tym dobroć przyrodzenia, że tak wiele rozmaitych i smacznych płodów na pokarm nam daje!…

Mówić do siebie półgłosem, a czasem i głośno było znać jego zwyczajem. Co go nim obdarzyło? Długie, samotne noce bez snu spędzane? Czy gwar myśli, który mu wiecznie napełniał głowę? Czy zupełna niemożność rozmawiania z ludźmi, których widywał, o jedynych przedmiotach, o których mówić mógłby z ochotą i zapałem, a nie mówił nigdy? Co pewna, to, że gdy po dwu lub trzech godzinach pilnego czytania, pisania ołówkiem na marginesach książki, a piórem i atramentem na grubym zeszycie wyciągów i notat zrywał się on znowu Z krzesła swego i znowu przebiegać poczynał w kierunkach różnych ośmiokrokową przestrzeń izdebki, powierzchowność jego okrywała się cechami, które by widza ciekawego i pojętnego do pilnego przypatrzenia się mu zachęciły. Były to cechy towarzyszące szaleństwu albo do szału wznoszącemu się entuzjazmowi. Kancelista Izby Cywilno-Kryminalnej, podwładny sekretarza tejże Iżby, a wielce surowego służbisty, Mariana Dębskiego, szalonym być nie mógł. Był więc entuzjastą takim, jakiego wytworzyć mogą niezupełnie prawidłowe i harmonijne warunki bytu i rozwoju. Bystra woda najburzliwiej miota się w bliskości tamy, bieg jej wstrzymującej, płomień bucha najwyżej z ciasnych otworów. Przy tym noc, cisza nocna, może osłabienie zbyt mało odżywianego organizmu, może trochę nieładu i wybujałości w pojęciach i myślach samouka…

Nie zawsze, nie każdej nocy tak bywało. Owszem, chwile podobne zjawiały się nawet dość rzadko. Zdarzało się jednak, że uszczęśliwiony zdobytą, a trudną do zdobycia wiadomością lub zachwycony głębokością wyczytanej myśli, lub porwany cudowną harmonią słowa nie mógł dłużej wysiedzieć i potrzebował ruszać się, gestykulować, wywnętrzać się. I wywnętrzał się. Z płomiennym wzrokiem, tak wyprostowany, że wydawał się znacznie wyższym niż zazwyczaj, z białymi swymi, chudymi rękami, jak do modlitwy splecionymi, mówił półgłosem, czasem nawet zupełnie głośno. Czasem zdawać się mogło, że z kimś rozmawiał, pytał, odpowiedzi słuchał, wątpił, podziwiał.

Istotnie, młody mieszkaniec ubogiej izdebki w sposób taki rozmawiał z Cyceronami, Epiktetami, Lukrecjuszami i nowożytnymi ich na tronie ludzkiej myśli następcami, a rozmawiał z taką poufałością, jak gdyby to byli przyjaciele jego, z którymi wespół zjadł był co najmniej parę beczek soli. Towarzystwo, którym otaczał się od czasu do czasu, tak go uszczęśliwiało, że nie zazdrościł, o! nie zazdrościł wcale szkolnemu koledze swemu, Marianowi Dębskiemu, ani dość wysokiej jego urzędniczej posady, ani połączonej z nią dość wysokiej pensji, ani zaszczytu bywania na wieczorach prezesa Izby, Mikołaja Hilarionowicza, ani przyjemności tańcowania z córkami prezesa: Wiarą i Nadzieją. Nie zazdrościł on też drugiemu z widywanych czasem kolegów swoich, Władysiowi Zegrzdzie, ładnemu i zgrabnemu junkrowi pułku piechotnego, z podbój czym wdziękiem podkręcającemu czarnego wąsika i z przeraźliwym brzękiem ciągnącemu pałasz po chodnikach miasta; ani trzeciemu z nich, Michałowi Kaplickiemu, temu zdrowemu, rumianemu i poczciwemu chłopcu, który osiadł na ojczystych zagonach; powietrza, przestrzeni i chleba, a nawet mięsa miał do syta i już o żeniaczce zamyślał. Co więcej, szczęście Zenona Derszlaka, jeszcze jednego ze szkolnych jego towarzyszy, szczęście przebywania w stolicy, więc w ognisku umysłowych bogactw i rozkoszy, nie nęciło go i nie budziło w nim zazdrości; przebywał on w ognisku bogactw i rozkoszy umysłowych, ale cóż z tego? skoro tak gorzko, tak ciemno na świat spoglądał i wszystko, co istniało, potępiał, nic uwielbiać nie mogąc. Nie.

Nie tylko nie zazdrościł on tym towarzyszom dzieciństwa zaszczytów ich i dostatków, ani tego wszystkiego, co wkoło nich, na nich lub dla nich brzęczało czy błyszczało, ale gdyby mu kto powiedział, że byli oni szczęśliwsi od niego, zaniósł by się serdecznym, naiwnym śmiechem, ponieważ jednak nikt nigdy nie uczynił przed nim porównania tego, nigdy też mu ono na myśl nie przyszło. Nie pomyślał też, że śród uniesień tych, które go uszczęśliwiały, mógł wyglądać śmiesznie. Oświeciła go raz wprawdzie o tym Pawłowa, żona mieszkającego na jednym z nim dziedzińcu stróża Izby Cywilno-Kryminalnej, a pełniąca przy nim funkcją czyścicielki izdebki jego i dostarczycielki żywności. Raz, nie wiele przed północą, weszła ona na poddasze w celu zapytania młodego kancelisty, czy mąż jej, Paweł Rębko, w czasie przedpołudniowego przebywania swego w przedpokoju Izby pijanym był czy trzeźwym, albowiem o tak późnej porze w domu go jeszcze nie było. Otworzyła drzwi poddasza i stanęła jak wryta, a zamiast sformułować pytanie, z którym przybywała, krzyknęła:

— Zwariował! Jak Boga kocham, zwariował! Młody mieszkaniec poddasza w chwili tej właśnie rozmawiał z Markiem Aureliuszem i wyrażał zdanie swe o moralnym systemacie stoików.

Krępa, barczysta baba, w krótkiej spódnicy, luźnym kaftanie i brudnym czepku na rozczochranych włosach, zawołała:

— Jezu Panie! panie Zygmuncie! panie Ławicz? co panu jest? Czy pan zwariował? Do kogo pan mówisz? Toć tu i żywego ducha nie ma! cha, cha, cha! Jak pan śmiesznie wygląda! Tak zupełnie, jak gdyby w kościele przed Najświętszą Panną cudowną modlił się! Na sufit patrzy, ręce złożył i sam do siebie gada! cha! cha! cha! cha!

— A! pani Pawłowa! czego pani sobie życzy? Pytanie to wymówił z tym nieokreślonym, głupowatym uśmiechem, który osiada na ustach ludzi wyrwanych nagle z głębokiego snu lub zamyślenia i którzy nie całkiem jeszcze wytrzeźwieni, niedokładnie rozumieją, co się wkoło nich dzieje.

— Cha, cha, cha, a teraz to patrzysz pan na mnie jak baran na wodę! No! pfe! wstydź się pan takie dziwolągi po nocach wyprawiać, a to wszystko z tego wiecznego siedzenia w domu i nad książkami. Poszedłbyś pan kiedyś do ludzi na wieczorek, pośmiać się, pogawędzić, potańczyć, do panienek poumizgać się… A to, żeby w złą minutę nie wymówić, sfiksujesz jeszcze.

— Czego pani Pawłowa sobie życzy?

— Czy mój w pałacie (w izbie sądowej) trzeźwy dziś był czy podpiły.

— Zdaje się, że trzeźwy… nie wiem zresztą, zdaje się, że nie widziałem…

Kobieta rozgniewała się.

— Pfu! Jezu Panie, zdaje się, widział, zdaje się, nie widział… W dzień chodzi jak senny, a nocami fiksuje… Spójrz się pan w lustro… włosy rozczochrane, oczy czerwone — twarze pozapadałe jak u suchotnika… Żeby teraz panna jaka pana zobaczyła, to by i trzech groszy za takiego kawalera nie dała.

Stukając drzwiami, wyszła.

W lustro spojrzeć on nie mógł, bo i cienia lustra w izdebce jego nie było. Wzmianka o pannach nie obeszła go wcale, dla tej choćby przyczyny, że żadnej panny na całym świecie nie znał. O powierzchowność zaś swoje dbał tak mało, że po wyjściu Pawiowej siadając nad książką srożej jeszcze obu dłońmi włosy sobie rozczochrał, a po dwu godzinach dalszego czytania i pilnego notowania doprowadził powieki swoje do silnego istotnie odcienia czerwoności. Teraz znowu wyglądał tak, jakby był spłakany. Ale gdzie tam! nie tylko usposobienia żadnego do smucenia się i płaczu nie uczuwał, lecz owszem, z niezłomną pewnością uważał siebie za najszczęśliwszego z ludzi. Jakże! Tej właśnie nocy rozjaśniły się mu i zharmonizowały dwa jakieś fakty z dziejów myśli ludzkiej, których dotąd zrozumieć i pogodzić nie mógł.

Szczęście to przecież jego wykwitało z ciernistego krzaku. Nie wszystko rozjaśniało się i zharmonizowywało przed nim, nie każda dziedzina wiedzy otwierała mu gościnne podwoje, nie każdy mistrz łaskawie i pobłażliwie przychylał mu do ust rożek z upragnionym napojem. Bywały długie, nocne godziny, w których silnie zarumieniony od wysilenia umysłowego, z palcami kurczowo obejmującymi pochylone czoło, przesiadywał nad książką po prostu niezrozumiałą dla niego, a potem wstawał blady, zmęczony, nie zniechęcony bynajmniej, tylko bardzo niespokojny i zmartwiony. Kiedy indziej spostrzegał, że długa i pilna praca nie doprowadziła go do wyników żadnych, gdyż przed jej podjęciem trzeba było spełnić inną, a on o tym nie wiedział i teraz daleko, daleko znowu wstecz cofać się musiał. Innym jeszcze razem całkiem już gubił drogę: Paliła go namiętna ciekawość dowiedzenia się, co dalej? a nie miał pojęcia, kędy i jak iść naprzód. Mnóstwo było na świecie książek zbyt dla niego drogich albo takich, których istnienia ani imienia pewnym nie był… Na wszelkie zaś pytania jego odpowiedzieć mu nie mogły ani ściany izdebki jego, ani ściany sal kancelaryjnych, ani mury kamienic miejskich, ani posługacz Izby, Paweł Rębko, ani pani Pawłowa, ani szkolni koledzy jego: ładny Władyś Zegrzda i poczciwy Michał Kaplicki. Jeden tylko sekretarz Izby, Marian Dębski, mógłby mu może udzielić, jeżeli nie wszystkich, których pragnął, to przynajmniej wielu pożytecznych informacji. Ale był to człowiek dumny i zwierzchnik surowy. Zapytywać go o rzeczy nie tyczące się służby, byłoby to narazić się może na utratę posady kancelaryjnej. A po utracie posady tej — cóż? Nie tylko obiadu z garkuchni za kopiejek dziesięć dziennie, mleka i bułek, ale Cyceronów, Marków Aureliuszów i rozmaitych ich następców nie będzie!

Nikogo więc o nic nie zapytywał i tylko ze zmąconym do głębi spokojem ducha, z ponurą iskrą w oczach zamyślał się nad samym sobą, a raczej nad przeznaczeniem swoim. Były to jedyne w życiu jego wypadki i jedyne strony jego życia, które go do myślenia o samym sobie usposobiały. Ponieważ zaś posiadał taki ustrój umysłu i takie zresztą przywyknienia umysłowe, że myśląc o fakcie jakimś lub zjawisku, wnet skierowywał myśl swą ku możliwym ich przyczynom, w godzinach więc tych zastanawiania się nad sobą i przeznaczeniem swym zapytywał zwykle: dlaczego wydziedziczonym został z tego właśnie, co najodpowiedniejszym było naturze jego? Dlaczego cywilizacja odepchnęła go od szerokiej swej piersi i odmówiła mu wszystkich posiadanych przez się pomocy i ułatwień w drodze ku światłu? Dlaczego był on za młodu już strudzonym, chudym, przygarbionym, o każdą iskrę i każdy promyk w nędzy i pocie czoła bojującym samoukiem?
Spis treści
[ukryj]

* 1 ROZDZIAŁ I
* 2 ROZDZIAŁ II
* 3 ROZDZIAŁ III
* 4 ROZDZIAŁ IV
* 5 ROZDZIAŁ V
* 6 ROZDZIAŁ VI
* 7 ROZDZIAŁ VII
* 8 ROZDZIAŁ VIII
* 9 ROZDZIAŁ IX
* 10 ROZDZIAŁ X
* 11 ROZDZIAŁ XI

ROZDZIAŁ I

Z krótkiej jeszcze przeszłości swej Zygmunt Ławicz zapamiętał parę szczególniej faktów, o których nie bez słuszności mniemał, że pełniły względem niego funkcją starożytnego fatum.

Przed kilkunastu laty — sam on miał wtedy około lat dwunastu — matka jego czuwała raz długo za północ i czuwając ciągle prawie płakała. Nie działo się to już w tym niezbyt bogatym, ale obszernym i wygodnym mieszkaniu, które zajmował w X. ojciec jego, Bolesław Ławicz, dość wysoki a bardzo szanowany urzędnik. Ojca jego od kilkunastu miesięcy w domu nie było, od kilkunastu też miesięcy matka jego, wysmukła, delikatna, o ładnych, choć znużonych już rysach kobieta mieszkała wraz z nim w dwu malutkich pokojach z oknami wychodzącymi na ciasny i brzydki dziedziniec: przez cały czas ten, zajmując się pilnie sprzedawaniem kosztowniejszych sprzętów i przedmiotów, a niezmiernie oszczędne prowadząc życie, płakała ona często — nigdy jednak tak rzewnie i tak długo jak tej nocy, przy tym spoglądała na srebrny, brzydki zegarek, który kupiła po sprzedaniu dwu złotych i ładnych, a około godziny trzeciej czy czwartej wstała, z pośpiechem narzuciła na siebie ciepły płaszczyk, głowę okryła kapturkiem i zbliżyła się do leżącego w pościeli syna.

— Nie śpisz? Nic dziwnego. I dziecku nawet spać dziś nie podobna. O dlaczegóż wieczna noc śmierci nie uprzedza nocy takich jak dzisiejsza! Muszę wyjść. Wrócę za godzin parę. Bądź grzeczny i posłuszny, kiedy wyjdę, zamknij za mną drzwi na klucz, połóż się i śpij. Wracając zastukam mocno. Obudzisz się i drzwi mi otworzysz…

Pocałowała go w czoło i wyszła. Jednocześnie chłopak zerwał się z pościeli i nadzwyczaj pośpiesznie począł przywdziewać ubranie, którego połyskujące naszycia zdradzały, że był on już uczniem miejscowego gimnazjum. W dwie minuty był już ubrany, zgasił świecę, wybiegł z mieszkania, zamknął drzwi z zewnątrz i biegł za matką. Wiedział dobrze, w którą stronę uda się ona, i dlatego właśnie, że wiedział o tym, był jej nieposłusznym. I on także chciał raz jeszcze widzieć… przy tym pomyślał, że matka zemdleć może na ulicy tak, jak przed kilkunastu miesiącami zemdlała raz była w domu, a wtedy on będzie tam bardzo potrzebny.

Działo się to w jesieni. Ulice miasta były tak ciemne, że wysmukła kobieta i o kilkanaście kroków idące za nią dziecko przesuwały się pod ścianami domów jak nieśmiałe i zaledwie widzialne widma. Przebyli w sposób ten ulic kilka, aż na koniec kobieta stanęła przed wysoką, szeroką, murowaną budową, a o kilka kroków za nią milczące i z rękami od chłodu wsuniętymi w rękawy mundurka stanęło dziecko. W ciemności zaledwie rozpoznać można było, że stali przed wgłębionymi w gruby mur ciężkimi drzwiami i że przed drzwiami tymi przechadzała się miarowym, powolnym krokiem sztywna, silna i jak mur niema postać. Był to szyldwach. Ile razy zbliżał się do okratowanego okna, za którym paliła się lampa, nad głową jego, ukrytą w śpiczastym kapturze, błyskała stal bagnetu. Oprócz stalowych błyskawic tych, miarowych kroków i oświetlonego okna, wielka, ciężka, murowana budowa nie objawiała żadnych znaków życia. Drobny deszcz padać zaczął powiększając ciemności i napełniając je monotonnym szmerem. Na koniec ze szmerem tym połączył się ostry zgrzyt obracającego się w zamku ciężkiego klucza. Szyldwach stanął u oświetlonego okna jak nieruchomy posąg ze znieruchomiałym błyskiem stali nad głową. Drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy pomiędzy ciemną ulicą i ciemniejszym jeszcze dziedzińcem gmachu ukazała się długa, sklepiona brama, skąpo oświetlona przez kilka latarni.

W mętnym świetle tym, pod wysokim łukiem bramy, z głośnym, miarowym tętentem stóp postępowało w stronę ulicy ludzi kilkunastu, z których kilku miało na głowach śpiczaste kaptury, kilku zaś od nocnego chłodu i deszczu okrywało się długimi, szerokimi płaszczami. Ku jednemu z tych ostatnich rzuciła się Ławiczowa i na pierś mu upadła. On roztworzył płaszcz swój i całkiem prawie ukrył ją pod nim. Jeden z żołnierzy wyciągnął ramię, krzyknął, lecz dowódca orszaku, którego pałasz i ostrogi donośnie brzęczały po kamieniach bruku, zawołał:

— Naprzód.

Wyszli wszyscy na ulicę. Jednocześnie z trzaskiem żelastwa zamknęły się ciężkie drzwi, a za nimi zniknęła długa, sklepiona i mętnie oświetlona brama.

Od bramy tej do dworca kolei żelaznej, po przejściu paru ulic, prowadziła szeroka i bita zamiejska droga. Ciemność nie była tu tak gruba jak w mieście, bo u dwu brzegów drogi paliły się z rzadka latarnie na wysokich słupach. Światło ich, z jednej strony padając na puste ogrody i pola, czyniło je podobnymi do czarnych i granic nie mających otchłani, z drugiej strony przebijając mokre powietrze zawieszało nad drogą chwiejącą się, złotawą mgłę. Drogą tą w tym oświetleniu postępował zbrojny orszak, mający w swym środku wysmukłą, płaczącą kobietę, ukrytą pod płaszczem wysokiego i barczystego mężczyzny, a za orszakiem tym w kilkunastokrokowej odległości szedł zrazu, potem biegł mały chłopak w szkolnym mundurku. W grobowej ciszy pustych i czarnych pól i ogrodów głucho rozlegał się miarowy, przez wilgotną powierzchnią ziemi tłumiony tętent kroków; czasem pod światłem latarni suche linie bagnetów rzuciły kilka stalowych błyskawic albo wiatr z czarnego pola szemrząc wleciał na drogę i zaszamotał smugami nikłego światła; albo woda kałuży plusnęła głośno pod dotykającą ją stopą. Nagle wielką tę ciszę przerwał gwizd przeraźliwy i w głębiach ciemności toczący się grzmotowy turkot. Jednocześnie z tyłu orszaku i w dość znacznym od niego oddaleniu ukazała się i powietrzem niby lecieć zaczęła kula jak krew czerwona i ognista jak płomień. Leciała ona w czarnej przestrzeni nad ziemią, razem z turkotem, od którego drżała ziemia, i gwizdaniem, które coraz ostrzej i przeciąglej przerzynało powietrze. Czerwony płomień, turkot i gwizdanie zdawały się gonić orszak i biegnące za orszakiem dziecię, aż dogoniły je i wyprzedziły. Potem wszystko zniknęło i umilkło. Pociąg kolei zatrzymał się przed dworcem. U stóp mokrych wschodów prowadzących ku drzwiom dworca chłopak w szkolnym mundurku stał dość długo w oczekującej i zasmuconej postawie. Wszyscy tam weszli, jemu wejść nie pozwolono i nie śmiał już próbować po raz drugi. Z wnętrza ciężkiej i na zewnątrz milczącej budowy dochodził tłumiony przez grube ściany, więc głuchy, gwar ludzkich głosów. Być może, iż dziecię stojące u stóp wschodów i gęstą mgłą deszczową oblane dlatego ku ścianom gmachu tak pilnie przykładało ucha, że pragnęło w gwarze tym odróżnić i posłyszeć znane sobie głosy. Lecz gdy z przeciwległej strony dworca zadźwięczały donośnie trzy uderzenia dzwonka zwiastujące odejście pociągu, dziecię porwało się z miejsca, w kilku skokach okrążyło budowę i ze zręcznością wiewiórki wspięło się na ogrodzenie rozdzielające ogród dworca z drogą, którą przebiegały pociągi. W tej samej chwili szereg wielkich zamkniętych wozów, zaopatrzonych w malutkie okienka, poruszać się zaczął. Chłopak, zawieszony na szczycie ogrodzenia, zerwał z głowy czapeczkę, a pod światło latarni wychylając dziecinną twarz swą, donośnie i po razy kilka zawołał:

— Adieu tatku! adieu! adieu!…

Czerwony płomień leciał znowu nad ziemią, w grubych ciemnościach, od grzmotowego turkotu kół ziemia drżeć się zdawała, przeraźliwe gwizdania przerzynały powietrze. Pociąg oddalał się zrazu powoli, potem szybciej, potem bardzo szybko, lecz i wtedy jeszcze, gdy już był dość daleko, nad wysokim ogrodzeniem, w świetle latarni, ukazywała się twarz dziecinna drobna, blada, złotawymi włosami otoczona i dziecinny głos coraz słabiej, bo coraz łzawiej wołał:

— Adieu tatku! adieu! adieu!…

W kilka godzin później, kiedy z ciężkim tornistrem swym na plecach wszedł na gimnazjalny dziedziniec, spotkali go i wielkimi objawami czułości otoczyli trzej najlepsi koledzy i przyjaciele jego.

Michał Kaplicki, zdrowe, rumiane, na wsi wyhodowane dziecko, z błękitnymi oczami, z których patrzało więcej dobroci niż sprytu, wycałował go siarczyście i zmusił prawie do przyjęcia zaprosin na przywiezionego mu wczoraj przez ojca pieczonego indyka. Władysław Zegrzda, chłopak z twarzą roztropną, wesoły i śmiały, oświadczył mu, że każdego, ktokolwiek by odtąd wlazł mu w drogę lub jakąkolwiek wyrządził przykrość, na gorzkie jabłko stłucze. Zaś Zenon Derszlak, syn cieśli, który spadłszy z rusztowania życie utracił, wychowywany przez dużo starszą od siebie siostrę, szepnął mu do ucha:

— A co, kiedy ci mówię, że świat do góry nogami stoi i że go trzeba nazad głową do góry obrócić, mówisz, że nieprawda! Dziś sam aż spuchłeś od płaczu, a wyglądasz jak śledź w trzech wodach wymoczony. Biedny ty!

Chłopak ten, z okiem czarnym, ognistym jak żużel, z dziwnie połamanymi rysami, których jednak nieprawidłowość znikała pod szczególnością okrywającego je wyrazu, objawiał często uczucia i zdania właściwe tylko ludziom dorosłym. Z zapalczywością, w której mieszały się i gniew, i litość, uścisnął kolegę, potem zaś błyskając oczyma i niby grzywą trzęsąc gęstymi, czarnymi jak węgiel włosy zawołał:

— Oho! niech tylko my wyjdziem na ludzi, to jest ty, Ławiczu, Zegrzda i ja, zaraz wszystko na świecie inaczej pójdzie. Kaplickiego nie liczę… On na. gotowym chlebie wyrósł i całe życie jeść go będzie, nie myśląc o tych, którzy go nie mają!

— Owszem — dobrodusznie odparł Kaplicki — tak dalece o nich myślę, że i ciebie dziś na mego pieczonego indyka zapraszam!

Derszlak zarumienił się. Nie lubił, gdy koledzy jego dowiadywali się o tym, że jemu i siostrze jego, haftarce, często nie dostawało chleba. Nie rozpoczął jednak kłótni z Kaplickim, bo pamiętał, że kiedy niedawno zrozpaczony chorobą namiętnie ukochanej siostry powierzył strapienie swe kolegom, Kaplicki na potrzeby chorej wypróżnił do dna kieszeń swą, dość jak na ucznia drugiej klasy zasobną. Wszyscy więc trzej razem zajęli się znowu Ławiczem. Lubili go bardzo, dlatego może, iż był łagodnym i uprzejmym albo że pomagał im w pisaniu wypracowań, do których miał większą od nich wszystkich zdolność. Lubił go też pomimo różnicy wieku Marian Dębski, o kilka klas wyżej od Ławicza posunięty, ale związany z nim bliską, poza szkołą zawartą znajomością. Tego przecież ranka, ku wielkiemu zdziwieniu małych przyjaciół, Dębski wszedłszy na dziedziniec gimnazjalny obojętnie i nawet chmurnie przeszedł obok małego kolegi swego i na uprzejmy jego ukłon odpowiedział obojętnym zaledwie skinieniem głowy. Przez cały dzień potem w przestankach pomiędzy godzinami lekcji, na dziedzińcu i korytarzach gimnazjum unikał go starannie. Był to bardzo młody jeszcze chłopak, ale można go już było nazwać młodym człowiekiem, słusznego wzrostu, kształtnie i silnie zbudowany, twarz miał piękną, lecz chłodną, wyraz oczu rozważny i badawczy, a zarys ust taki, z jakim malarze przedstawiają zwykle oblicza, którym nadać pragną charakter dumy i ambicji. Były to usta piękne, ale dumne i surowe. W szkole wiedziano o nim tyle tylko, że będąc synem zamożnej niegdyś, lecz do szczętu zubożałej rodziny, utrzymywał się sam i dwu małych braci wychowywał z zarobku, który mu dawała praca korepetytorska, że był jednym z najlepszych uczni szkoły, a najlepszym korepetytorem w X. Na dziedziniec gimnazjum wchodził zazwyczaj z powagą i sztywnie, ale z twarzy jego pobladłej i zmęczonych powiek z łatwością poznać było można, że późne popółnocne godziny znajdowały go wpatrzonego w książkę lub zatopionego w myślach, kto wie? niespokojnie może w przyszłość spoglądających, bo wzrok jego rozważny i chłodny z pozoru, często też niespokojnym bywał. Na ulicach miasta nie spotykano go nigdy inaczej jak śpieszącego z lekcji na lekcją, a tak śpieszącego, że niekiedy ocierał sobie chustką pot z czoła, choć dość mizerny i znoszony paltot studencki zbyt silnie ogrzewać go nie mógł. Raz, spytany przez kolegów, dlaczego wiecznie tak się śpieszy, z chłodnym wejrzeniem i zagadkowym uśmiechem odpowiedział:

— No, człowiek przecie musi do czegoś dojść!

Kiedy ojciec małego Ławicza był jeszcze w domu i zajmował swą urzędową posadę, Dębski był korepetytorem syna jego w zamian hojnej zapłaty. Potem odmówił stanowczo brania od Ławiczowej jakiegokolwiek wynagrodzenia, & gdy ta nalegała, chłodno, lecz stanowczo odpowiedział: nie! i dopomagał synowi jej w naukach zupełnie darmo. Od owej jednak nocy czy od owego ranka dopomagać przestał i wszelkiego zbliżenia z kolegą swym i zarazem uczniem starannie unikał.

— Praktyczny! — z gorzkim nieco uśmiechem mawiała o nim Ławiczowa.

Wymawiając wyraz ten nie obwiniała go zapewne o chciwość, boć przez kilkanaście miesięcy pracował dla niej i jej syna zupełnie darmo. Praktyczność jego nie była chciwością, lecz czymś innym, czymś, co Zenon Derszlak stawszy się czternastoletnim wyrostkiem określił nazywając go: „wymijaczem raf”.

— Popłynie on! o! popłynie! — mówił o nim ognisty i zawsze wewnętrznym wrzeniem jakimś wyegzaltowany chłopak — dyrektor zjeść by go mógł z kościami, a on by ani pisnął. Przed samym bedelem czapkę uprzejmie zdejmuje i tylko wącha, w którą stronę wiatr wieje, aby w tę same dmuchać!

„Wymijacz raf” po trzech blisko latach ostrożnego omijania młodego Ławicza raz najniespodzianej zaszedł mu drogę na ulicy.

— Słuchaj, Ławiczu — rzekł — jutro wyjeżdżam do Petersburga na uniwersytet, na wydział praw ny. Braci przeniosłem do gimnazjum realnego… to praktyczniej. Jeżeli chcesz, możesz po wakacjach wziąć po mnie korepetycje moje, bo wiem, że potrzebujesz zarobku; ja cię zarekomendowałem. Jeżeli wszystkich nie potrzebujesz, podziel się z Derszlakiem, który podobno surową marchew często gryzie. I o nim także mówiłem znajomym moim, którzy mi ufają i czekać na was będą.

Rzekłszy to, chłodno dotknął ręki tego, komu nieproszony wyświadczał przysługę z dobrodziejstwem graniczącą i szybko odszedł.

Młody Ławicz niedługo korzystał z udzielonych mu przez Dębskiego ułatwień bytu, bo w końcu zaszedł drugi z tych wypadków jego życia, które najwyraźniej stawały mu w pamięci w chwilach, gdy rozmyślając o losach swych, zapytywał: dlaczego?

Nie był już wtedy dzieckiem, lecz prawie młodzieńcem i obiecywał sobie wraz z rówieśnikami za parę miesięcy zasiąść na ławie klasy szóstej. Nadzieja ta, będąca prawie pewnością, w sposób szczególny ożywiała i rozweselała gromadkę młodych przyjaciół. Każdy z nich miał marzenia swe i ambicje, a wszyscy spoglądali ku celowi temu, do którego przed dwoma już laty szczęśliwie dopłynął był Dębski. Zegrzda, który wyrósł na naj ładniejszego chłopca w gimnazjum, a może i w X., naj dumniejszym też był z dotychczasowych szkolnych powodzeń, dlatego może, iż najbardziej awanturniczym i hulaszczym duchem obdarzony, najmniej się ich spodziewał. Gdy myślał o przyszłości, marzyło mu się zawsze o pełnych niebezpieczeństw, lecz i różnych osobliwości podróżach do oddalonych stron świata, o zwiedzaniu dzikich ludów i miejsc jeszcze nie znanych. Dbały niezmiernie o śliczną w istocie powierzchowność, czyszcząc starannie szkolny mundur, rozprawiał o źródłach Nilu, które on dopiero odkryć miał najpewniej; skory do zabawy i wesołości, wracając z wieczorku przetańczonego z pannami, pozostałą połowę nocy trawił na czytaniu opisu stref podbiegunowych, na których niedosięgłym dotąd krańcu kiedyś niezwalczoną stopę swą postawić zamierzał.

Skromniejszymi były marzenia Derszlaka. Blady, chudy, słabowity, z ciałem wyniszczonym trochę przez ubóstwo, a trochę przez wrażliwy, jak siarka zapalny temperament, wpadł on na myśl o wielkości i dobrodziejstwach sztuki medycznej.

— Gdy będę lekarzem — mówił — przywrócę zdrowie mojej Anulce. Straciła je ona pracując dla mnie i na mnie. Teraz, kiedy słyszę, jak kaszle nocami, albo na ciemne okulary jej patrzę, aż mi się serce kraje…

Ta jego Anulka była tą siostrą haftarką, która po śmierci biednego ojca-cieśli hodowała i wychowywała dużo młodszego brata. Derszlak o kaszlu jej i ciemnych okularach mówił drżącymi od żalu ustami.

— Potem — ciągnął dalej — osiądziemy razem z Anulką w ładnej jakiej wiosce… będę tam leczył i oświecał chłopów. Biedni pójdą pomiędzy biednych, bo najlepiej znają biedę.

Przy tych wyrazach czarne, zapadłe oczy jego płonęły gorączkowym niemal zapałem.

Ławicz nie tworzył jeszcze sobie dalszych określonych planów przyszłości. Jednego tylko pragnął: uczyć się, uczyć się, uczyć się, choćby najdłuższe jeszcze lata stać u samego źródła wiedzy i pić ją chciwie pełnymi usty i pełną piersią. Teraz już dzięki Dębskiemu zarabiał on na byt wcale znośny dla siebie i matki. Pewnym był, że zawsze uczynić to potrafi.

— Jakże wielką jest nauka — mawiał niekiedy do przyjaciół — nie tylko szczęście ducha, ale jeszcze i kawałek chleba nam daje!

Kaplicki, który o kawałku chleba myśleć nie potrzebował i któremu umarłe języki z największą trudnością do głowy wchodziły, uczuwał pewną dumę, że idzie razem z przyjaciółmi, których wyższość umysłową chętnie uznawał.

— Wyście tam sobie zdolni bardzo i mądrzy, ale nie sami tylko święci garnki lepią. I ja potrafię pokazać światu, że nie każdy przecie syn obywatelski osłem być musi.

A porywając Homera i dykcjonarz łaciński, z zapałem, a czasem z westchnieniem deklamował wiersz Krasickiego:

Uczyć się trzeba! przeminął wiek złoty!

Szczęście ich jednak posiadało jedne stronę nie tylko ciemną, ale nawet groźną. Do gimnazjum w X. przybył przed rokiem nauczyciel hellenista, niezmiernie uczony, ale obdarzony przez naturę temperamentem bardzo porywczym, głosem szorstkim i sercem, w którego głębi osiadła żarliwa niechęć ku tej mianowicie grupie ludzkości, do której należeli Ławicz i przyjaciele jego. Znał on tę grupę daleko mniej i niedokładniej niż tę, z której ród swój wiedli Ksenofont i Homer, niemniej nie lubił jej i — koniec. Tak zwane „pochodzenie” przedstawiało się oczom hellenisty w postaci pierworodnej cnoty albo pierworodnego grzechu. On sam posiadał pierworodną cnotę, Ławicz i przyjaciele jego przyszli na świat z pierworodnym grzechem.

Wszystko to razem w połączeniu z przyrodzoną gwałtownością temperamentu i szorstkością głosu czyniło go dla gromadki młodych przyjaciół wyjątkowo surowym i podejrzliwym, im zaś uczenie się Homera i Ksenofonta niepospolicie utrudniało. Trudność ta wynikała z tego, co znanym już było starożytnym Grekom, a określanym przez nich nazwą „zakłóceń duszy”. Dusze ich w czasie wykładów greckich zakłócały się czasem tak daleca, że przez całą resztę dnia Ławicz był blady i jak grób milczący, Zegrzda targał włosy i zgrzytał zębami, Kaplicki mówił o porzuceniu szkoły i wyjeździe na wieś. Derszlakowi zaś oczy zapadały głęboko i płonęły gorączką.

Raz — o, jakże dzień ten nieśmiertelnie ż’y’ł w pamięci Ławicza! — przyszli do szkoły rozgorączkowani nieco niespaniem i całonocną pracą. Było to na parę tygodni przed egzaminami. Zebrani w mieszkaniu Kaplickiego, które ze wszystkich zajmowanych przez nich mieszkań przedstawiało najwyższe szanse uniknięcia śmierci przez zaduszenie się lub oczadzenie; siostra bowiem Derszlaka nie mogąc, z powodu choroby oczu, haftować, zajmowała się praniem i prasowaniem cienkiej bielizny, a matka Ławicza trudniła się żywieniem kilku uczniów, więc w malutkim mieszkaniu jej gotowało się i smażyło od rana do nocy; zebrani tedy w obszernym i dostatnio urządzonym pokoju Kaplickiego przesiedzieli noc całą nad dochodzeniem, jakie zagadnienia rozstrzygać im przyjdzie w czasie egzaminów, i nad uczeniem się jak najlepszego ich rozstrzygania. Przeszkadzając i dopomagając sobie wzajem, wniebogłosy wykrzykując strofy Odysei lub periody Cycerona, pijąc dla odpędzenia snu mocną herbatę, którą fundował gospodarz mieszkania, w przestankach pomiędzy Odyseją a Cyceronem naradzając się nad majówką, którą wnet po egzaminach z wielką pompą i wytwornością urządzić mieli, doczekali oni chwili, w której promień słoneczny, przedzierając się przez płócienną storę, przyćmił słaby blask dogasającej ich lampy. Powstawali wtedy ze stołków swych i rozeszli się, aby po kilku godzinach zejść się znowu na dziedzińcu szkolnym. Derszlak tylko nie przyszedł. Słabowity chłopak od niespania i niezmiernie pilnych studiów nad Odyseją dostał migreny lub może i oczadział od rozpalonych żelazek, którymi jego Anulka przez dobrą połowę nocy prasowała muślinowe kaftany i batystowe chustki. Ławicz, Zegrzda i Kaplicki usiedli jak zwykle obok siebie, a Zegrzda, rzuciwszy okiem po ścianach sali, szepnął kolegom, że niedługo już pomiędzy ścianami tymi gościć będą… pójdą wkrótce wyżej! Ławicz uśmiechnął się na to i sentencjonalnie, ale zupełnie szczerze odpowiedział:

— Trzeba zawsze, zawsze i pod każdym względem starać się iść wyżej!… — Kaplicki zaś błyskając błękitnymi oczyma szepnął:

— Ojciec chyba mię zje z radości, że tak sobie szczęśliwie idę… a wierzchowca to mi już pewnie kupi w tym roku!… zobaczycie, że ja kiedyś pomiędzy obywatelstwem naszym wysoko stanę!

Wyżej!… wysoko!… O jakże ambicja przyrodzoną jest naturze ludzkiej! Chłopaki te, będące już prawie młodzieńcami, śmiały marzyć o wysokościach w tej nawet uroczystej chwili, gdy pomiędzy ścianami sali górnie, płynnie, brzmiąco rozlegać się zaczęły strofy Odysei. Rozlegały się już one od chwil kilku, a oni zamieniali się jeszcze z sobą cichymi słowy.

— Milczeć! — zabrzmiał w stronę ich skierowany głos uczonego hellenisty — nie po helleńsku jednak wyraz ten wymawiający.

Gdyby nie owe tak zwane przez Greków zakłócenia duszy, których młodzi ludzie od dość dawna już doświadczali w czasie wykładów Homera i Ksenofonta, umilkliby pewnie natychmiast. Ale grunt wszelki tę już posiada właściwość, że długo podminowywany przy każdym dotknięciu, prędzej czy później rozerwanym być musi przez zgromadzoną w głębiach jego materią palną!

— Mógłby grzeczniej trochę przemawiać do nas — półgłosem wymówił Zegrzda.

— Chciałbym, żeby ojciec wszystko to słyszał, sarknął Kaplicki.

Ławicz ruchem zniecierpliwienia podniósł ku głowie obie ręce.

— Niech diabli wezmą! — jęknął — w głowie mi zaszumiało, nic już nie wiem i nie pamiętam.

Gniewało go to przede wszystkim, że „zakłócenie duszy” korzystać, jak należy, z lekcji nie pozwalało.

We wspaniały, brzmiący, płynny rytm Odysei wmieszał się znowu głos nauczyciela.

— Milczeć! — zawołał i ciszej nieco dodał inny jeszcze, w dykcjonarzach salonów i parlamentów nie znajdujący się wyraz.

Najniespodzianiej w świecie i najsprzeczniej z charakterem własnym, Ławicz podniósł twarz i mglącymi się oczami patrząc na nauczyciela wymówił:

— Panie profesorze! mędrcy greccy utrzymywali, że „spokój jest pięknością”. Mnie się zdaje, że zdanie to bardzo słuszne.

Słowa te wymówione srebrnym, wpółdziecinnym głosem rozległy się po sali donośnie i dobitnie. Na dalszych ławkach wybuchnęły parskania śmiechem i zaledwie przytłumione chichoty.

Hellenista zaś, nie podzielający snadź zdań mędrców greckich albo platonicznie je tylko admirujący, podniósł ramię i trzymaną w ręku Odyseję cisnął w stronę Ławicza. Starożytne arcydzieło zatrzepotało w powietrzu skrzydłami z bibuły i uderzywszy się wprzód o głowę syna nowożytnej epoki świata, ze stukiem na ziemię upadło. Lecz w tymże samym mgnieniu oka, niby odpowiedź na zapytanie albo kula krzyżująca się ze strzałą, od strony ławki w stronę nauczyciela leciał powietrzem wielki szklany kałamarz roniąc po drodze strumień czarnego płynu. Leciał, lecz do celu swego nie trafił i padając u samych stóp hellenisty, z brzękiem rozbił się w drobne pyły.

Tym razem klasa oniemiała — a pośród nieruchomo na ławkach siedzącej ludności jej podnieśli się i stanęli trzej młodzi ludzie. Ławicz stał blady jak chusta i z zaciśniętymi rękami, Zegrzda w zamian czerwony był jak piwonia, a z oczu jego błyskawice strzelały; Kaplicki załamał ręce, łzy miał w oczach.

— Kto rzucił kałamarz? — rozległo się grzmiące pytanie.

— Ja — głośno odpowiedział Zegrzda.

— A ty? czego wstałeś? — zapytał nauczyciel Kaplickiego.

— Ja… nic jeszcze!… ale niech pan profesor będzie łaskaw przebaczy Ławiczowi i Zegrzdzie… bo… jeżeli im… cokolwiek… to ja w gimnazjum być nie chcę.

W odpowiedź na groźbę tę hellenista kazał poprosić inspektora i zawołać bedela, a w kwadrans potem dwóch młodych ludzi wyprowadzono z gimnazjalnego gmachu, trzeci zaś wychodził z nimi dobrowolnie. Kaplicki opuścił gmach gimnazjalny dobrowolnie, ale wrócić za nic już nie chciał. Na wieść o tym ojciec jego, siwiejący szlachcic z poczciwa, zdrową, jowialną twarzą, przybył do miasta zmartwiony i przestraszony zrazu. Grozić i gniewać się nie umiał lub nie chciał, a na wszystkie namowy, prośby i przedstawienia jego Michał odpowiadał:

— Nie!

Zniechęcił się, zraził do szkoły tak, że aż na koniec do kolan ojca przypadł.

— Wszak, ojcze, kawałka chleba mi nie zabraknie… Zresztą, jeżeli Ławicza wydalą, ja bez niego z tą łaciną i greczyzną rady sobie nie dam…

Szlachcic targając wąsa namyślał się.

— To bo może i prawda! po kiego licha mu łacina ta i greczyzną? Czy on będzie z parobkami po łacinie, a z wołami po grecku rozmawiał?

I z energicznym gestem dokończył:

— At! filozofem i tak nie będzie, a gospodarzem zawsze być potrafi! Jeżeli nie nauczysz się tam niektórych dobrych rzeczy, to też i nie nauczysz się niektórych złych! Wal do domu!

Po kilku dniach, w ciągu których jedna z komnat zabudowań szkolnych była teatrem głębokich narad i rozwag nad teorią ustosunkowywania przestępstw i kar, ze szczególnym uwzględnieniem przestępców niepełnoletnich — ogłoszono wyrok oznajmujący wydalenie ze szkoły Ławicza i Zegrzdy, a kończący się trzema prostymi i krótkimi wyrazami: „Nie przyjmować nigdzie”.

Zegrzda usłyszawszy wyrok ten, zbladł zrazu, ale potem wykręcił się na pięcie, gwizdnął i zawołał:

— Fiu! fiu! Otóż mi biedę zrobili! pojadę do babuni i będę sobie na wsi jadł, pił i popuszczał pasa! Babunia pogderze trochę, a potem i sama będzie ze mnie rada, konia do jeżdżenia znajdę i książki z podróżami sobie zabiorę.

Ale Ławicz, chociaż stał obok przyjaciela, słów jego nie słyszał. Gdy w uszach jego zabrzmiały trzy końcowe wyrazy wyroku, tak proste i krótkie, uczuł, że serce bić mu przestaje, a świat znika z oczu. Przez chwilę ciemno było dokoła niego i na przemian czerwono, zachwiał się, w obu rękach kurczowo ścisnął poręcz najbliższego sprzętu i stał tak chwilę bez głosu, oddechu i kropli krwi w strasznie zbladłej twarzy. Potem odszedł zwolna, ze schyloną głową przeszedł ulic kilka i wszedłszy do mieszkania matki z głośnym, dziecinnie zanoszącym się płaczem u kolan jej runął.

ROZDZIAŁ II

Od dnia owego minęło więcej nieco jak dwa lata. W słoneczny dzień zimowy na chodniku najludniejszej ulicy X. przesuwał się pomiędzy tłumem przechodniów człowiek bardzo młody i bardzo dziwnie wyglądający. Miał on nie więcej jak lat dziewiętnaście. Drobny i rzadki jeszcze zarost twarzy nie osłaniał woskowej bladości wklęsłych jego policzków, a pomimo że mróz ścinał śnieg okrywający ulicę w twarde i brylantowo iskrzące się bryły, ubranie jego składało się z lekkiego, znoszonego surduta, starej zszarzanej czapki i niezupełnie całego obuwia. Chód jego powolny był i chwiejący się, zapadłe, błękitne oczy bez blasku i nieruchomo spoglądały w przestrzeń, jakby nigdzie na świecie nie mogły lub już nie chciały spotkać się z upatrzonym czy upragnionym celem. Przygarbiony nieco, z rękami ukrytymi w kieszeniach surduta szedł tak dość długo, aż nagle w martwych oczach jego błysnęła iskra życia, głowę podniósł, wyprostował się, spieczone i zaciśnięte usta jego zarysowały słaby uśmiech i słaby też wydał okrzyk:

— Zegrzda! Władek!

Tuż przed nim na dźwięk okrzyku tego zatrzymał się młody mężczyzna, którego powierzchowność przedstawiała z jego powierzchownością kontrast jaskrawy. Wysmukły i zgrabny, zgrabniejszym jeszcze wydawał się w obcisłym wojskowym mundurze, którego ozdoby i oszycia srebrne iskrzyły się pod blaskiem zimowego słońca. Spod zgrabnego i połyskującego kepi ukazywała się twarz młodzieńcza bardzo piękna i świeża, o ściągłych rysach, ciemnych błyszczących oczach i pąsowych ustach ocienionych czarnym, gęstym wąsikiem. U boku młodego junkra przy srebrnej opasce stalowo błyskała pochwa krótkiej szpady.

— Ławicz! Zygmuncie!

Skostniała od zimna, chuda ręka Ławicza znalazła się w okrytej białą rękawiczką dłoni Zegrzdy.

— Sto lat nie widzieliśmy się z sobą! I tak spotkać się na ulicy… co za wypadek! Ale nic to dziwnego, miasto małe… zawczoraj dopiero tu przyjechałem. Ale jakże ty wyglądasz! Czy chory jesteś… a!…

Ostatni, przeciągły wykrzyk Zegrzdy nastąpił po spojrzeniu, którym orzucił on ubiór dawnego kolegi.

— Co to? dlaczego? jakim sposobem? — pytał ciszej znacznie i z wyrazem zmieszania.

Potem z najwyższym zdumieniem wymówił:

— Jak to! ty, Platonie… ty?… tak?

Nie dokończył. Ławicza najbliżsi koledzy przezywali w szkole Platonem dla uczoności, a może też dla powagi i skromności jego. Teraz przecież miał on bardziej pozór ucznia tej z filozoficznych szkół starożytności, która zalecała chodzenie nago lub wpółnago, spanie na słomie i żywienie się… prawie słomą.

— Ty… ty, Salomonie, wzorze i wodzu nasz wszystkich — tak… tak…

Świeże usta jego drgnęły, a wesołe oczy stały się mniej wesołymi i z wyrazem zdumienia tkwiły w twarzy przyjaciela lat chłopięcych.

Ławicz uśmiechnął się serdecznie i prawie wesoło, a zamiast odpowiedzieć na zdziwienia pełne pytania młodego junkra zawołał:

— Ależ ty, Władku, świetny i wesoły, a raźny… jak dawniej!

Ano tak! dałem sobie rady, i idzie jakoś, nawet wcale nieźle! Zimno dziś… Chodź do mnie…

Zatrzymał się chwilę, raz jeszcze spojrzał bacznie na twarz i ubranie przyjaciela i dodał:

— Albo lepiej wejdźmy do restauracji. Zjemy razem obiad i pogadamy… dobrze?

Po krótkim wahaniu Ławicz potwierdzająco skinął głową. Ktoś uważny spostrzegłby, że na propozycję Zegrzdy zarumienił się on zrazu i zmieszał nieco, a potem coś jakby radość błysnęła mu w oczach.

Wchodząc do restauracji Zegrzda kazał kelnerowi otworzyć drzwi oddzielnego pokoju. Ławicz do podanego jedzenia rzucił się tak chciwie, że Zegrzdę chęć do jedzenia opuściła. Rzucając nóż i widelec pochylił się ku towarzyszowi i prędko przyciszonym głosem mówić zaczął;

— No cóż? powiedz otwarcie, w nędzy jesteś? kawałka chleba i butów całych nie masz? Cóż ty robisz? czy masz jakie miejsce?

— A jakież ja miejsce mieć mógłbym?

— Cóż robisz?

— Daję korepetycje uczniom gimnazjalnym i przepisuję papiery jednemu adwokatowi, ale teraz… od jesieni… korepetycji jakoś nie ma, a adwokat wyjechał.

— A gdzież mieszkasz?

— Mam tam kącik w księgarni za szafą — księgarz, stary kolega nasz, Żyrski… pamiętasz go? pozwala mi tam mieszkać…

— To jest… gdzie?

— No, za szafą… pomiędzy jedną z szaf a ścianą, uważasz? jest akurat tyle miejsca, ile trzeba na postawienie łóżka…

Zegrzda parsknął głośnym śmiechem.

— A to komedia! słowo honoru, sprytniej byś zrobił, gdybyś ulokował się za szafą jakiego szewca. Mógłbyś przynajmniej wyciągnąć z niej sobie w nocy jaką parę butów!

Ławicz śmiał się także.

— Widzisz, Władku — szepnął — każda sytuacja ma swoją jasną stronę…

— A niechże diabli wezmą sytuacją taką!… Cóż ty w niej jasnego dopatrzyć mogłeś…

— Sypiając za szafą księgarza, budzę się o świcie i wyciągam z niej sobie książki… czy wiesz? nauczyłem się wybornie czytać książki bez rozcinania kart.

Zegrzda wpatrzył się w towarzysza osłupiałym wzrokiem.

— A niechże cię dia… zaczął, ale powstrzymał się i ciszej zapytał:

— No, sypiasz więc za szafą księgarza? A gdzież jadasz?

— Prawdę powiedziawszy, stale… nie jadam. Żyrski zaprasza mię czasem na obiad, ale ja sam często chodzić do niego nie chcę… Zresztą chleb na świecie jest prawie zawsze, czasem bywają bułki, a czasem nawet bywa i mleko…

— A mięsa na przykład, zupy, herbaty nie ma na świecie? — zapytał junkier.

— Dawno już były — z uśmiechem odparł Ławicz.

W wesołym oku Zegrzdy zakręciła się łza i w tej samej chwili pięścią o stół uderzył.

— A niechże go licho porwie! — krzyknął.

— Kogóż to przeklinasz?

— A cały ten świat, na którym tacy jak ty… Ławicz rozgrzaną już nieco rękę swą na ramieniu towarzysza położył.

— Słuchaj, Władek — rzekł — świata przeklinać nie trzeba nigdy. Pięknym on jest, skoro wydał z siebie wielkich ludzi i wielkie idee, tylko…

— Tylko co?

— Tylko czasem niektórym jednostkom żyć na nim bardzo ciężko…

— Palże diabli jego piękność, jeżeli na nim żyć ciężko! Ale ty zawsze taki, jak byłeś…

— A ty? zapytał Ławicz.

— Ja? — z zastanowieniem odpowiedział Zegrzda — i taki, i nie taki. Mnie żyć nie ciężko…

Kelner zdjął ze stołu nakrycie i resztki zjedzonego obiadu, a nad stołem zapalił lampę, bo wczesna w zimie szara godzina zaglądała już do pokoju.

Zegrzda opowiedział towarzyszowi, że po katastrofie, która ich obu spotkała, pojechał do babki, jedynej od dzieciństwa opiekunki swej, mieszkającej w małej wioszczynie będącej jej własnością.

— Tom się dopiero złapał? kąt pomiędzy lasami i mokrymi łąkami jak grób. Antypody, mówię ci, koniec świata. Babka, święta kobieta, ale od rana do wieczora różańce odmawia albo na sługi gderze, koło niej dwie odwieczne baby, które jej usługują, kury hodują i sery robią, święte takie, ale straszne jak czarownice. Stary ekonom, trzech parobków, dwie dziewki folwarczne… ot wiesz? jedna z nich śliczna była jak malowanie i żeby jej babka nie wydaliła, kto wie? czy wyjechałbym z Hrynek. No, ale wydaliła, bo te baby czarownice plotek na nas narobiły. Nieprzyjemności z tego powodu miałem mnóstwo i co prawda, nie bardzo może tęgo spisałem się z tą Pawlinką. Ale kiedyż bo nuda była… Żeby to był majątek większy, wziąłbym się może do gospodarstwa, ale folwarczyna taka, że jak pies na niej położy się, to ogon mu już na cudzych gruntach leży. I w dodatku stary ekonom, który do niczego wtrącać się nie dawał. Jedzenia było w bród i wygody wszystkie, ale człowiek nie świnia, żeby tylko jadł ciągle i wylegiwał się… innej też przyjemności jakiejś potrzebuje i jakiegoś celu do życia. Nabrałem był z sobą książek i z początku dużo czytałem… potem jakoś i to zbrzydło. Zacząłem jeździć do miasteczka, tam poznałem się z kilku oficerami. Grywaliśmy z sobą trochę w bilard, trochę w karty, aż jeden z nich zaczął mnie namawiać, abym do wojska wstąpił. Z początku jakoś mi się to nie zdawało. Nie mogłem przywyknąć do myśli, że z moich projektów uczenia się nauk przyrodniczych, a potem zostania podróżnikiem nic nie będzie. Jednakowoż jasno było, że nic z nich nie będzie. Więc raz, dwa, trzy! i zostałem tym, czym mnie widzisz. I dobrze zrobiłem. Wesołe sobie, swobodne, koleżeńskie życie, a i karierę przecież jakąś przed sobą widzę, i u babki na karku jak ostatni niedołęga siedzieć nie potrzebuję.,,

Ze wszystkiego widać było, że czuł się z położenia swego zadowolonym, popatrzył na Ławicza, uderzył się dłonią w czoło i zawołał…

— Słuchaj, Zygmuncie! pomysł genialny. A żebyś i ty do wojska wstąpił!

Ławicz aż drgnął i wraz z krzesłem swym cofnął się od zdziwienia.

— Ja! — zawołał — ja?

— Ano cóż? Lepiej to przecież sto razy, jak spać za szafą u księgarza, w dziurawych butach chodzić i czasem tylko obiad jadać. Bylibyśmy znowu kolegami i miałbyś przecie coś przed sobą…

Ławicz ochłonął ze zdziwienia i zamyślił się.

— Spać za szafą i w podartych butach… — mówił w zamyśleniu — to nic, mniejsza o to! Ale widzisz, mam wielki smutek i wielkie nieszczęście. Matka moja straciła zdrowie i pracować już nie może. Wyjechała do krewnych na wieś, gdzie żyje z cudzej łaski i nie bardzo jej tam wesoło… A ja… no, ja… nic nie mogę!

Tym razem zarumienił się gorąco i twarz jego przebiegło bolesne drgnięcie. Zegrzda przez cały kwadrans przedstawiał mu dobre strony podanej przez siebie propozycji. W mowie jego mieszały się poważne rozwagi, serdeczne słowa współczucia i wesołe opowiadania o życiu wojskowym.

— Odkarmię cię — dokończył — ustroję, zaproteguję… egzamin zdasz i… kepi włożysz!…

Przy ostatnich wyrazach wziął ze stołka czapeczkę swą i srebrnym jej oszyciem pod światłem lampy błyskał. Bawiła go ona i cieszyła widocznie.

Ławicz długo nie odpowiadał, aż podnosząc powieki, z uśmiechem, któremu bladość warg i wklęsłość policzków nadawały wyraz słodyczy i cierpienia, nieśmiało trochę szepnął:

— Widzisz bo, Władku, dziś właśnie z rana czytałem mowę, którą Musoniusz Rufus miał do wojsk rzymskich o zgubności wojen i zepsuciu panującym najczęściej w zawodzie żołnierskim.

Zegrzda znowu parsknął śmiechem.

— A niechże cię nie znam — zawołał — któż to był taki, ten Musoniusz Rufus?

— Jak to, nie wiesz? filozof z czasów Wespazjana…

— Puść go, mój kochany, na paszę i z nim razem sarnę panią filozofią… — wstając i kładąc na głowę swe ładne kepi zaśmiał się Zegrzda. — Ot, chodź do mnie na nasz koleżeński wieczorek. Będę dziś miał u siebie kilku junkrów i paru oficerów… Nie wiem dlaczego, ale wszyscy lubią mnie w pułku i oficerowie nawet bywają u mnie! Cóż? pójdziesz? Będzie też Kaplicki. Pamiętasz go? zeszliśmy się z nim wczoraj w restauracji…

— Michaś! — zawołał Ławicz. — Jakże on wygląda? Co porabia? Jak mu się powodzi?

— Chodź do mnie, to go zobaczysz. Poszli.

Niewielu zapewne mieszkańców i miłośników miast wie o tym, że jedną z najbardziej ciekawych rzeczy, które w miastach widzieć można, są w wieczory i noce zimowe oświetlone okna różnych mieszkań. Znajdują się one na wysokościach różnych, błyszczą różnymi światłami i, Boże! co za rozmaitość zajęć, losów i uczuć ludzkich poza nimi istnieje!

W głębi dużego dziedzińca otoczonego niskimi domami w niskiej drewnianej oficynie trzy okna mieszkania Zegrzdy zajaśniały dość rzęsistym światłem. O zasłanianiu ich okiennicami nikt nie myślał, toteż przez cały długi, zimowy wieczór można było widzieć z dziedzińca rysujące się na oświetlonych szybach liczne cienie ludzkich postaci i słyszeć napełniający mieszkanie, a co raz głośniejszy i weselszy gwar ludzkich głosów. W gwarze tym toczyły się opowiadania, wybuchały śmiechy, dzwoniła stal ostróg, brzęczały talerze i kieliszki. Raz z kilku głosów gniewnie podniesionych wnieść można było, że wszczyna się tam spór czy kłótnia, lecz wkrótce głosy te zniżyły się i umilkły, natomiast wyróżniać się poczęły z gwaru pojedyncze, a z brzmieniem zapału wymawiane wyrazy: ecarte! stukułka! bank! parol! mazzo! itp.

W zupełnej już prawie ciszy zalegającej miasto rozległo się na kościelnej wieży jedno basowe, przeciągłe uderzenie zegara. Wkrótce potem w głębi wielkiego dziedzińca, którego ciemność blado oświecały śniegi leżące na dachach i dwie u bramy palące się latarnie, za trzema oknami oficyny stuknęły wyskakujące z butelek korki, szampana i tym niby pistoletowym wystrzałom zawtórował donośny, dźwięczny, choć nieco fałszywy głos kobiecy, śpiewający na zabój zwrotkę bardzo wesołej pieśni.

W tej samej chwili prędko i ze stukiem otworzyły się drzwi oficyny, a przez nie wybiegli na dziedziniec dwaj mężczyźni, z których jeden bardzo lekko ubranym być musiał, bo wnet drżeć zaczął od zimna, drugi miał na Sobie zgrabny i dostatni paltot futrzany. Ten drugi dobiegłszy do połowy dziedzińca zawołał:

— Dziękuję! Już mnie Władek nie złapie nigdy na swoje wieczorki! Paskudztwo i nic więcej!

— Jak oni żyć tak mogą? — zadziwił się pierwszy.

— Zachciałeś? jak bym ja im ze trzech Lejzorków na karku posadził, zaraz by im trochę statku do głowy weszło! Chociaż i Władek przyznał się dziś przede mną, że ma trochę długów…

Nazwa jednej z gier karłowych (P. A.).

— Więc po cóż…

Pytanie, które Ławicz formułować zaczął, przerwanym zostało wołającym za nimi głosem.

— Czekajcież, czekajcież! pożegnajcież się ze mną przynajmniej!…

Zegrzda z odkrytą głową i zapalonym cygarem w ręku, dogoniwszy oddalających się swych gości, zwrócił się do Ławicza.

— No cóż, Zygmuś, przyjdziesz jutro do mnie czy nie? Będziemy kolegami czy nie?

— Nie — łagodnie, lecz stanowczo odpowiedział zagadnięty.

— Dlaczegóż to?

Ławicz milczał chwilę, potem głosem, w którym czuć było uśmiech, odpowiedział.

— Mój drogi! Musoniusz Rufus miał racją… Przy jaskrawym, przelotnym błysku cygara ukazała się na mgnienie oka piękna twarz Zegrzdy, rozgrzana od trunku i panującego w mieszkaniu gorąca, zv niezdrowo pałającymi oczami.

— Idźże sobie do licha ze swoim Musoniuszem razem! — zawołał. — Werbownikiem przecież nie jestem i proponowałem ci tylko przez przyjaźń. Jeżeli ci głód tak miły, zostańże z nim sobie…

Ławicz pochwycił go za rękę.

— Nie gniewaj się — śpiesznie mówić zaczął. — Wdzięczny ci jestem i obrażać cię nie chcę. Ale widzisz, zawód ten i życie takie dla mnie niepodobne. Głód nie jest miły, ale milszy czasem niż…

— Niż co?

— Niż takie marnowanie się — dokończył Kaplicki, śmielszy widocznie od Ławicza w mówieniu ludziom tego, co ich obrazić lub zranić mogło.

— A ty… ze swymi Lejzorami, parobkami i gradobiciami nie marnujesz się? — zapytał Zegrzda.

— No, cóż robić? ale człowiek przynajmniej po bożemu żyje i… po swojemu mówi, a z nazwiska jego nikt sobie żartów nie stroi tak jak dziś z twego…

Toteż ja i pokornie tego nie znoszę — zmieszanym nieco głosem odparł Zegrzda. — Stanąłem śmiało i umilkli.

— Jak uważasz, ale Ławiczowi zimno… dobranoc!

Odchodzili już, lecz Zegrzda parę kroków za nimi postąpił.

— Poczekajcie trochę — zaczął cichszym znacznie głosem i w zamyśleniu jakby strzepując pył z cygara. — Widzicie bo, wszak ludzie różnie żyją na świecie…

— To prawda — potwierdził Kaplicki.

— Każdy żyje tak, jak musi… jak mu tam już wypadło, prawda?

— Władku! — podchwycił Ławicz — po cóż tłumaczysz się… myśmy przecież nie chcieli zmartwić cię ani obrazić…

— Nie, ale wyobrażacie sobie, że ja… marnuję się…

— Prawdą a Bogiem mnie się tak zdaje — rzucił Kaplicki.

Zegrzda stał chwilę milczący, z pochyloną głową i wciąż, wciąż gestem gwałtownym strzepywał pył ze swego cygara. Nagle wyprostował się, podniósł głowę i cicho wymówił.

— Może!

Potem pochwycił ręce obu dawnych towarzyszy swych, ścisnął je, wstrząsnął nimi mocno, długo i skierował się szybko ku drzwiom oficyny.

Idąc obok Ławicza chodnikiem ulicy Kaplicki mówić zaczął.

— Tak przecież, jak jest, pozostać z tobą nie może. Cóż stąd, że ja z największą w świecie przyjemnością służyć ci teraz będę, czym mogę? Wszystko to tymczasowość, trzeba coś stałego wymyśleć…

— Mam nadzieję, że jeżeli Żyrskiemu księgarnia pójdzie dobrze, będzie on pomocnika potrzebował i mnie tym pomocnikiem…

— Ale! Ale! nadzieja!… jeżeli!… a tu pilno! Wiesz co? może byś ty do jakiego biura…

— Myślałem już o tym, ale wstęp do biur trudny, stosunków i protekcji nie mam…

— A! dobrze, że mi o tym wspomniałeś! Może by cię Dębski zaprotegował. Przyjechałem tu za interesami… żeby ich diabli wzięli!…

— Kogo?

— A interesa te! Dwa procesy mam z włościanami o wypasy i z Żydem o spalenie karczmy… Byłem wczoraj w Izbie i wystaw sobie… patrzę! Marian Dębski… on sam… w mundurze… pytam się znajomego urzędnika: „kto to taki?” a ten powiada: „kandydat do posad sądowych, pół roku temu z uniwersytetu przyjechał…”

— Cóż, witaliście się?

— Nie; ja go tam i w gimnazjum nie wiele znałem. Przeszedł koło mnie i nie poznał, czy udał, że nie poznał, ja też nie narzucałem się… Ale teraz pójdę, pójdziemy do niego obaj, dobrze?

— Dobrze.

Stanęli przed jednym z najpiękniejszych hotelów w X.

— Ja tu mieszkam — rzekł Kaplicki — chodź, przenocuj u mnie. Raz przynajmniej prześpisz się wygodniej jak tam… za szafą!…

Ławicz stanowczo nie przyjął po wiele razy powtórzonych zaprosin, a rozstawszy się z towarzyszem wszedł w bramę jednej z kamienic i otworzywszy w dziedzińcu drzwi, od których klucz miał w kieszeni, znalazł się w malutkiej izdebce, znajdującej się u tylnego wejścia księgarni. Z małą lampą, którą zapalił, przeszedł on izdebkę tak zapełnioną książkami, że nikt już i nic prócz nich pomieścić się w niej nie mogło, i znalazł się w znacznie większym pokoju, będącym właściwą księgarnią, Tu prędko i z niecierpliwością z jednej z szaf wyjął książkę i postawiwszy lampę na kontuarze usiadł przy świetle jej i pogrążył się w czytaniu. Książka miała być nazajutrz oddaną jednemu z klientów księgarni, drugiego jej egzemplarza nie było, Ławicz więc tej nocy doczytać ją musiał. Musiał. Przy obiedzie w restauracji i na wieczorze u Zegrzdy myślał o niej, dla niej to odrzucił zaprosiny Kaplickiego, a teraz, gdy miał ją już w ręku i przed oczami, wyraz twarzy jego był taki, jakim okrywa się czasem twarz kochanka, gdy wolno mu na koniec porozmawiać przez chwilę z dawno nie widzianą oblubienicą. Ale w lampie nafty było niewiele, a Ławicz zapasu jej nie posiadał. Więc gdy przygasać zaczęła, zbliżył się on do okna i poruszywszy sprężynę zamykającą okiennicę, otworzył nieco tę ostatnią, a przez uczynioną szczelinę spojrzał, czy dzień już nie świta…

Świtało — szaro jeszcze było wprawdzie, ale tak że można już było bez sztucznego światła literę od litery odróżniać. Na widok ten młody człowiek uczynił gest radości, poskoczył w głąb księgarni, zniknął na chwilę w dużej szczelinie istniejącej pomiędzy jedną z szaf a załamaniem muru, wyniósł ze szczeliny tej sporą kromkę czarnego chleba i w jednym ręku trzymając ją, w drugim rozwartą książkę — usiadł przy oknie. Dotknął znowu sprężyny, okiennica szerzej nieco uchyliła się z zewnątrz i przez część odsłoniętego okna wpłynęła smuga światła złożona z szarego świtu dnia i mglistej bieli śniegu. Wkrótce światło to stawać się zaczęło co raz bielszym, a pod ścianami pokoju wyłaniały się z cienia szeregi książek, których oprawy tu i owdzie czerwieniły się, błękitniały i złotymi ozdobami mętnie błyskały. Pomiędzy zasłaną śniegiem i całkiem bezludną ulicą, nad którą w górze ciągnęły mglistoróżane obłoki, a pokojem, którego głębię zalegały cienie upstrzone widmami różnobarwnych książek, w strudze białego światła, na stołku siedząc i jedną ręką przewracając kartki, drugą kromkę chleba przy ustach trzymając Ławicz kończył czytanie swej książki. Skończył je zaś w chwili, gdy na ulicy zabrzęczały dzwonki sań dorożkarskich, kędyś w pobliżu dźwięknęła piła tracza, a na chodniku śnieg zaiskrzył się pod pierwszym promieniem słońca i zaskrzypiał pod krokami nucącego pieśń nabożna kościelnego dziada. Wtedy wstał i znużonym krokiem wsunął się pomiędzy szafę a załamanie muru, w szczelinę będącą jego sypialnią. Do tej pory, w której otwierały się na ulicę drzwi i okna księgarni, pozostawało jeszcze godzin parę.

ROZDZIAŁ III

W południowej porze sale Izby Cywilno-Kryminalnej roiły się ludźmi. W przedpokoju przed długimi jak świat wieszadłami, pełnymi futer i płaszczów, stał lub przechadzał się barczysty, wąsaty, z ciemną twarzą i mocno zaczerwienionym nosem stróż Izby, Paweł Rębko. Z kroju i błyszczących guzików jego ubrania poznać można było, że był on dymisjonowanym żołnierzem, a powaga jego kroków i wyniosłość spojrzeń zdradzały pewną dumę, jak też i głębokie z zajmowanego stanowiska zadowolenie. Oczy miał dość pojętne i bystre, a wchodzącym do przedpokoju Izby przypatrywał się bacznie i ciekawie, ku jednym poskakując śpiesznie w celu zdjęcia z nich płaszczów, a nawet i kaloszy, na innych spoglądając z daleka, z powagą i sztywnie. Ci inni byli to włościanie w żółtych kożuchach, Żydzi w długich chałatach, zagrodowi szlachcice w szarych kapotach, grubością rąk i nieśmiałością ruchów okazujący małe oswojenie się z miastem i jego wielkościami. Ku tym wszystkim ludziom Rębko nie myślał wcale poskakiwać ani nawet jakkolwiek zbliżać się, ale oni sami często zbliżali się do niego zapytując o różne szczegóły miejsca i czasu, prosząc o różne objaśnienia. Na pytania te Rębko nie tylko odpowiadał, lecz i sam także z kolei rozpytywać się zaczynał: skąd? dlaczego? po co? za jakimi interesami? Gdy zaś otrzymał stosowne odpowiedzi, udzielał rad, przestróg i rekomendacji. Najczęściej rekomendował samego siebie jako wielkiego znawcę prawa i bliską znajomością z różnymi dygnitarzami związanego, o czym słysząc ludzie w kożuchach, siermięgach albo kapotach z radością widoczną wygłaszać przed nim zaczynali sprawy i troski, z którymi do miasta i sądowego miejsca przybyli. Wtedy z miną monarchy, mającego niesłychaną łaskę poddanym swym udzielić, Rębko przyrzekał im pomoc swoje i swoich znajomych, mówił im, gdzie mieszka, i wskazywał godziny dnia, w których w domu bywa. Widocznie był to w swoim rodzaju mąż prawa, werbujący tu klientów dla siebie przede wszystkim, a następnie dla tych spomiędzy adwokatów miasta X, którzy wciśniętą mu w rękę monetą zapisywali się w jego pamięci.

Kiedy Kaplicki i Ławicz weszli do przedpokoju Izby, Rębko nader uprzejmie posunął się ku młodemu człowiekowi, którego świeża cera twarzy i dostatnie ubranie zdradzały zamożnego mieszkańca wsi. Na Ławicza spojrzał ciekawie zrazu, potem lekceważąco.

— Pomóż panu zdjąć paltot — wskazując na towarzysza rozkazał mu Kaplicki.

Ławicz miał już dnia tego paltot dość ciepły, choć niewytworny. Po zdjęciu jego ukazał się też cały i czysty surdut. Metamorfoza ta w